Wspomnienia pałacykowiczów (2)

List z antypodów – Grzegorz „Adelajda” Koterski

Bardzo żałuję, że nie mogę uczestniczyć osobiście w kolejnym spotkaniu byłych pałacykowiczów. Jestem z Wami całym sercem, ale dzieli mnie od Was ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów i prawie dwadzieścia pięć godzin lotu z dalekiej Australii, gdzie od paru lat mieszkam. Ale o Australii za chwilę. Byłem, jak wiesz, w Polsce w lipcu/sierpniu 2003 roku i następnym razem wybiorę się chyba dopiero za dwa, trzy lata.

Zamiast podróży przeglądam więc po raz „enty” specjalne wydanie KONFRONTACJI z maja 2003 roku. Hej, łza się w oku kręci! Odżywają wspomnienia, wyłaniają się z mroków zawodnej już czasem pamięci współtwórcy i uczestnicy tego niepowtarzalnego fenomenu kulturowego, jakim był Pałacyk. Z licznych fotografii spoglądają na mnie poważni panowie i czasem trudno uwierzyć, że to te same oszołomy, które „rządziły” kiedyś w Pałacyku. No cóż, trzeba spojrzeć w lustro i pogodzić się z tym, że ząb czasu ponadgryzał trochę nasze fizyczne powłoki, ale duch – zaprawiony w starych, dobrych, pałacykowych czasach – nie poddaje się. „Zaprawiony” to brzmi bardzo wieloznacznie, ale też różnie z tym duchem bywało. Jak to było pięknie powiedziane w tytule jednej ze sztuk teatralnych: „Drzewa umierają stojąc”. Wielu z nas odeszło do „Krainy wiecznych łowów”, jak powiadali starożytni Indianie, ale ci, co pozostali, robią swoje i robią to bardzo dobrze. Sukcesy moich kolegów po fachu, dziś światowej sławy, Janka Sawki i Geta Stankiewicza (podobnie jak oni zaczynałem od studiowania architektury) mogą przyprawić o zawrót głowy. Trudno się czasem powstrzymać od niechlubnego uczucia zawodowej zazdrości, ale trudno, nie każdemu Bozia dała po równo i bardzo dobrze. Zawsze cieszy, że to jedni z nas.

W Pałacyku bywałem „gościnnie” jeszcze jako student architektury, ale do ściślejszej współpracy wciągnął mnie, nieżyjący już niestety, Stasiu Kors, kiedy studiowaliśmy razem we wrocławskiej ASP. Przepraszam, w tamtych czasach była to PWSSP. Chyba tylko najstarsi pałacykowicze pamiętają, że nasze KONFRONTACJE ukazywały się kiedyś w miarę regularnie, parę razy w roku, a przez pewien czas ostatnią stronę tego poczytnego (przepraszam za wyrażenie) organu stanowił specjalny dodatek pt. „Mały paszkwilant niedzielny”. Działo się to pod koniec lat sześćdziesiątych, a redaktorem naczelnym i odpowiedzialnym KONFRONTACJI był nieodżałowanej pamięci Janusz Zaporowski. W redakcji był wtedy chyba Piotr Załuski, Jurek Olek, Grzegorz Flejter, oczywiście Ty, Cezarze – nasza wtyczka w RSW „Prasa”, i wielu innych, których nazwisk niestety nie pamiętam.

Tworzyliśmy tę ostatnią stronę razem ze Staszkiem Korsem. Robiliśmy sobie jaja ze wszystkiego, co się dało, starając się przechytrzyć cenzurę, co nie było takie łatwe. Pamiętasz zapewne, jak po wydarzeniach marcowych 1968 roku na uczelniach pojawili się tak zwani docenci mianowani. Machnęliśmy ze Staszkiem opowiadanko, którego bohaterem był pan docent Włodzimierz Marsowy. Uradziliśmy, że w czasie przygotowywania ołowianego składu drukarskiego uderzysz czymś twardym w czcionkę „s”, tak aby zasugerować, że jest to niedodrukowane „c” (składu komputerowego jeszcze wtedy nie znano). Ale dyżurny cenzor był czujny. Po przeczytaniu tekstu powiedział: puszczę to, ale żadnych numerów z nazwiskiem!

