Umowy przez telefon

Niektóre firmy, a zwłaszcza operatorzy telefoniczni, mimo istniejących już w tej sprawie przepisów chroniących klienta, nadal próbują działać na odległość. Dzwonią do potencjalnych klientów i obiecują im bajecznie korzystne zmiany w opłatach za ich usługi.

Jeśli klient zapyta, kiedy może się spotkać z przedstawicielem firmy, aby podpisać nową umowę, dowiaduje się, że może to nastąpić natychmiast – przez telefon. Nie przewidują spotkań, ale nagrywają rozmowy i stanowią one dowód zawarcia umowy.

Może uda im się czasami trafić na naiwnych, ale człowiek myślący nie da się złapać na taką propozycję. Może i operatorzy nagrywają takie rozmowy, ale robią to dla siebie, a w razie jakiegokolwiek sporu niekorzystnego dla nich, nie udostępnią żadnych nagrań i klient zostanie na lodzie. Przestrzegamy naszych Czytelników, aby nie dali się wpuścić w pułapkę. Wszelkie umowy winny być sporządzone na papierze i napisane zrozumiałym językiem.

Przez telefon można się umówić z dziewczyną na randkę, a nie zawierać umowy.

Lesław Miller
„Odrodzone Słowo Polskie” lipiec 2015

 

Wolontariusze z Polski na kresowych cmentarzach

Zakończyła się 6 edycja akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”. W akcji porządkowania zapomnianych i zaniedbanych kresowych nekropolii, na których spoczywają nasi przodkowie, uczestniczyli młodzi wolontariusze w Dolnego Śląska, w tym gimnazjaliści, uczniowie szkół średnich, studenci oraz osoby starsze. Głównym organizatorem przedsięwzięcia była Grażyna Orłowska Sondej, dziennikarka TVP Wrocław oraz członkini Zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Dolny Śląsk.

— Jestem pełna podziwu dla młodych ludzi, którzy część wakacji poświęcili na ciężką pracę — mówi Grażyna Orłowska Sondej. — Pomimo dużego upału (temperatura często przekraczała 30 stopni C) wolontariusze pełni zapału pracowali przy wycince drzew i chaszczy, koszeniu traw i zielska oraz odnawianiu zdewastowanych i powywracanych pomników. Do naszej akcji włączyli się strażacy z Komendy Wojewódzkiej PSP z Wrocławiu i Ochotniczej Straży Pożarnej ze Strzegomia, motocykliści z Międzynarodowego Rajdu Katyńskiego, Strzelcy z Trzebnicy oraz wolontariusze z Krakowa i Opolszczyzny.

 

W Lisowcach nad Seretem

 

Jedna z grup, której niżej podpisany był uczestnikiem, pracowała na cmentarzu w Lisowcach (powiat Zaleszczyki) Było to dla mnie wielkie przeżycie. W miejscowości tej mam wielu krewnych, a na miejscowym cmentarzu spoczywają między innymi moi pradziadkowie i dziadkowie. W 1922 roku w Lisowcach urodził się mój ojciec Bazyli Mulek. W wieku 22 lat opuścił rodzinną wieś i wyruszył na front. Po zakończeniu działań wojennych nie mógł już wrócić na Podole. Dawne tereny Rzeczypospolitej zagarnięte zostały bowiem przez Związek Radziecki. Tato do końca życia mieszkał w Osiecznicy koło Bolesławca, ale przy każdej nadarzającej się okazji odwiedzał swoją wieś nad pięknym Seretem, w której mieszkała jego matka Anna oraz brat Taras z rodziną.

Zobacz Lisowce na mapie

Lisowce to także rodzinna miejscowość dr. Adolfa Juzwenki, dyrektora  Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, który odwiedził dolnośląskich wolontariuszy pracujących na miejscowym cmentarzu oraz pomógł w organizacji prac porządkowych.

 

— Przed II wojną światową Lisowce były typową wsią polsko–ukraińską — mówi Adolf Juzwenko. — Mieszkańcy żyli tu w zgodzie i nawzajem się szanowali. Nie rzadkością były mieszane polsko–ukraińskie małżeństwa. Nic więc dziwnego, że Polaków wyznania katolickiego bardzo często, a zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, można było spotkać w miejscowej cerkwi greko–katolickiej, a Ukraińców w kościele rzymskokatolickim. Obowiązywał także niepisany obyczaj, który nakazywał. by w rodzinach mieszanych córki chrzcić w świątyni matki, synów zaś w świątyni ojca.

 

W 1944 roku dobre stosunki sąsiedzkie zaczęły się jednak psuć. Do Lisowiec zaczęły docierać informacje o terrorze ukraińskich nacjonalistów spod znaku UPA. Banderowcy mordowali nie tylko Polaków, ale również Ukraińców sprzyjających naszym rodakom, a zwłaszcza tych, którzy bardzo często ukrywali Polaków w swoich domach. Rodzina Juzwenków w obawie o życie wyprowadziła się do Tłustego, niewielkiego miasteczka, oddalonego o 7 kilometrów od Lisowic, w którym stacjonowała jednostka sowiecka.

