Odyseja Ślązaka

Richarda Jauernika książka sercem pisana. W roku 2012 oficyna Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2, która ma na koncie wiele pozycji dotyczących polskich Kresów, wydała w niewielkim nakładzie, troskliwie opracowaną edytorsko, książkę Richarda Jauernika – „Śląsk – moja ojczyzna”.

Richard Jauernik
Kresy, czyli przeważająca część ziem na wschodzie II Rzeczypospolitej, przejęte po wojnie na skutek Jałty przez Związek Sowiecki, choć fizycznie nieobecne od z górą 70 lat, zajmują w świadomości ostatnich trzech pokoleń Polaków niepoślednie miejsce. To nie tylko ustne przekazy rodzinne i ongiś przywiezione pamiątki, ale też wielka obfitość publikacji tworzonych przez historyków, literatów czy memuarystów, wydawanych (choć ostrożnie…) również w PRL, filmów, audycji radiowych i telewizyjnych z opowieściami o korzeniach kresowych ludzi znanych i uznanych, ze starymi konterfektami i szablą prapradziadka w tle. W ten sposób tworzy się, a w zasadzie już została stworzona (patrz choćby „Ogniem i mieczem”), nadzwyczajnej urody nadzwyczajna kraina, oczywiście i z nadzwyczajnymi mieszkańcami z wieszczem Adamem i komendantem Ziukiem na czele.

Wiem coś o tym, bom sam boćwinkarz w Wilnie urodzony i niemal od kołyski karmiony witaminami patriotycznymi i kaszką doprawianą mlekiem i miodem płynącymi gdzie nie spojrzeć. Niekumatym współczesnym wyjaśnię jednak cóż to za słówko – boćwinkarz. Tak w Rzeczypospolitej Obojga Narodów koroniarze („prawdziwi” Polacy) nazywali tych, którzy mieszkali w Wielkim Księstwie Litewskim. Było to określenie mało eleganckie, oznaczające – mówiąc dzisiejszym językiem – po prostu buraka. A tak naprawdę to owe utracone Kresy, aż do końca II Rzeczypospolitej, były regionem czy regionami klasy B (co można tłumaczyć jako biedne, a przynajmniej biedniejsze od reszty państwa) z wyjątkiem dużych, rzeczywiście urodziwych i w miarę zamożnych ośrodków miejskich, przede wszystkim Wilna i Lwowa.

Z tych ziem po wojnie (ostatnie transporty przekroczyły granicę w roku 1959) wysiedlono około 2,1 miliona Polaków, pozbawiając ich tym samym tego, co się pięknie i prawdziwie określa – małymi ojczyznami. Musieli je budować od początku, w miejscach, które dla 3,5 milionów uciekających na Zachód przed zbliżającą się Armią Czerwoną i wysiedlonych po wojnie z tzw. Ziem Odzyskanych Niemców stanowiły dokładnie to samo – małe ojczyzny, Heimat.

Ze Śląska ekspulsowano ich ponad 300 tysięcy. A po roku 1956, w ramach tzw. łączenia rodzin, już dobrowolnie, na własne życzenie, wyjechało kilkadziesiąt tysięcy obywateli polskich pochodzenia niemieckiego, którym przestała się podobać nowa, socjalistyczna i ludowa ojczyzna. Ta migracja praktycznie ustała wraz z końcem PRL.

W roku 2012 oficyna Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2, która ma na koncie wiele pozycji dotyczących polskich Kresów, wydała w niewielkim nakładzie, troskliwie opracowaną edytorsko, książkę Richarda Jauernika – „Śląsk – moja ojczyzna”. Intencje szlachetne (przecież Niemcy mają prawo wspominać swoje niegdysiejsze Kresy, jak my – swoje!), rezultat – prawie niezauważalny. Sprzedano bowiem niewiele egzemplarzy. Szkoda, bo ta na poły autobiograficzna opowieść na tak małe zainteresowanie nie zasłużyła.

Twórca tego dziełka nie jest zawodowym literatem, trudno go również nazwać pisarzem. To amator obdarzony pasją pisania o rzeczach i sprawach, które go interesują, o których wie z własnego doświadczenia lub najbardziej wiarygodnych źródeł. Mniej go obchodzi forma, pisze jak czuje, mało dba o konstrukcję opowieści, miesza czasy narracji, wypuszcza się w impresje poetyckie i dywagacje historyczne, ilustrując to wszystko własnymi, naturalistycznymi malaturami. Posiada, sądzę, poczucie własnej wartości, jak każdy Ślązak, który ma w rzyci wszelkie konwencje, konwenanse i kanony.