Stałą rubryka „Paszkwilanta” były złote myśli, które nazywaliśmy chyba „Myśli pozłacane”. Podkpiwaliśmy tam sobie z twórczości Henia Jagodzińskiego, barwnej postaci wrocławskiego życia kulturalnego i klubowego, chociaż dokładniej byłoby wymienić to w odwrotnej kolejności. Nie zachowały się niestety u mnie egzemplarze z tych lat, ale pamiętam jeszcze dwie takie „pozłacane myśli”:

Człowiek – to brzmi dumnie, w trzcinie.

Zapalniczka nigdy nie zastąpi zapałek. Nie można nią dłubać w zębach.

Janek Sawka ilustrował nasze teksty hecnymi rysunkami, a na łamach „Paszkwilanta” produkowali się czasem gościnnie różni, znani obecnie twórcy. Mój młodszy brat Marek, twórca kultowego już chyba filmu „Dzień świra”, zamieścił u nas kiedyś znakomitą parodię poezji „awangardowej”.

Niejako kontynuacją takiego satyrycznego dodatku do poważnego wydawnictwa był „Mały dezinformator kulturalny”, kilka ostatnich stron wydawanego przez wrocławski OKiS „Informatora kulturalnego”. Pisaliśmy to wspólnie ze Staszkiem Szelcem (oczywiście pałacykowicz), a graficznie udzielali się (oprócz mojej skromnej osoby) Sawka, Getas, Janek Aleksiun, Nicole Naskov i inni. Działo się to w latach siedemdziesiątych, a redaktorem „Informatora” była „wrocławska Margaret Thatcher” – Krystyna Szerenkowska-Kutz, a później Danusia Dziedzic.

Ale zaczęło się w Pałacyku!

* * *

Piszę ten list, jako się rzekło, z Australii, w lutym, i mamy tu właśnie środek lata, +36 stopni w cieniu, co nie jest tu niczym szczególnym, bo w lecie potrafi być ponad +40. Australia gdzie leży, każdy mniej więcej wie, ale co drugi Polak uważa, że jej stolicą jest Sydney. Spieszę więc donieść, że Sydney to największe australijskie miasto (prawie pięć milionów mieszkańców), ale stolicą jest Canberra (około 350 tysięcy), miasto zbudowane całkowicie od podstaw nad sztucznym jeziorem. Australia, która liczy około dwudziestu milionów mieszkańców, składa się z siedmiu stanów. Mieszkam w Adelajdzie (Adelaide), która jest stolicą Południowej Australii (SA). Stan ten zajmuje obszar trzy razy większy od Polski, a mieszka tu niecałe półtora miliona ludzi, z czego 982 tysiące w stolicy.

Adelajda pod względem liczby mieszkańców porównywalna jest do Wrocławia, ale zajmuje trzy razy większą powierzchnię, ponieważ prawie cała zabudowa, z wyjątkiem wysokiego city, jest parterowa. Miasto jest pięknie położone nad Wielką Zatoką Australijską Oceanu Indyjskiego i otoczone górkami wielkości naszej poczciwej Ślęży.

W Australii wszystko jest trochę inne. Jest oczywiście, na wzór angielski, lewostronny ruch uliczny. Słońce wschodzi tak jak we Wrocławiu na wschodzie, ale w ciągu dnia przesuwa się ku zachodowi od strony prawej nieboskłonu do lewej(!) i w samo południe wskazuje kierunek… północny. Poza tym jest tutaj bardzo pięknie i – poza Wrocławiem – jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogę mieszkać. Działam tutaj twórczo, wystawiam, jestem członkiem elitarnego The Royal South Australian Society of Arts (rok założenia 1856!) i w ogóle udzielam się. O sobie nie wypada mi za dużo pisać, więc załączam trochę materiałów i zdjęć. Wykorzystaj z tego, Cezarze, co uznasz za stosowne w ramach upowszechniania działalności wrocławian na świecie. [Wykorzystaliśmy! 12 III 2004 r. w „Słowie Polskim • Gazecie Wrocławskiej” ukazał się – na eksponowanym miejscu, str. 3, w rubryce „Zbliżenia” – tekst pt. „Artysta w Australii”].