 

Na cmentarzu przypominającym afrykański busz

 

Na XIX-wiecznym cmentarzu w Lisowcach, obok Ukraińców, spoczywa wiele Polaków. Jest to bardzo zaniedbana nekropolia, pozarastana drzewami i chaszczami. W porządkowaniu starego cmentarza uczestniczyło 9 dolnośląskich wolontariusz, w tym: Jan Stefański – uczeń Liceum Sportowego we Wrocławiu, Agnieszka Zagrodna i Patrycja Karasiak – absolwentki Gimnazjum w Lubiatowie koło Legnicy, Martyna Haftarczyk – uczennica LO w Miliczu, Leokadia Kołodyńska – Zysk – nauczycielka z Bogatyni, Jacek Sadlik z Legnicy, Witold Zagrodny z Lubiatowa, Tomasz Janik z Ziębic oraz niżej podpisany.

 

— W sumie wykarczowaliśmy drzewa na obszarze około pół hektara — mówi Tomasz Janik, kierowca naszego busa, który zaprezentował się również jako doskonały operator piły spalinowej. — W pracach wspomagał nas Iwan Jurkiewicz, kuzyn dyrektora Adolfa Juzwenki, który użyczył nam piły spalinowej, tak bardzo przydatnej przy wycince drzew.

 

— To była wręcz harówka, wspomina Jan Stefański. — Nie żałuję jednak, że tutaj przyjechałem. Odwaliliśmy przecież kawał dobrej roboty, a przy okazji poznaliśmy wielu sympatycznych mieszkańców Lisowiec. Za rok ponownie chciałbym tutaj trafić. Do uporządkowania pozostała bowiem jeszcze spora część cmentarza. To będzie dług wdzięczności wobec mojej babci, która pochodziła z Kresów i przez wiele lat mieszkała w Hucie Bystrzyckiej, na terenie dzisiejszej Ukrainy.

 

Agnieszka Zagrodna, absolwentka Gimnazjum w Lubiatowie, od września uczennica LO nr 2 w Legnicy: — O akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia” dowiedziałam się oglądając program Studio Wschód, którego autorką jest redaktor Grażyna Orłowska Sondej. Miłość do Kresów zaszczepił we mnie również mój tato, którego mama, a moja babcia pochodziła z Zimnej Wody koło Lwowa, a jej mąż z miejscowości Borki Małe. Z Kresów pochodzą również dziadkowie mojej mamy , babcia ze Żnibrodów koło Buczacza, a dziadek z wsi Zastawie na Wołyniu. W tym roku już po raz trzeci wyjechałam na Ukrainę. W poprzednich latach brałam udział w porządkowaniu cmentarzy w Żytomierzu, Uszni, Obertynie i Połonnym. Najtrudniej było jednak w Lisowcach. Cmentarz był bowiem bardzo zaniedbany. W pracy dokuczał nam szczególnie żar lejący się z nieba. Nie żałuję jednak tego trudu. Dzięki naszej pracy wiele mogił uratowaliśmy od zapomnienia. W ubiegłym roku, ramach tej samej akcji, razem z koleżankami i kolegami z naszego Gimnazjum kwestowaliśmy na cmentarzach w Chojnowie i Legnicy.

 

Agnieszce w podróży na Podole towarzyszył tato Witold Zagrodny i wujek Jacek Sadlik.

 

 Jak wspomniała córka, nasza rodzina pochodzi w Kresów . Do dziś w Zimnej Wodzie koło Lwowa mieszkają nasi krewni, a Borkach Małych (powiat skałacki) na miejscowym cmentarzu spoczywa mój dziadek – mówi Witold Zagrodny. — W moim rodzinnym domu często mówiło się o Kresach. Jako mały chłopiec często więc słuchałem opowieści o Zimnej Wodzie, Lwowie oraz 40 Pułku Piechoty, który stacjonował w tym mieście. W tamtych latach nie wszystkie temat były dla mnie zrozumiałe, między innymi dlaczego nasze ziemie na wschodzie II Rzeczypospolitej, w konsekwencji decyzji mocarstw wielkiej trójki (Józef Stalin, Franklin D. Roosevelt i Winston Churchill) zapadłych na konferencji jałtańskiej, znalazły się w granicach USRR, a ludność polska została wysiedlona przez władze sowieckie. Z upływem lat co raz bardziej interesowałem się tym tematem. To z kolei zaowocowało tym, że w 2007 roku po raz pierwszy pojechałem na Ukrainę. Odwiedziłem wówczas między innymi Lwów, Kamieniec Podolski, Zbaraż, Chocim i Zimną Wodę, miejscowość w której na cmentarzu spoczywają moi przodkowie. Od tamtego czasu systematycznie studiuję publikacje poświęcone Kresom. Dzięki programowi Studio Wschód, emitowanemu przez Telewizję Wrocław, dowiedziałem się o akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”. Natomiast tym roku wziąłem aktywny dział w tej akcji i razem z młodymi wolontariuszami z Dolnego Śląska porządkowałem zaniedbany cmentarz w Lisowcach. Była to ciężka praca, ale jednocześnie patriotyczna lekcja dla naszej młodzieży.

