Ciekawe, co tam zobaczysz, Zbyszku?

Wczoraj dostałem wiadomość, że zmarł dziennikarz Zbigniew Umański. Kiedy usiedliśmy na męską pogawędkę jakiś czas po jego ubiegłorocznych osiemdziesiątych urodzinach, był pełen wigoru i wypytywał mnie dokładnie, co się dzieje w teatrach.

Był prawdziwym teatromanem! Oglądał premiery nie tylko we Wrocławiu, ale też w Warszawie. Jak tylko miał okazję. Nie chodził do teatru przypadkowo. Wybierał najsmaczniejsze kąski. A przecież jego zawodowe dziennikarskie tropy prowadziły całkiem w inną stronę.

Wiele ostatnich lat poświęcił swoim krajanom ze Lwowa i Kresów niegdysiejszej Rzeczypospolitej. Odwdzięczyli mu się orderem Polonia Mater Nostra Est. Był tym bardzo wzruszony, bo był osobą niezwykle skromną i stroniącą od takich zaszczytów.

Pisywał w periodyku „Semper Fidelis". A debiutował po październikowej odwilży w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku na łamach „Słowa Polskiego", potem był reporterem terenowym w „Gazecie Robotniczej", by resztę zawodowego życia spędzić w „Gazecie Wrocławskiej".

Z pasji i wyniesionej z domu wrażliwości, społecznie opiekował się starszymi dziennikarzami, organizował im najróżniejsze spotkania, właściwie do ostatnich dni, gdy jeszcze pozwalało mu na to zdrowie, systematycznie zawłaszczane przez chorobę. Do końca nie chciał się pogodzić z „wyrokiem".

Zbyszku, jak obejrzysz, tam na wysokościach, coś niezwykłego, daj znać. Przecież pójdziemy Twoim śladem…

Krzysztof Kucharski „Polska-Gazeta Wrocławska"

Nr 187, 12 VIII 2011

Boguś? Sam ty jesteś Boguś!

Bogdana Daleszaka, wrocławskiego dziennikarza, m.in. „Wieczoru Wrocławia", wspomina Andrzej Bułat.

Bogdana poznałem pod koniec lat 60. Ja zacząłem stawiać w zawodzie pierwsze kroki, on już chadzał własnymi ścieżkami. Zdarzyło się tak, że akurat sposobił się do ożenku i wynajmowaną kawalerkę na Świdnickiej zamieniał na M3 na Krzykach. Potrzebował pomocy przy przeprowadzce. Starszemu koledze się nie odmawia. Przynajmniej tak było kiedyś, kiedy do zawodu dziennikarskiego trafiało się mniej więcej co pół pokolenia.

Tak trafił Bogdan tuż po studiach polonistycznych na początku lat 60., tak trafiłem ja pod koniec tamtej dekady. Żeby było zabawniej, obaj zaczynaliśmy w „Kolumnie Studenckiej", którą szczyciła się wówczas „Gazeta Robotnicza". Tym bardziej więc nie wypadało odmawiać starszemu koledze, choć jego „Kolumna" miała bodaj tylko 2 szpalty, a moja, zgodnie z nazwą, zajmowała już całą stronę.

W czasie przeprowadzki poznałem trwałą wizytówkę Bogdana, którą był niespotykany powszechnie, żelazny uścisk dłoni i usłyszałem zdanie, które już na zawsze kojarzyć mi się będzie z Bogdanem.

Bogdan, Boguś, Bodzio – niby jakie znaczenie mają te niewielkie różnice? W końcu przecież chodzi o to samo imię. No, prawie. Kiedy więc, odezwawszy się do Bogdana per Boguś, usłyszałem: – Sam ty jesteś Boguś! – nie ukrywam, że byłem zdziwiony. Ponieważ jednak za każdym „Bogusiem" było tak samo, poza tym pamiętałem o uścisku dłoni i co tu dużo mówić, sile starszego kolegi, na „Bogusia" pozwalałem sobie tylko w chwilach dobrego humoru Bogdana. Na Bodzia już prawie wcale.

Zaczynał Bogdan swoje dziennikarstwo od „Kolumny Studenckiej", szybko jednak zaczął chadzać własnymi drogami. Najpierw zwyczajnie. Po ulicach, placach, jeszcze ruinach i mało znanych zakamarkach Wrocławia. Z tych wędrówek narodził się pierwszy „druk zwarty" Bogdana, jego pierwsza książka „Bedeker wrocławski". Wprawdzie przyniosła mu ona sporą popularność, ale przecież została wydana po 2 czy 3 latach od złożenia maszynopisu w wydawnictwie i Bogdan już dawno przestał chodzić po Wrocławiu, po jakim chodzili wszyscy, bowiem, jakkolwiek dziwnie to brzmi, zszedł do Wrocławia podziemi.