Poza mną mieszka w Adelajdzie jeszcze jeden były pałacykowicz, mój przyjaciel, Staszek Seroczyński „Dziadek”, muzyk działający w latach sześćdziesiątych w Kabarecie Ojców. Ostatnio spotkałem w Sydney innego pałacykowicza, Bogusia Kocę. Ma się dobrze, prowadzi własny teatr w centrum miasta, pisze sztuki teatralne (po angielsku!) i wystawia.

Wrocławianie są wszędzie!

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy mnie jeszcze pamiętają, a Tobie, Cezarze, życzę Szerokiej Szpalty.

Grzegorz „Adelajda” Koterski
* Adresatem listu jest Cezary Żyromski, działacz Pałacyku od pierwszych dni istnienia tego klubu oraz sekretarz redakcji studenckich KONFRONTACJI.

Wtedy i teraz – Jerzy Olek

Zaczęło się od spotkań na politechnice, wszak na początku wszyscy byliśmy jej studentami. Choć chcąc oddać prawdę, należałoby rzec, że zaczęło się od indywidualnego fotografowania. Dość szybko jednak pojawiła się potrzeba spotkań z podobnymi sobie, wzajemnego uczenia się. Tak powstało koło fotoreporterów studenckich, działające przy Radzie Uczelnianej ZSP. Fotografowaliśmy to, co nas interesowało i w czym sami uczestniczyliśmy. Głównie imprezy kulturalne (teatr, jazz, życie klubowe, kabaret) oraz turystyczne (rajdy, wspinaczki, eskapady konne, penetrowanie jaskiń).

Ale z czasem ambicje i aspiracje rosły. Chcieliśmy być, tzn. każdy z nas z osobna, nie dokumentalistami, lecz artystami. Po pierwsze, przenieśliśmy się z naszymi spotkaniami do Mekki Kultury Studenckiej na ul. Kościuszki. Po drugie założyliśmy – Zenon Harasym, Kazimierz Helebrandt, Waldemar Niezgoda, Jacek Samotus, Kryspin Sawicz, niżej podpisany i kilka innych osób – Fotoklub „Pałacyk”. Był rok 1965, kiedy z fotoklubu wyłoniła się (aspiracje, ale i możliwości rosły) grupa twórcza Odra 65.

Premierowa wystawa grupy miała się odbyć w Pałacyku. Nie mogliśmy się jednak w tej mierze porozumieć z Tereniuszem Nawrockim – ówczesnym dyrektorem, więc wzięliśmy fotografie pod pachę i poszliśmy z nimi do Stefana Placka. W ten sposób pierwsza prezentacja grupy dokonała się w Klubie Muzyki i Literatury. O artystycznych poczynaniach Odry 65 obszernie napisał do „itd” Jerzy Hankiewicz.

Z dzisiejszej perspektywy inaczej widzę to, co wówczas ledwo rozpoczęliśmy. Część z nas poświęciła fotografii wyjątkowo dużo energii i czasu. Sądzę, że właśnie wtedy miały swój początek – jeszcze nieuświadamiane sobie – ważne dla przyszłości fotografii wrocławskiej decyzje. Były to: twórcze ożywienie na tym polu młodoartystycznego środowiska, stworzenie nowych formuł aktywności (niekonwencjonalne akcje i happeningi), uruchomienie stałej galerii, wprowadzenie ambitnej tematyki z dziedziny fotografii na łamy prasy (z „Konfrontacjami” na czele), podejmowanie systematycznych inicjatyw dydaktycznych. Przez wiele następnych lat grono to, w sposób mniej czy bardziej zawodowy, raz oryginalnie, to znów konwencjonalnie, parało się fotografią jako dziedziną sztuki, pomysłem na życie, metodą zdobywania pieniędzy, czy pochłaniającym bez reszty hobby. Niektórych z nas fotografia trzyma w objęciach do dziś.