 

— Witek mnie również zaraził miłością do Kresów – twierdzi Jacek Sadlik z Legnicy, szwagier Witolda Zagrodnego. — Dlatego też długo nie musiał mnie namawiać, aby pojechać na Podole i wziąć udział w ratowania cmentarza w Lisowcach, na którym spoczywa wielu Polaków. Za rok prawdopodobnie znów tam pojadę. Do uporządkowania pozostał bowiem jeszcze spory obszar cmentarz. Poza tym uważam, że do akcji porządkowania polskich cmentarzy na Kresach powinny włączyć się również władze Polski

 

Patrycja Karasiak, absolwentka Gimnazjum w Lubiatowie, od września uczennica LO nr 2 w Legnicy: — Ja także, za rok chciałabym tutaj przyjechać i dokończyć to czego nie udało się nam w tym roku zrobić. W akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia” brałam udział po raz pierwszy. Namówiła mnie do tego moja serdeczna koleżanka Agnieszka Zagórna. Moi rodzice początkowo nie byli przychyli mojemu wyjazdowi. Bali się o moje bezpieczeństwo, ale bezpodstawnie. W Lisowcach i okolicach było bezpiecznie. Jedynie z telewizji mogliśmy się dowiedzieć o walkach toczących się na wschodzie Ukrainy.

 

Leokadia Kołodyńska – Zysk, nauczycielka z Bogatynia ma także kresowe korzenie. Jej tato, pochodzący z Wołynia, od dziecka małej Lodzi wpajał miłość do terenów II Rzeczypospolitej. W czasach PRL-u, nie mogąc odwiedzić ukochany Wołyń, wielokrotnie jeździł na cmentarze nad wschodnią granicą naszego kraju i tam zapalał znicze na grobach. W ten sposób chciał być bliżej miejsca, w którym się urodził i wychował. To zadecydowało, że i jego córka Leokadia zaczęła interesować się Kresami. Stała się również gorącą propagatorką akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia. W ubiegłym roku, wraz z grupą młodzieży z Gimnazjum nr 2 z Bogatyni porządkował cmentarz w Sokalu nad Bugiem.

 

— W Sokalu opieką otoczył nas miejscy ksiądz Andrzej Mihułko – wspomina Leokadia Kołodyńska–Zysk. — O naszej akcji sprzątania cmentarza mówiło się w kościele i na ulicach miasta. Dzięki niemu spotkaliśmy się z merem miasta oraz zwiedziliśmy wiele interesujących miejsc w mieście i okolicy.

 

— Po przyjeździe do Lisowic ogarnęło mnie przerażenie – dodaje Leokadia Kołodyńska–Zysk. — XIX-wieczna nekropolia wyglądał bowiem jak afrykański busz, przez który trudno było się przedrzeć. Sporo wysiłku kosztowało nas więc, aby odkryć zarośnięte mogiły. Nie kryliśmy łez wzruszenia, kiedy okazywało się, że większość napisów zniknęła z pomników i nie jesteśmy ich w stanie odtworzyć. Jest mi trochę przykro, że nie udało się nam uporządkować całego cmentarza. Sądzę, że przyszłym roku powinniśmy dokończyć wszystkie prace na cmentarzu, tym bardziej, że swoją pomoc zadeklarował miejscowa sołtys Maria Mokrzycka.

 

Był czas na zwiedzanie

 

Martyna Haftarczyk, uczennica LO w Miliczu należy do weteranek uczestniczących akcji „Mogiłę pradziada od zapomnienia”. W sprzątaniu polskich mogił na Kresach uczestniczyła już po raz czwarty, w tym w Połonnem (dwukrotnie), Żytomierzu, Uszni i Obertynie.

 

— Wyjazd na Ukrainę to nie tylko ciężka praca. To także okazja do zwiedzenia miejsc, które wiążą się z historią Polski. W ubiegłym roku miałam okazję podziwiać zamek Sobieskiego w Złoczowie – wspomina Martyna Haftarczyk. — Z kolei w tym roku, zwiedziliśmy twierdzę w Chocimiu, należącą do najstarszych i najważniejszych warowni Przydniestrza. Byliśmy również w Kamieńcu Podolskim, nad którym góruje zabytkowa twierdza, dawniej zwana przedmurzem chrześcijaństwa lub bramą do Polski.

 

W kamienieckiej twierdzy 27 sierpnia 1672 roku zginął pułkownik Wołodyjowski. Jak podaje portal kresy.wm.pl., Sienkiewicz wcale nie wymyślił pułkownika Wołodyjowskiego. Nieco tylko ubarwił życiorys prawdziwego Wołodyjowskiego. A ten urodził się w 1620 roku niedaleko Kamieńca Podolskiego. W sierpniu 1672 roku dowodził obroną zamku przed Turkami. Według Sienkiewicza Wołodyjowski wraz z Ketlingiem wysadzili się w powietrze nie mogąc ścierpieć poddania zamku Turkom. W rzeczywistości wybuch nastąpił albo przypadkowo, lub spowodował go dowodzący artylerią major Hekling. Sienkiewicz zmienił mu nie tylko nazwisko, ale i narodowość. Filmowy Kettling jest Szkotem, prawdziwy Hekling był kurlandzkim Niemcem. Tak czy inaczej prawdziwy Wołodyjowski zginął przypadkiem. Turcy pozwolili bowiem obrońcom twierdzy opuścić zamek. Wybuch nastąpił w momencie, kiedy Wołodyjowski razem z wojskiem przygotowywał się do wymarszu.