Urodził się na Śląsku Opolskim w Leobschütz (dzisiejsze Głubczyce) w roku 1937, w rodzinie dość zamożnej, bo od pokoleń zajmującej się młynarstwem. Dorastał w pobliskim Gnadenfeld (które do roku 1936 nazywały się Pawlowitzke), co dosłownie znaczy – Pole łask. Ta duża i zasobna, malowniczo położona wieś, dla małego Richarda była krainą szczęśliwego dzieciństwa, dla dużego – po kilkudziesięciu latach ją opisującego – miejscem niemal mitycznym, pełnym prawdziwych łask dla swoich mieszkańców.

Opowieść o Gnadenfeld rozpoczyna od rozważań geologiczno-archeologicznych, cytując obficie niekoniecznie naukowe źródła, wykazując niezbicie, iż miejscowość ta, położona w żyznej, lessowej kotlinie, była zamieszkiwana od czasów prehistorycznych, o czym świadczą wykopaliskowe obiekty z epoki mezolitu, czyli 5 tysięcy lat p.n.e. Pierwsze zaś zapisane wzmianki pochodzą z roku 1305 i to nie od byle kogo, bo samego papieża Bonifacego VIII. „Zostaliśmy zauważeni, a to znaczy, że byliśmy tego warci!” – zdaje się mówić Jauernik, dumny potomek ówczesnych gnadenfeldczyków i dalej snuje opowieść o wyjątkowości i urodzie tego jedynego miejsca na świecie. W istocie – Gnadenfeld pod wieloma względami odróżniało się od innych śląskich wsi. Przede wszystkim było ludne – przed wojną liczyło ponad 2 tysiące mieszkańców, z których zdecydowana większość nie zajmowała się rolnictwem.

A zaczęło się to w roku 1766, kiedy w tej katolickiej, rolniczej wsi, założonej niegdyś przez cystersów, osiedliły się trzy rodziny Wspólnoty Braci Morawskich, luteran, zwanych od miejscowości, z której przybyli (Herrnhut), Herrnhutami. Kilkanaście lat później dekretem Fryderyka II otrzymali zezwolenie na budowę osiedla rzemieślniczego. Następnie, już bardzo liczni, wykupili całe Gnadenfeld od jego właściciela, hrabiego Seydlitza. Świetnie zorganizowani i przedsiębiorczy, szybko zbudowali szkołę i kościół, a wkrótce 40 innych budynków, w których prowadzono działalność w 35 (!) gałęziach rzemieślniczych.

Herrnhuci, ludzie pracowici i uczciwi, zmienili na zawsze charakter Gnadenfeld. Powstały tu instytucje na wskroś miejskie – szpital, apteka, straż ogniowa, sąd, poczta, więzienie, stacje benzynowe, transport autobusowy, przez 100 lat (1818–1918) działał Uniwersytet Teologiczny. Prócz tradycyjnego, usługowego rzemiosła, funkcjonowały tu również zakłady przemysłowe – fabryka mebli, duża wytwórnia wałów korbowych dla maszyn rolniczych, również olejarnia, mleczarnia, dwa duże młyny, odlewnia dzwonów, produkowano kafle piecowe. Był nawet warsztat złotniczy, co jednoznacznie świadczy o zamożności mieszkańców.

Gwałtowna industrializacja, która rozpoczęła się na początku XIX wieku w wielu europejskich regionach, szczególnie tych zasobnych w kopaliny, ominęła Opolszczyznę. Pan Bozia sypnął obficie „czarnym złotem” po sąsiedzku, na Górny Śląsk, co stało się tam przyczyną widocznej koniunktury, ale też i nieustających kłopotów społeczno-politycznych, ciągnących się do dzisiaj. Śląsk Opolski zachował swój rolniczy charakter, a postęp techniczny dawkowany był w rozsądnych proporcjach, tak jak w Gnadenfeld. Ta miejscowość zawdzięczała swoją pomyślność roztropności mieszkańców, a nie temu, co się udało wydrzeć spod ziemi. Gnadenfeld zachowało akurat tyle sielskości, by wzbudzić zachwyt i fascynację naturą u młodego Jauernika.

Przez kotlinę przepływała niewielka, meandrująca rzeczka zwana Erlengraben (bo otoczona olchami), był staw – wspaniałe kąpielisko dla dzieciarni – i duża rozzieleniona łąka pachnąca ziołami i polnymi kwiatami, pełna cudownych żyjątek: żab, salamander, chrząszczy, świerszczy, motyli czy ważek. Na otaczających i osłaniających od wiatru kotlinę pagórkach rosły gaiki, a nad tym wszystkim fruwało ptactwo. Było na co patrzeć, co podziwiać i co zapamiętać do końca życia.