I właściwie od tamtej pory całą następną drogę zawodową Bogdana zdominowało owo drugie życie najpierw Wrocławia, potem stopniowo całego Dolnego Śląska. Zbrodnie, przekręty, fałszerstwa, oszustwa, drobiazgowe śledztwa, wreszcie wyroki mniej lub bardziej sprawiedliwe stanowiły specyficzną niszę, w której skrył się Bogdan.

Dzisiaj, kiedy niemal w każdej gazecie jest „krew na pierwszej stronie", może to trudno zrozumieć. Wtedy nikt nawet nie ośmielił się powiedzieć: „dajcie sensację na pierwszą stronę". A na kryminałki Bogdana zapotrzebowanie było duże. W latach 70. z pewnością to Bogdan należał do najbardziej rozpoznawalnych dziennikarzy „Gazety". Trudno było sobie wyobrazić, zresztą redaktorzy ani nie bardzo chcieli, ani nie musieli, żeby magazynowe wydanie obyło się bez kryminałków Daleszaka, przez złośliwców nazywanych „daleszałkami".

Wkrótce wycieczki po podziemnym Wrocławiu i Dolnym Śląsku zaowocowały dwiema książkami. Pierwszą, wydaną w 1973 roku, były „Strzały w Małpim Gaju (Pitaval dolnośląski)" i następną, w 1975, „Proszę wprowadzić podejrzanego". „Strzały" to zbiór reportaży o największych przestępstwach i o tym, co za przestępstwa było wówczas uznawane z pierwszych 20 lat powojennego Wrocławia, „Podejrzany" to relacje oficerów służby kryminalnej ze śledztw i dochodzeń prowadzonych już w latach 70.

Szybko się okazało, że kryminałki już nie satysfakcjonują Bogdana. Owszem, nie przestawał dostarczać ich „Gazecie" na każde zamówienie, ale postanowił także pokusić się o zdecydowanie większe formy. I tak w ciągu następnych lat powstało kilka powieści kryminalnych, wydanych przez Iskry w serii „Srebrnego kluczyka", cieszącej się olbrzymią popularnością.

Miał Bogdan swoją kryminalną niszę, ale przecież miał też inne namiętności. Uwielbiał grać. Nierzadko spotykałem go w pokoju redakcyjnych kierowców, kiedy siedział z jednym czy drugim Antkiem nad szachownicą, którą zawsze targał ze sobą. Kiedy nie miał szachownicy, zawsze znajdowały się jakieś karty, kiedy brakowało kart, udawało mu się namówić kilku kolegów na grę na automatach (flippery) w piwnicach Teatru Lalek. Bogdan kochał wygrywać. Obojętnie w jakiej grze, nieważne w jakiej konkurencji.

W latach 80. Bogdan przestał być kolegą z tej samej redakcji. Ale: – Cześć, Boguś! – Sam ty jesteś Boguś! – pozostawało. Bogdan zagnieździł się w „Sprawach i Ludziach", w których w dalszym ciągu robił to, co robił dotąd. Pisał kryminałki i kryminały.

Kiedy na początku lat 90. skończyła się prasa w dotychczasowych ramach i kształcie, Bogdan postanowił sam zmierzyć się z nową rzeczywistością. I powołał do życia własne pismo detektywistyczne. Trochę się udało, trochę nie, w końcu tytuł został sprzedany, a Bogdan wrócił, tym razem do „Wieczoru Wrocławia", gdzie prowadził dział sensacji. Już było można.

Nie dane mu jednak było długo cieszyć się nowym zajęciem. Coraz groźniej dawało o sobie znać serce Bogdana. W końcu, po kilku zawałach, zdecydowano o przeszczepie. „Bogdan ma nowe serce" – wkrótce ta wiadomość rozeszła się po środowisku. Czy to jeszcze ten sam Bogdan? Nie wiem, jak wielu kolegów zadawało sobie to pytanie, z pewnością ja je sobie zadawałem. I kiedy pierwszy raz po przeszczepie spotkałem Bogdana, kiedy jego uścisk dłoni nie był już tak żelazny, jak kiedyś (w ogóle to był jakiś delikatny), przyznam, że zwątpiłem.

– Cześć, Boguś!

– Sam ty jesteś Boguś!

Więc jednak aż tak Bogdan się nie zmienił… Zdecydowanie jednak musiał zmienić swój dotychczasowy sposób i tryb życia. Jeszcze pisał, jeszcze nie zniknął z pola widzenia, ale stawał się coraz mniej widoczny. Nowe serce działało bez zarzutu, jednak inne choroby dopadały Bogdana.

Kiedy w zeszłym tygodniu wraz z grupą znajomych i przyjaciół wracaliśmy po pogrzebie Bogdana z cmentarza przy ul. Bujwida, miałem ogromną ochotę odwrócić się i zawołać: – Cześć, Boguś! Żeby raz jeszcze usłyszeć: – Sam ty jesteś Boguś! Ale nie zawołałem. Cześć, Bogdan!

Polska. Gazeta Wrocławska"

Wieczór Wrocławia

Nr 142, 19 VIII 2011