 

Wolontariusze z Dolnego Śląska w Kamieńcu Podolskim zwiedzili również XVI-wieczną polską katedrę Świętych Apostołów Piotra i Pawła oraz wiele innych zabytków tego pięknego i ponad 100-tysięcznego miasta.

 

W drodze powrotnej z Chocimia do Lisowic, wolontariusze zatrzymali się nad Dniestrem, u ujścia Zburcza. W 1692 roku w rejonie tym, zwanym Okopami Świętej Trócy, hetman Stanisław Jan Jabłoński rozpoczął budowę twierdzy bastionowej. Do 17 września 1939 roku, kiedy to Związek Radziecki napadł na Polskę, był to wówczas najdalej wysunięty na południowy wschód cypel II Rzeczypospolitej oraz styk granic Polski, Rumunii i Ukraińskiej SRR.

 

W centrum Lisowiec polscy wolontariusze odkryli dawny Dom Polski. Przed II wojną światową w budynku był dom kultury polskiej. W czasach władzy sowieckiej znajdowało się kino. Obecnie jest sklep. Kilka lat temu, Michaił Strufiński (właściciel sklepu) podczas remontu na fasadzie budynku, pod warstwą tynku, odkrył orła i napis Dom Polski w Lisowcach, a następnie odmalował i pozostawił w stanie oryginalnym, w takim jaki widzieli to nasi rodacy w II Rzeczypospolitej.

 

Wracając do kraju grupa, na kilka godzin, zatrzymała się również we Lwowie, w mieście, w którym na każdym kroku można spotkać ślady polskości.

 

Podsumowanie akcji

 

— W porządkowaniu cmentarzy uczestniczyło ponad 800 wolontariuszy – mówi Grażyna Orłowska Sondej. — Byliśmy na polskich mogiłach aż w 86 miejscowościach, znajdujących się na terenie województw: wołyńskiego, lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego. Udało się odnaleźć na pomnikach prawie 100 tysięcy polskich nazwisk. Wkrótce spis tych nagrobnych inskrypcji pojawi się na naszej stronie internetowej (http://www.studiowschod.pl/). Ułatwi to Kresowianom rozsianym po całym świecie odnalezienie mogił swoich bliskich.

 

Ryszard Mulek

 

Opisy do zdjęć

 


Uczestników akcji „Mogiłę dziada ocal od zapmnienia” wyjeżdzających na Ukrainę pożegał Cezary Przybylski, marszałek województwa dolnoślaskiego.

 


Z młodzieża pracującą na Cmentarzu w Lisowcach spotkał, się urodzony w tej miejscowości, dr Adof Juzwenko, dyrektor Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu

 


XIX-wieczna nekropolia wyglądała jak afrykański busz, przez który trudno było się przedrzeć.

 


Patrycja Karasiak i Agnieszka Zagrodna nie ukrywają, że mocno napracowały się przy porządkowani cmentarza, ale za rok chcą ponownie tu wrócić, aby dokończyć swoje dzieło.

 


Trzeba było mięć dużo siły i samozaparcia, aby ustawić powywracane pomniki.

 


Jeden z pomników z 1858 roku.

 


Kolejna polska mogiła na cmentarzu w Lisowcach.

 


Bez piły spalinowej, którą użyczył nam Iwan Jurkiewicz, mieszkaniec Lisowiec mielibyśmy problemy z wycinką drzew na cmentarzu.

 


Wiele drzew musieliśmy wykarczować.

 


Powycinane drzewa i chaszcze paliliśmy na ognisku.

 


Chwila odpoczynku po ciężkiej pracy.

 


Uśmiechnięte miny po dobrze wykonanej pracy.

 


Maria Mokrzycka, sołtys Lisowiec zadeklarowała się, że w przyszłym roku polskim wolontariuszom udzieli wszechstronnej pomocy przy porządowaniu miejscowego cmentarza.

 


Na cmentarzu w Lisowcach wykarczowaliśmy drzewa i krzewy na obszarze około 05 hektara.

 


Na „odkrytych” mogiłach zapłonęły znicze.

 


Ostatnie pamiątkowe zdjęcie z mieszkańcami, którzy wspomagali wolontariuszy z Dolnego Śląska przy ratowaniu polskich i ukrainskich grobów.

 


W Lisowcach przed II wojną światową w tym budynku był Dom Polski.

 


Ryszard Mulek na tle twierdzy w Kamieńcu Podolskim.

 


Twierdza w Chocimiu.

