Żyjemy w epoce wszechobecnej informacji. To truizm, ale warto go powtarzać, bo niesie konsekwencje. Yuval Noah Harari w najnowszej książce „Nexus. Krótka historia informacji” pisze, że populistyczny pogląd zakłada, iż informacja to władza, a przy tym broń. Myślę, że władzy wydaje się w związku z tym, że ma prawo władać informacją, a jeśli tak, to ją kontrolować i mieć władzę nad tymi, którzy ją produkują i przekazują. A jeśli tak, to ma prawo niekorzystne dla władzy informacje krytykować i je powstrzymywać.
Donald Trump z pewnością ma pełną tego świadomość, skoro tłumi wszelką krytykę swojej osoby. Jeśli nie podobają mu się jakieś publikacje czy dziennikarze, to ich krytykuje i pozywa do sądu. Ostatnio złożył pozew przeciwko dziennikowi „Des Moines Register”; Trump oskarża gazetę, że opublikowała niekorzystny dla niego sondaż przedwyborczy! „Muszę to zrobić. Musimy uporządkować prasę” – powiedział. Równie dobrze mógłby pozwać pogodynki za nietrafione prognozy. Ale moc, władza i pieniądze są po jego stronie, więc groźba zakneblowania ust może się spełnić. Zresztą politycy amerykańscy mają długą tradycję walki z mediami, bo trwa ona już od pierwszej publikacji pierwszej amerykańskiej gazety w 1690 roku, kiedy gubernator stanu Massachusetts zakazał jej rozpowszechniania. Potem jeszcze wielokrotnie (1734, 1795, 1971 itd.) amerykańscy urzędnicy, w tym prezydenci, zakazywali publikacji artykułów, które ich krytykowały bądź zagrażały rzekomo interesom USA. Trump stoi w długiej kolejce walczących z wolnością prasy. Chodzi o to, by jej grozić, a niekoniecznie wszystkiego zakazywać, bo takiej mocy nawet prezydent USA nie ma. Ale nie tylko w USA politycy oburzają się na media. My nie gorsi – mamy swoich.