Kiedy jesienią 1983 roku wprowadzałem się do mieszkania w wieżowcu przy ulicy Oficerskiej we Wrocławiu, sąsiadami piętro niżej była rodzina kapitana Kaczmarka, według mojej ówczesnej wiedzy trenera ciężarowców w Wojskowym Klubie Śląsk „Śląsk Wrocław”. Sąsiedzi niezwykle spokojni, niewadzący nikomu, jednak moją uwagę zwrócił ich siedmioletni wówczas synek Tomek, wyjątkowo sympatyczny blondynek, króciutko ostrzyżony z lekko odstającymi uszami. A zwróciłem uwagę na niego dlatego, że jego grzeczność idealnie harmonizowała z żywiołowością, a nawet naturalną łobuziakowatością. Po prostu tego chłopca nie dało się nie lubić. Najczęściej spotykałem go przy podwórkowej piaskownicy, do której chodziłem z dwoma malutkimi synkami, przed którymi Tomek popisywał się swoimi resorakami. Potem przez wiele lat spotykałem go na klatce schodowej lub przed blokiem; zawsze miał na ramionach wielką torbę ze sprzętem pływackim i zawsze śpieszył się na trening. O ile dobrze pamiętam, czterokrotnie zdobywał wicemistrzostwo Polski juniorów w pływaniu, raz ustanowił rekord Polski juniorów i o mały włos nie został olimpijczykiem.
W 1995 roku, kiedy Tomek skończył sąsiadujące z nami VII Liceum Ogólnokształcące, przestałem go widywać i prawdę mówiąc, nie widziałem go do dzisiaj. Z czasem dowiedziałem się, że Tomek trafił do policji w ramach odbywania tak zwanej wojskowej służby zastępczej. A kiedy na sąsiadującym skrzyżowaniu ulicy Gajowickiej z Hallera w 1998 roku zdarzył się tragiczny wypadek samochodowy z ofiarą śmiertelną, słyszałem, że Tomek był jego współsprawcą.