 


Martyna Hartarczyk, Leokadia Kołodyńska – Zysk, Patrycja Karasiak i Agnieszka Zagrodna na tle chocimskiej twierdzy.

 


Chocimską twierdzę każdego roku zwiedza tysiące osób.

Odyseja Ślązaka

Richarda Jauernika książka sercem pisana. W roku 2012 oficyna Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2, która ma na koncie wiele pozycji dotyczących polskich Kresów, wydała w niewielkim nakładzie, troskliwie opracowaną edytorsko, książkę Richarda Jauernika – „Śląsk – moja ojczyzna”.

Richard Jauernik
Kresy, czyli przeważająca część ziem na wschodzie II Rzeczypospolitej, przejęte po wojnie na skutek Jałty przez Związek Sowiecki, choć fizycznie nieobecne od z górą 70 lat, zajmują w świadomości ostatnich trzech pokoleń Polaków niepoślednie miejsce. To nie tylko ustne przekazy rodzinne i ongiś przywiezione pamiątki, ale też wielka obfitość publikacji tworzonych przez historyków, literatów czy memuarystów, wydawanych (choć ostrożnie…) również w PRL, filmów, audycji radiowych i telewizyjnych z opowieściami o korzeniach kresowych ludzi znanych i uznanych, ze starymi konterfektami i szablą prapradziadka w tle. W ten sposób tworzy się, a w zasadzie już została stworzona (patrz choćby „Ogniem i mieczem”), nadzwyczajnej urody nadzwyczajna kraina, oczywiście i z nadzwyczajnymi mieszkańcami z wieszczem Adamem i komendantem Ziukiem na czele.

Wiem coś o tym, bom sam boćwinkarz w Wilnie urodzony i niemal od kołyski karmiony witaminami patriotycznymi i kaszką doprawianą mlekiem i miodem płynącymi gdzie nie spojrzeć. Niekumatym współczesnym wyjaśnię jednak cóż to za słówko – boćwinkarz. Tak w Rzeczypospolitej Obojga Narodów koroniarze („prawdziwi” Polacy) nazywali tych, którzy mieszkali w Wielkim Księstwie Litewskim. Było to określenie mało eleganckie, oznaczające – mówiąc dzisiejszym językiem – po prostu buraka. A tak naprawdę to owe utracone Kresy, aż do końca II Rzeczypospolitej, były regionem czy regionami klasy B (co można tłumaczyć jako biedne, a przynajmniej biedniejsze od reszty państwa) z wyjątkiem dużych, rzeczywiście urodziwych i w miarę zamożnych ośrodków miejskich, przede wszystkim Wilna i Lwowa.

Z tych ziem po wojnie (ostatnie transporty przekroczyły granicę w roku 1959) wysiedlono około 2,1 miliona Polaków, pozbawiając ich tym samym tego, co się pięknie i prawdziwie określa – małymi ojczyznami. Musieli je budować od początku, w miejscach, które dla 3,5 milionów uciekających na Zachód przed zbliżającą się Armią Czerwoną i wysiedlonych po wojnie z tzw. Ziem Odzyskanych Niemców stanowiły dokładnie to samo – małe ojczyzny, Heimat.

Ze Śląska ekspulsowano ich ponad 300 tysięcy. A po roku 1956, w ramach tzw. łączenia rodzin, już dobrowolnie, na własne życzenie, wyjechało kilkadziesiąt tysięcy obywateli polskich pochodzenia niemieckiego, którym przestała się podobać nowa, socjalistyczna i ludowa ojczyzna. Ta migracja praktycznie ustała wraz z końcem PRL.

W roku 2012 oficyna Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2, która ma na koncie wiele pozycji dotyczących polskich Kresów, wydała w niewielkim nakładzie, troskliwie opracowaną edytorsko, książkę Richarda Jauernika – „Śląsk – moja ojczyzna”. Intencje szlachetne (przecież Niemcy mają prawo wspominać swoje niegdysiejsze Kresy, jak my – swoje!), rezultat – prawie niezauważalny. Sprzedano bowiem niewiele egzemplarzy. Szkoda, bo ta na poły autobiograficzna opowieść na tak małe zainteresowanie nie zasłużyła.

Twórca tego dziełka nie jest zawodowym literatem, trudno go również nazwać pisarzem. To amator obdarzony pasją pisania o rzeczach i sprawach, które go interesują, o których wie z własnego doświadczenia lub najbardziej wiarygodnych źródeł. Mniej go obchodzi forma, pisze jak czuje, mało dba o konstrukcję opowieści, miesza czasy narracji, wypuszcza się w impresje poetyckie i dywagacje historyczne, ilustrując to wszystko własnymi, naturalistycznymi malaturami. Posiada, sądzę, poczucie własnej wartości, jak każdy Ślązak, który ma w rzyci wszelkie konwencje, konwenanse i kanony.