Tyle tylko, że trwała wojna. Najpierw odległa, ale w miarę upływu czasu coraz bliższa, bardziej dokuczliwa. To już nie tylko wiece i pochody otumanionej propagandą młodzieży z Hitlerjugend, tylko odczuwalna wszechobecność nazistowskich funkcjonariuszy, sprawujących władzę absolutną. Brak mężczyzn (front), obowiązkowe, wysokie daniny na rzecz partii i tzw. wysiłku wojennego, jeńcy i robotnicy przymusowi przydzielani do pracy i upiorne powroty mężów, braci czy synów, rannych lub w trumnach. Represje wobec nieprawomyślnych, donosicielstwo i rekwizycje.

Koniec wojny zastał Jauerników w okolicach Kłodzka, dokąd uciekli przed Armią Czerwoną, która wkroczyła do Gnadenfeld na początku marca 1945 roku. A potem nastąpił powrót, już do Pawłowiczek, bo taką nazwę otrzymała wieś od nowej, polskiej władzy.

Nowa władza na początek wysiedliła około 60 mieszkańców, drugie tyle aresztowała i zabroniła używania języka niemieckiego. Nakazała niszczyć wszelkie materialne, widoczne ślady niegdysiejszej obecności niepolskiego żywiołu, co dotyczyło nawet cmentarza. Ci, którym pozwolono zostać, otrzymali osobliwy status „autochtonów”, co w istocie oznacza rdzenną ludność, lecz w języku ówczesnej propagandy – byłych obywateli III Rzeszy, lecz pochodzenia polskiego.

Do Pawłowiczek zaczęli wkrótce napływać wysiedleńcy z Kresów, których obdarzono równie osobliwym mianem „repatriantów”, czyli powracających do ojczyzny. Mieli od teraz zamieszkiwać wspólny dom, tworzyć społeczność, lecz dzieliło ich bardzo wiele: obyczaje, kultura, wykształcenie, a nade wszystko – język.Tylko dzieci nie miały z tym kłopotów. Richard polszczyzną posługiwał się już po trzech (!) miesiącach kontaktów i wspólnych zabaw z małymi Polakami.

Rodzinie Jauerników (dzięki wstawiennictwu jednego z byłych robotników przymusowych – Polaka) pozwolono uruchomić młyn.

To, co się działo w Pawłowiczkach-Gnadenfeldzie i co w szczegółach opisuje Richard Jauernik, było codziennością na wszystkich terenach tzw. Ziem Odzyskanych i są to fakty, opowieści, relacje od dawna znane i udokumentowane. Wątpliwości dotyczą jednak sprawy fundamentalnej: czy okrucieństwa nazizmu i wojny przez nazizm wywołanej, mogą usprawiedliwić takie właśnie działania zwycięzców? Czy to był odwet, czy nieuniknione skutki wojennej pożogi? I czy można było inaczej? Czy represyjna władza w postaci milicji, UB i komendantur sowieckich była koniecznością? To prawda, że wojna wywołuje straszliwe skutki i uwalnia patologie, ale przede wszystkim w wymiarze indywidualnym – rabunki, gwałty, samowolę, upadek autorytetów, zanik uczuć wyższych itd. Po prostu szumowina wypływa na wierzch. Ale zdecydowana większość Polaków akceptowała taki stan rzeczy! Niemcy na to przecież zasłużyli…

Droga życia Richarda, już przecież obywatela nowej, ludowej ojczyzny, lecz pochodzenia podwójnie niewłaściwego, bo nie tylko nie całkiem polskiego, ale i obcego klasowo (właściciele młynów to przecież kapitaliści!), bywała dość wyboista. Szkoła podstawowa przeszła bez kłopotów, te pojawiły się natychmiast po pomyślnym zdaniu egzaminu do ogólniaka. Dyrekcja liceum w Koźlu z żalem zawiadomiła ambitnego ponad miarę młodego autochtona, że z powodu braku miejsc… itd. Pomogła dopiero interwencja bardziej przyjaznego i rozumnego, miejscowego notabla. Kozielska edukacja została uwieńczona maturą, kiedy jednak absolwent wyraził oficjalnie i urzędowo chęć odwiedzenia chorego brata w RFN, dostał… powołanie do wojska.

Jauernik wspomina te dwa lata „służby” raczej z rozbawieniem. Był kimś w rodzaju nieoficjalnego pomocnika niezbyt rozgarniętych i pracowitych przełożonych, zajmując się prostymi pracami kancelaryjnymi (bo dostęp do tych istotnych był, oczywiście, wykluczony) i magazynowymi. No i pisał gorące listy miłosne do różnych żołnierskich ukochanych… Żadnych szkoleń, wojskowych ćwiczeń, poligonów i rzecz jasna – awansów.