Jerzy Olek

 

Dom, który miałem – Wojtek Siwek

Byłem w 11. klasie ogólniaka, kiedy w moim życiu pojawił się Pałacyk. Kolega, którego brat był uznanym plastykiem – to było wówczas ważne – namówił mnie do pójścia na koncert jazzowy do Pałacu. Pamiętam jak dzisiaj. Gienek Rzewuski, do niedawna polski konsul generalny w Tanzanii i innych republikach zbliżonych do źródeł jazzu, wyciągnął mnie na Kościuszki. Podszyłem się pod studenta (bo tylko oni mieli prawo wstępu do klubu) i udało się. Wchodzimy na koncert i słuchamy. Gra FAR QUARTET. Zbyszek, Jurek, Czesiu, Janusz… Następnego dnia w II liceum byliśmy bardzo ważni, bo wczoraj byliśmy w Pałacu i był jazz.

Jazz nad Odrą pamiętam od momentu, kiedy Karol Maskos wciągnął mnie do społecznej pracy (dzisiaj to się nazywa wolontariat). Stanąłem na bramce dla artystów, bo wiedziałem już, kto jest kim w polskim jazzie i mogłem właściwe osoby wpuszczać lub nie, specjalnym wejściem. Najbardziej zapamiętałem stremowaną Zdzisławę Sośnicką. Zajęła 5. miejsce. Nahorny był spokojny, wygrał. Niedługo potem tekst „dom, który mam” mogłem powiedzieć o Pałacyku.

Artystów przejeżdżających z chałturami przez Wrocław ściągaliśmy na Kościuszki bez trudu. Spontaniczne śpiewania i grzane wino grzane do rana w Arce, a potem jeszcze na kwaterach prywatnych. Pałacyk i Jazz był magnesem nie lada: Młynarski, Kofta, Pietrzak, Urbaniak, Dudziak, Cybulski, Połomski swój pobyt we Wrocławiu kończyli w Związkach albo w Pałacyku. Inni też niezwykli, również stanowili o klimacie klubu. Zegarmistrz Światła Woźniak (Tadeusz brał tu ślub z kalamburową Zytą), Wojaczek lądował na parkiecie, Jurek Taczalski zostawił w Pałacu swoje piętno na wszystkim, Teresa Tutinas dumnie wkroczyła do kawiarni po wygranej na Festiwalu w Opolu i powiedziała: …no i co, k…wa, chłopaki, gramy w kości? (bo wtedy namiętnie w kości na forsę wszyscy w Pałacu grywaliśmy).

Jam Session z Rolandem Kirkiem przeszło do historii, kto wtedy był, pamiętać będzie do końca swoich jazzowych dni. Gdy wielki artysta zagrał z Włodkiem Wińskim i College Jazz Band (kapela tradycyjna z Wrocławia) Wszystkich Świętych, a podśpiewywał Georgie Fame (ten, który wylansował piosenkę Bonnie and Clyde), szliśmy do nieba wszyscy, choć nie święci.

Jan Hammer jr (ten od MAHAVISHNU ORCHESTRA) w Pałacyku zagrał w 67 roku, dopiero potem pojechał do Ameryki, bo już mu dali paszport (u nas był na wkładkę).

Pałacyk wprawdzie nie stoi dokładnie nad Odrą, ale Jazz nad Odrą narodził się właśnie tu. Wymyślili go Karol Maskos i Andrzej Żurek, dzisiaj zagraniczni profesorowie (Karol, jak na rasowego jazzmana przystało, mieszka i pracuje w Nowym Orleanie). Wymyślili go w idealnym dla polskiego jazzu czasie. Muzyków i jazzowych kapel było mnóstwo, grały rewelacyjnie we wszelkich możliwych miejscach.