Urodził się na Śląsku Opolskim w Leobschütz (dzisiejsze Głubczyce) w roku 1937, w rodzinie dość zamożnej, bo od pokoleń zajmującej się młynarstwem. Dorastał w pobliskim Gnadenfeld (które do roku 1936 nazywały się Pawlowitzke), co dosłownie znaczy – Pole łask. Ta duża i zasobna, malowniczo położona wieś, dla małego Richarda była krainą szczęśliwego dzieciństwa, dla dużego – po kilkudziesięciu latach ją opisującego – miejscem niemal mitycznym, pełnym prawdziwych łask dla swoich mieszkańców.

Opowieść o Gnadenfeld rozpoczyna od rozważań geologiczno-archeologicznych, cytując obficie niekoniecznie naukowe źródła, wykazując niezbicie, iż miejscowość ta, położona w żyznej, lessowej kotlinie, była zamieszkiwana od czasów prehistorycznych, o czym świadczą wykopaliskowe obiekty z epoki mezolitu, czyli 5 tysięcy lat p.n.e. Pierwsze zaś zapisane wzmianki pochodzą z roku 1305 i to nie od byle kogo, bo samego papieża Bonifacego VIII. „Zostaliśmy zauważeni, a to znaczy, że byliśmy tego warci!” – zdaje się mówić Jauernik, dumny potomek ówczesnych gnadenfeldczyków i dalej snuje opowieść o wyjątkowości i urodzie tego jedynego miejsca na świecie. W istocie – Gnadenfeld pod wieloma względami odróżniało się od innych śląskich wsi. Przede wszystkim było ludne – przed wojną liczyło ponad 2 tysiące mieszkańców, z których zdecydowana większość nie zajmowała się rolnictwem.

A zaczęło się to w roku 1766, kiedy w tej katolickiej, rolniczej wsi, założonej niegdyś przez cystersów, osiedliły się trzy rodziny Wspólnoty Braci Morawskich, luteran, zwanych od miejscowości, z której przybyli (Herrnhut), Herrnhutami. Kilkanaście lat później dekretem Fryderyka II otrzymali zezwolenie na budowę osiedla rzemieślniczego. Następnie, już bardzo liczni, wykupili całe Gnadenfeld od jego właściciela, hrabiego Seydlitza. Świetnie zorganizowani i przedsiębiorczy, szybko zbudowali szkołę i kościół, a wkrótce 40 innych budynków, w których prowadzono działalność w 35 (!) gałęziach rzemieślniczych.

Herrnhuci, ludzie pracowici i uczciwi, zmienili na zawsze charakter Gnadenfeld. Powstały tu instytucje na wskroś miejskie – szpital, apteka, straż ogniowa, sąd, poczta, więzienie, stacje benzynowe, transport autobusowy, przez 100 lat (1818–1918) działał Uniwersytet Teologiczny. Prócz tradycyjnego, usługowego rzemiosła, funkcjonowały tu również zakłady przemysłowe – fabryka mebli, duża wytwórnia wałów korbowych dla maszyn rolniczych, również olejarnia, mleczarnia, dwa duże młyny, odlewnia dzwonów, produkowano kafle piecowe. Był nawet warsztat złotniczy, co jednoznacznie świadczy o zamożności mieszkańców.

Gwałtowna industrializacja, która rozpoczęła się na początku XIX wieku w wielu europejskich regionach, szczególnie tych zasobnych w kopaliny, ominęła Opolszczyznę. Pan Bozia sypnął obficie „czarnym złotem” po sąsiedzku, na Górny Śląsk, co stało się tam przyczyną widocznej koniunktury, ale też i nieustających kłopotów społeczno-politycznych, ciągnących się do dzisiaj. Śląsk Opolski zachował swój rolniczy charakter, a postęp techniczny dawkowany był w rozsądnych proporcjach, tak jak w Gnadenfeld. Ta miejscowość zawdzięczała swoją pomyślność roztropności mieszkańców, a nie temu, co się udało wydrzeć spod ziemi. Gnadenfeld zachowało akurat tyle sielskości, by wzbudzić zachwyt i fascynację naturą u młodego Jauernika.

Przez kotlinę przepływała niewielka, meandrująca rzeczka zwana Erlengraben (bo otoczona olchami), był staw – wspaniałe kąpielisko dla dzieciarni – i duża rozzieleniona łąka pachnąca ziołami i polnymi kwiatami, pełna cudownych żyjątek: żab, salamander, chrząszczy, świerszczy, motyli czy ważek. Na otaczających i osłaniających od wiatru kotlinę pagórkach rosły gaiki, a nad tym wszystkim fruwało ptactwo. Było na co patrzeć, co podziwiać i co zapamiętać do końca życia.

Tyle tylko, że trwała wojna. Najpierw odległa, ale w miarę upływu czasu coraz bliższa, bardziej dokuczliwa. To już nie tylko wiece i pochody otumanionej propagandą młodzieży z Hitlerjugend, tylko odczuwalna wszechobecność nazistowskich funkcjonariuszy, sprawujących władzę absolutną. Brak mężczyzn (front), obowiązkowe, wysokie daniny na rzecz partii i tzw. wysiłku wojennego, jeńcy i robotnicy przymusowi przydzielani do pracy i upiorne powroty mężów, braci czy synów, rannych lub w trumnach. Represje wobec nieprawomyślnych, donosicielstwo i rekwizycje.

