
Kampania prezydencka dobiegła, ale nie końca, bo czeka nas jeszcze dogrywka. A co mieliśmy do tej pory? Festiwal obietnic, bon motów, niekończących się debat, wiecowych spotkań i filmów w internecie. Znowu stajemy – to już tradycja – przed najważniejszymi wyborami, w których po raz kolejny musimy rozstrzygać sprawy zasadnicze, dotyczące przyszłości Polski w Unii Europejskiej i w NATO. A wydawało się, że już to mamy za sobą, że istnieje w tych kwestiach narodowy konsensus. Bynajmniej: nadal jesteśmy głęboko podzieleni, a między nami niezasypany rów polaryzacji.
W czasie kampanii tak naprawdę brakowało merytorycznych dyskusji, bo cóż można powiedzieć w minutę? Zabrakło wielkich wizji państwa, programów, zadań dla prezydenta. Najważniejszym tematem ostatnich dni okazało się mieszkanie Karola Nawrockiego. Bezczelna hucpa kandydata PiS biła w oczy, ale przecież nie to powinno być jądrem dyskusji! Nie było poważnych rozmów o prawach kobiet, sytuacji imigrantów, nauce i kulturze, o podatkach, związkach partnerskich i reformie sądów. Z drugiej strony, nawet gdyby kandydaci chcieli opowiedzieć nam o swoich pomysłach (o ile je mają), to przecież prerogatywy prezydenta RP są mocno ograniczone. Pamiętamy wszak, że jest on „strażnikiem żyrandola”. Według konstytucji jego zadania sprowadzają się do kwestii obronności i spraw zagranicznych. Może nadawać ordery, stosować prawo łaski, powoływać sędziów czy mianować ambasadorów. Prezydent może być hamulcowym i wetować ustawy, ale może też podejmować inicjatywy ustawodawcze i nie przeszkadzać w realizacji dobrego prawa.