Cztery choroby wokół lokalnego dziennikarstwa
Tezy wyostrzyłem celowo. Po to, żeby więcej świetnych dziennikarzy i wydawców mogło się ze mną nie zgodzić – pisze Marek Twaróg po debacie na temat dziennikarstwa lokalnego.
Mamy tu co najmniej kilka zdiagnozowanych już chorób. Pierwsza to tocząca polską politykę choroba wojny totalnej, która według wzorców panujących u góry, także u samego dołu kreuje małych, lokalnych dyktatorków. Wpatrzeni w wodza, przekonani o swojej racji i władzy absolutnej, uważają, że także u siebie w gminie należy pomiatać dziennikarzami, znaczy – dać im coś na zachętę, by byli grzeczni, a potem kontrolować przez lokalnego radnego. Pewne reguły, które przez lata konstytuowały relacje między władzą i dziennikarzami, przestały istnieć. Niezależność dziennikarska traktowana jest z przymrużeniem oka, lokalny dygnitarz nauczył się już dawno, że polityk i dziennikarz to „koledzy z pracy”. A regulamin tego koleżeństwa jest zdecydowanie niejasny, więc pozwala na wszystko.