Koniec wojny zastał Jauerników w okolicach Kłodzka, dokąd uciekli przed Armią Czerwoną, która wkroczyła do Gnadenfeld na początku marca 1945 roku. A potem nastąpił powrót, już do Pawłowiczek, bo taką nazwę otrzymała wieś od nowej, polskiej władzy.

Nowa władza na początek wysiedliła około 60 mieszkańców, drugie tyle aresztowała i zabroniła używania języka niemieckiego. Nakazała niszczyć wszelkie materialne, widoczne ślady niegdysiejszej obecności niepolskiego żywiołu, co dotyczyło nawet cmentarza. Ci, którym pozwolono zostać, otrzymali osobliwy status „autochtonów”, co w istocie oznacza rdzenną ludność, lecz w języku ówczesnej propagandy – byłych obywateli III Rzeszy, lecz pochodzenia polskiego.

Do Pawłowiczek zaczęli wkrótce napływać wysiedleńcy z Kresów, których obdarzono równie osobliwym mianem „repatriantów”, czyli powracających do ojczyzny. Mieli od teraz zamieszkiwać wspólny dom, tworzyć społeczność, lecz dzieliło ich bardzo wiele: obyczaje, kultura, wykształcenie, a nade wszystko – język.Tylko dzieci nie miały z tym kłopotów. Richard polszczyzną posługiwał się już po trzech (!) miesiącach kontaktów i wspólnych zabaw z małymi Polakami.

Rodzinie Jauerników (dzięki wstawiennictwu jednego z byłych robotników przymusowych – Polaka) pozwolono uruchomić młyn.

To, co się działo w Pawłowiczkach-Gnadenfeldzie i co w szczegółach opisuje Richard Jauernik, było codziennością na wszystkich terenach tzw. Ziem Odzyskanych i są to fakty, opowieści, relacje od dawna znane i udokumentowane. Wątpliwości dotyczą jednak sprawy fundamentalnej: czy okrucieństwa nazizmu i wojny przez nazizm wywołanej, mogą usprawiedliwić takie właśnie działania zwycięzców? Czy to był odwet, czy nieuniknione skutki wojennej pożogi? I czy można było inaczej? Czy represyjna władza w postaci milicji, UB i komendantur sowieckich była koniecznością? To prawda, że wojna wywołuje straszliwe skutki i uwalnia patologie, ale przede wszystkim w wymiarze indywidualnym – rabunki, gwałty, samowolę, upadek autorytetów, zanik uczuć wyższych itd. Po prostu szumowina wypływa na wierzch. Ale zdecydowana większość Polaków akceptowała taki stan rzeczy! Niemcy na to przecież zasłużyli…

Droga życia Richarda, już przecież obywatela nowej, ludowej ojczyzny, lecz pochodzenia podwójnie niewłaściwego, bo nie tylko nie całkiem polskiego, ale i obcego klasowo (właściciele młynów to przecież kapitaliści!), bywała dość wyboista. Szkoła podstawowa przeszła bez kłopotów, te pojawiły się natychmiast po pomyślnym zdaniu egzaminu do ogólniaka. Dyrekcja liceum w Koźlu z żalem zawiadomiła ambitnego ponad miarę młodego autochtona, że z powodu braku miejsc… itd. Pomogła dopiero interwencja bardziej przyjaznego i rozumnego, miejscowego notabla. Kozielska edukacja została uwieńczona maturą, kiedy jednak absolwent wyraził oficjalnie i urzędowo chęć odwiedzenia chorego brata w RFN, dostał… powołanie do wojska.

Jauernik wspomina te dwa lata „służby” raczej z rozbawieniem. Był kimś w rodzaju nieoficjalnego pomocnika niezbyt rozgarniętych i pracowitych przełożonych, zajmując się prostymi pracami kancelaryjnymi (bo dostęp do tych istotnych był, oczywiście, wykluczony) i magazynowymi. No i pisał gorące listy miłosne do różnych żołnierskich ukochanych… Żadnych szkoleń, wojskowych ćwiczeń, poligonów i rzecz jasna – awansów.

Prowadzenie młyna stawało się jednak coraz bardziej trudne. Inspekcje, kontrole, domiary i łapówkarstwo, które przestało być wstydliwym procederem, lecz normalnym, codziennym obyczajem, słowem – opresyjny i deprecjonujący uczciwość system, skłoniło pracowitych Jauerników do podjęcia dramatycznej decyzji – emigracja. I tak w roku 1961 rodzina znalazła się w RFN. Sam zaś wyjazd przypominał ucieczkę, ponieważ do ostatniej chwili „władze” domagały się dodatkowych opłat, bo tak eufemistycznie nazywano ordynarną łapówkę.

