Przyjęło się mówić i pisać o zmarłym – tuż po jego śmierci – głównie same dobre rzeczy albo taktownie milczeć. Ale są ludzie, o których dobrze, bardzo dobrze, nie sposób nie mówić za życia – za ich życzliwość względem innych, nieustającą chęć niesienia pomocy, za pogodę ducha, okazywaną w każdych okolicznościach przyjaźń. I właśnie do takich ludzi należał Zbyszek.
Poznaliśmy się wiele lat temu, nie pomnę już, w jakich okolicznościach. Wiem natomiast, iż od razu się polubiliśmy i – mam nadzieję – tak pozostało do ostatnich dni „Umana” na matce ziemi.
Na Zbycha zawsze można było liczyć, tak w kwestiach zawodowych (Jego dziennikarstwo cechowały odpowiedzialność i rzetelność, ale także profesjonalizm), stowarzyszeniowych, jak i prywatnych. Optymizmem oraz pogodą ducha zarażał wszystkich, wszystkim imponował, mimo że od wielu lat (chyba ponad dziesięciu) walczył z wyniszczającą fizycznie i psychicznie chorobą. W domowym archiwum zachowałem kilka zdjęć z sympatycznej kolacji z okazji 75-lecia urodzin Zbycha. Czułem się zaszczycony, bowiem zostałem zaproszony na nią jako jeden z nielicznych – obok Krzysia Kucharskiego – nieco młodszych przyjaciół Zbyszka, wywodzących się z naszego środowiska. Na jednej z fotek Zbyszek, już wówczas toczący od kilku lat heroiczny wręcz bój z chorobą nowotworową, stuka się ze mną kieliszkiem, a na Jego twarzy widać promienny uśmiech. I takim Go zapamiętam.
75 urodziny Zbyszka Umańskiego w restauracji "Lwowskiej" we Wrocławiu.
Wrócę jeszcze do wydarzenia z początków tego stulecia. Kiedy ówczesny metropolita wrocławski, kardynał Henryk Gulbinowicz, poprosił mnie, bym wytypował pierwszych ze środowiska dziennikarskiego laureatów do przyznawanego przez Niego pierścienia, wykonanego dla upamiętnienia 1000-lecia Biskupstwa Wrocławskiego, nie miałem wątpliwości. Wskazałem na red. Umańskiego (i red. Lenę Kaletową), jako najbardziej godnego tego zaszczytu. Bo Zbyszek na to szczególne wyróżnienie w pełni zasługiwał.
Jeszcze kilkanaście miesięcy temu, choć miał za sobą kolejny pobyt w szpitalu, kolejną kurację (chemii zaliczył co niemiara) starał się nie okazywać cierpienia. Tylko On sam i Jego najbliżsi – zwłaszcza ukochana żona Gizela – wiedzieli, ile Go to kosztuje. My, Jego przyjaciele, mogliśmy się tego jedynie domyślać. Ale byliśmy z nim w cierpieniu, modliliśmy się za w miarę łagodny przebieg choroby, w ostatnich zwłaszcza miesiącach, kiedy nie opuszczał już mieszkania, teraz zaś pozostaje modlić się za spokój duszy Zbyszka Umańskiego. I zachować w żywej pamięci. Będzie Go nam – i nie jest to tylko wyświechtany slogan – bardzo brakowało.
Waldek Niedźwiecki
Waldek Niedźwiecki