Te najbardziej możliwe to kluby studenckie. Znalazł się klub studencki, który skrzyknął wszystkich „amatorów” jazzu. To był PAŁACYK. W 1964 roku na JAZZ NAD ODRĄ przyjechało 13 zespołów, w następnym 21, w kolejnym 33. W 67 roku mieliśmy 44 zgłoszenia, a potem był rok 68. Same magiczne cyfry. Magiczne, bo przez lata ten Festiwal był magiczny. Żeby go wygrać, Zbigniew Seifert startował trzy razy, a Sami Swoi pięć. W 78 roku Krzesimir Dębski przegrał z Krzyśkiem Ścierańskim, Zaucha dostał tylko II nagrodę w 69.

Mimo że gwiazd formatu amerykańskiego nie mieliśmy (na ich koncerty jeździliśmy razem do Warszawy na Jamboree), to aby liczyć się w jazzowym, polskim świecie koniecznie trzeba było wystąpić, a jeśli nie, to przynajmniej być w marcu we Wrocławiu. Jeśli ktoś z „jazzowych” nie pojawiał się na pałacykowym jazzie, to był tego roku na marginesie. JnO był głównie konkursem, czyli imprezą dla wschodzących młodych muzyków, dorośli byli zapraszani w charakterze gwiazd. Nie wszyscy mogli zagrać.

Zbyszek Namysłowski (bezsprzecznie naj… polski jazzman) zagrał na Pierwszym JnO. Potem po latach przyjechał jako osoba prywatna, chyba w 67 roku i zapytał mnie, a jeszcze się prywatnie nie znaliśmy, czy może zagrać na jamie albo w ogóle.Nogi się pode mną ugięły, Zbyszek był moim jazzowym idolem. Zagrał.

Szturm na bramy Pałacyku, jaki odbywał się przy okazji JnO, był niesamowity i dopiero niektóre spektakle Festiwalu Litwińca przeżywały coś podobnego. Dużą satysfakcję sprawił mi kiedyś wywiad z Gabrielą Kownacką, która wspominała, jak będąc uczennicą liceum we Wrocławiu, w tłoku wielkim starała się dostać na jam session JnO. Szkoda, że nie trafiła wtedy do mnie – na pewno bym ją wpuścił… bez biletu.

Gdy Pałacyk szedł do remontu… stanowił wspaniałe biuro festiwalowe. Działalności oficjalnej nie było, w kawiarni była recepcja festiwalowa. Atmosfera była lepsza niż podczas tzw. normalnej działalności. W biurach pałacykowego ZSP Marek Karewicz z Jankiem Dębkiem tłukli na ścianach karaluchy i tworzyli jazzowe anegdoty. Aby się do nich (anegdot) dostać, trzeba było redakcję biuletynu w odpowiednich procentach przekonać. Tak wyglądała praca niezależnego naprawdę Biura Prasowego Festiwalu (Karewicz, Kuryło, Sawka, Klimsa, Getas, Szecówka, Hankiewicz, Gucewicz, Henkel, Michalski, Brodowski, Butrym… reszta sama się przyzna), każdy się prześcigał, aby coś napisać i żeby jeszcze zamieścili. Cenzura była scedowana na któregoś z odpowiedzialnych działaczy ZSP i dopuszczała dziwne teksty, choć potem odpowiedzialny działacz ZSP musiał się w Komitecie tłumaczyć za nieodpowiedzialne frazy jazzmanów.

Moje jazzowe wspomnienia to również Pałacyk na Ofiar… Janusz Strobel i Heniu Alber grający na ladzie bufetu Lobosa, Bizeta, Yepesa (atmosfera obecnych koncertów gitarowych w ART HOTELU to małe piwo przed śniadaniem).

Kiedy przenieśliśmy się na Ofiar, miało być gorzej. Było, ale my nie byliśmy gorsi.