Powody emigracji zwykło się określać jako polityczne lub ekonomiczne. Ślązacy w Niemczech znaleźli się z powodu obu. W PRL władze dopieszczały propagandowo i finansowo niezbędny dla kraju śląski kompleks przemysłowy, głównie górników, tę „sól ziemi czarnej”, resztę traktując obojętnie czy nawet z pewnym dystansem. Zaś dla mieszkańców innych części kraju stanowili pewną egzotykę, podobnie jak – zachowując odpowiednie proporcje – Kaszubi czy polscy Tatarzy. Przede wszystkim decydował o tym potoczny język śląskich „pieronów”, owa gwara, „godka” obfitująca w germanizmy, co się niestety nie najlepiej kojarzyło. Ale również odmienność obyczajowa, której nie sposób akceptować bez znajomości zawiłej historii i kultury tego regionu. A była ona niewielka…

Powojenna, uzależniona od Moskwy władza niezbyt się podobała większości obywateli i wielu Polaków byłoby skłonnych do opuszczenia kraju. „Żelazna kurtyna” skutecznie to uniemożliwiała. Z pewnymi wyjątkami… Mianowicie Żydów i Ślązaków.

Ten wątpliwy przywilej wynikał z tego, że obie grupy uważano za ideologicznie niepewne, a również z obsesji stworzenia z Polski kraju jednonarodowego. Duży wpływ miały naciski zewnętrzne – Izraela i żydowskich społeczności zachodnich oraz RFN, co się wiązało z wcale niemałymi pieniędzmi w zamian za paszporty.

Emigracja niemal zawsze wiąże się z szokiem kulturowym. W przypadku Ślązaków, z odnalezionymi na użytek praktyczny niemieckimi korzeniami, był on osłabiony pewną znajomością języka i wydatną pomocą władz, również materialną, w zawsze trudnym procesie asymilacji. Tak się również działo w przypadku Jauerników. Początkowe kłopoty, z biegiem czasu coraz większa stabilizacja, własne mieszkanie, własny dom, ożenek Richarda i jego nowy zawód referenta farmaceutycznego, osiedlenie się w 60-tysięcznym mieście Neuss, emerytura. Logiczny, typowy ciąg życia ludzi pracowitych i uczciwych. A tacy z reguły są Ślązacy.

Richard Jauernik nieustannie podkreśla swoją śląskość. Opisuje ją ze wszystkich stron – obyczaju, kultury, historii, życia codziennego, nawet kulinariów (podaje mnóstwo przepisów!). Emerytura? Nie dla Ślązaka!

Napisał trzy książki w języku niemieckim, wiele wierszy, maluje, robi witraże, nauczył się stolarstwa (sporo mebli we własnym domu to jego dzieło), jest propagatorem zdrowego trybu życia, które – jego zdaniem – polega przede wszystkim na optymizmie.

„Śląsk – moją ojczyznę” z podtytułem „Odyseja Ślązaka w trzech systemach społecznych” napisał po polsku. Polszczyzna Jauernika jest miejscami chropowata, widać niemiecką składnię, narracyjne wiersze mają nieskomplikowane metrum i rymy, a całość stanowi niezłe materii pomieszanie. Tak więc krytyk-koneser miałby się czego czepiać. Tyle tylko, że wartość tej książki zawiera się w czymś innym.

To banał – ale ona naprawdę jest pisana sercem.

Andrzej Łapieński

 Richard Jauernik, „Śląsk – moja ojczyzna”, Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2 (www.atla2.com.pl), 2012. Zamówienia: atla2@atla2.com.pl Tegoż autora, w tym samym wydawnictwie: „Gnadenfeld – ein Dorf im Kreis Cosel, Oberschlesien” (2007), „Optimismus als Lebensbegleiter” (2009), „Mutters schlesisches Kochbuch von 1916 und Betrachtungen über die »Gute alte Zeit«” (2013).

Leasing rządzi w TVP

Tylko 24 proc. pracowników TVP to twórcy, a aż 3/4 administracja – informują media, przytaczając raport Najwyższej Izby Kontroli. Leasingowanie dziennikarzy TVP do firmy zewnętrznej, to groźny precedens, który może być kosztowny dla publicznego nadawcy – ostrzega w swym raporcie NIK.

 
Koncepcja restrukturyzacji zatrudnienia, polegająca m.in. na przejęciu części pracowników TVP przez podmiot zewnętrzny (niebędący redakcją w rozumieniu prawa prasowego) jest obarczona ryzykiem wystąpienia roszczeń pracowników po zakończeniu rocznej gwarancji zatrudnienia — ostrzega rzecznik NIK Paweł Biedziak. Szczegółowy raportu do pobrania poniżej w formacie .pdf
 

Gałąź Złotego Kasztana dla Kazimierza Burnata

Kazimierz Burnat, członek Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Dolny Śląsk, prezes Dolnośląskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, został uhonorowany ukraińską Literacką Nagrodą "Gałąź Złotego Kasztana".

Nagrodę, za wieloletnią działalność translatorską i popularyzację ukraińskiej literatury za granicą, nasz Kolega odebrał 25 maja 2015 roku w Kijowie, podczas I Ukraińsko-Polskiej Wiosny Poetyckiej, której był inicjatorem i współorganizatorem (Kijów, Boryspil, Charków, Skoworodynka).