Prowadzenie młyna stawało się jednak coraz bardziej trudne. Inspekcje, kontrole, domiary i łapówkarstwo, które przestało być wstydliwym procederem, lecz normalnym, codziennym obyczajem, słowem – opresyjny i deprecjonujący uczciwość system, skłoniło pracowitych Jauerników do podjęcia dramatycznej decyzji – emigracja. I tak w roku 1961 rodzina znalazła się w RFN. Sam zaś wyjazd przypominał ucieczkę, ponieważ do ostatniej chwili „władze” domagały się dodatkowych opłat, bo tak eufemistycznie nazywano ordynarną łapówkę.

Powody emigracji zwykło się określać jako polityczne lub ekonomiczne. Ślązacy w Niemczech znaleźli się z powodu obu. W PRL władze dopieszczały propagandowo i finansowo niezbędny dla kraju śląski kompleks przemysłowy, głównie górników, tę „sól ziemi czarnej”, resztę traktując obojętnie czy nawet z pewnym dystansem. Zaś dla mieszkańców innych części kraju stanowili pewną egzotykę, podobnie jak – zachowując odpowiednie proporcje – Kaszubi czy polscy Tatarzy. Przede wszystkim decydował o tym potoczny język śląskich „pieronów”, owa gwara, „godka” obfitująca w germanizmy, co się niestety nie najlepiej kojarzyło. Ale również odmienność obyczajowa, której nie sposób akceptować bez znajomości zawiłej historii i kultury tego regionu. A była ona niewielka…

Powojenna, uzależniona od Moskwy władza niezbyt się podobała większości obywateli i wielu Polaków byłoby skłonnych do opuszczenia kraju. „Żelazna kurtyna” skutecznie to uniemożliwiała. Z pewnymi wyjątkami… Mianowicie Żydów i Ślązaków.

Ten wątpliwy przywilej wynikał z tego, że obie grupy uważano za ideologicznie niepewne, a również z obsesji stworzenia z Polski kraju jednonarodowego. Duży wpływ miały naciski zewnętrzne – Izraela i żydowskich społeczności zachodnich oraz RFN, co się wiązało z wcale niemałymi pieniędzmi w zamian za paszporty.

Emigracja niemal zawsze wiąże się z szokiem kulturowym. W przypadku Ślązaków, z odnalezionymi na użytek praktyczny niemieckimi korzeniami, był on osłabiony pewną znajomością języka i wydatną pomocą władz, również materialną, w zawsze trudnym procesie asymilacji. Tak się również działo w przypadku Jauerników. Początkowe kłopoty, z biegiem czasu coraz większa stabilizacja, własne mieszkanie, własny dom, ożenek Richarda i jego nowy zawód referenta farmaceutycznego, osiedlenie się w 60-tysięcznym mieście Neuss, emerytura. Logiczny, typowy ciąg życia ludzi pracowitych i uczciwych. A tacy z reguły są Ślązacy.

Richard Jauernik nieustannie podkreśla swoją śląskość. Opisuje ją ze wszystkich stron – obyczaju, kultury, historii, życia codziennego, nawet kulinariów (podaje mnóstwo przepisów!). Emerytura? Nie dla Ślązaka!

Napisał trzy książki w języku niemieckim, wiele wierszy, maluje, robi witraże, nauczył się stolarstwa (sporo mebli we własnym domu to jego dzieło), jest propagatorem zdrowego trybu życia, które – jego zdaniem – polega przede wszystkim na optymizmie.

„Śląsk – moją ojczyznę” z podtytułem „Odyseja Ślązaka w trzech systemach społecznych” napisał po polsku. Polszczyzna Jauernika jest miejscami chropowata, widać niemiecką składnię, narracyjne wiersze mają nieskomplikowane metrum i rymy, a całość stanowi niezłe materii pomieszanie. Tak więc krytyk-koneser miałby się czego czepiać. Tyle tylko, że wartość tej książki zawiera się w czymś innym.

To banał – ale ona naprawdę jest pisana sercem.

Andrzej Łapieński

 Richard Jauernik, „Śląsk – moja ojczyzna”, Wrocławskie Wydawnictwo Naukowe ATLA 2 (www.atla2.com.pl), 2012. Zamówienia: atla2@atla2.com.pl Tegoż autora, w tym samym wydawnictwie: „Gnadenfeld – ein Dorf im Kreis Cosel, Oberschlesien” (2007), „Optimismus als Lebensbegleiter” (2009), „Mutters schlesisches Kochbuch von 1916 und Betrachtungen über die »Gute alte Zeit«” (2013).