W kanciapie przy WC mieliśmy biuro jazzu, pałacyku i sztuki wszelkiej. Niektórych artystów angażowaliśmy „wygrywając” ich koncert w pokera. Jak ja wygrałem, to mogłem zaprosić jazzmanów, jak wygrał Taczal, to musiała być poezja śpiewana, ale tylko przez dziewczyny, jak Kuryło to Sipińska, jak Jezier to mógł zaprojektować plakat, rockandrolle interesowały wszystkich, ale Klimsa preferował piano.

Do odbudowanego PAŁACYKU na Kościuszki zaglądaliśmy czasami. Jednak to właśnie w ARCE powstało wrocławskie Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, na koncert CRASH PO RAZ PIERWSZY W POLSCE przyszły setki. Tutaj też zadebiutowała w przedwojennych szmoncesach Hanka Banaszak.

Potem jazzmani i inni artyści przenieśli się do RURY na Łazienną.

Wojtek Siwek

Magia teatru – Janusz Potężny

Teatry studenckie to legenda Wrocławia, ba, to zjawisko magiczne, wciąż nieopisane. A i w naszej Encyklopedii poświęcono temu hasłu zaledwie kilka zdań. No cóż, Wrocław, niczym wyrodna matka, nie zawsze przytulał własne dzieci.

Nigdzie w Polsce nie doszło do takiej eksplozji artystycznej wskutek zatrucia teatralnym bakcylem. Zazdrościł nam tego dostojnie zmurszały Krakówek, zawsze lojalna wobec partii Łódź i rozpromieniona władzą Warszawa. W stolicy, hojnie dotowanych klubach – Stodoła, Riviera-Remont, Hybrydy – działała tylko jedna grupa nieformalna, Akademia Ruchu. Pomijam STS, był to raczej teatr zawodowy. Natomiast we Wrocławiu, w samym Pałacyku, takich zespołów bywało jednocześnie co najmniej sześć, siedem. O niektórych chciałbym wspomnieć przy okazji jubileuszu tej starej budy, która niejednemu zamąciła w głowie, na dobre i na złe. Nie sposób pisać o wszystkich teatrach, zabrakłoby papieru i pamięć dziurawa. Nie zamierzam też analizować, oceniać czy różnicować, jako że sam tkwiłem w tym stadzie, a to tak, jakby ptaka przepytywać z ornitologii.

To pewne, że ci tam, w Pałacyku, którzy „odmieniali” świat, byli zgrają szaleńców. Stanley Ścierski mawiał, że szaleniec to taki nieszczęśliwy facet, który pragnie wyskoczyć oknem, a siedzi na bruku. Litwiniec o wrocławskich teatrach studenckich mawiał, że to „biologiczny taszyzm”. Zresztą od Litwińca się zaczęło, od piwnicy Pod Edulem. Najpierw trza było wypędzić z niej prawowitych mieszkańców, szczury i pająki, potem rozjaśnić ściany, które z czasem pokryły autografy Polańskiego, Kobieli, Waldorffa… Z piwnicznej nory wzbijał się ku niebu, płosząc gołębie i gwiazdy, kalamburowy hymn „O, Edulu, tyś prymusem gębą całą! Ty się karmisz spirytusem, a my chałą!”

Z Pałacyku Kalambur wyruszył na podbój Europy. Niedługo po nim wyruszył Gest, studencki teatr pantomimy. Gołębiowski, Leparski, Stankiewicz i kilka pokoleń artystów! Nigdy nie zapomnę „Psów” Ghelderode’a. Gest był nawet popularniejszy od Tomaszewskiego, którego częściej oglądały zachodnie stolice niż Wrocław. Z „geściarzami” można było się nieźle ubawić, bo gdy popili w miarę, wymyślali na poczekaniu mimiczne etiudy między stolikami, wiara pękała ze śmiechu. A jeszcze między nimi był Teatr Ostatniej Sceny z Januszem Michalewiczem i Romualdem Szejdem.

Opuszczoną przez Kalambur piwnicę, późniejszą Arkę, ogrzewaną winem, przejął Olek Gierczak ze swoim Karłem. Wspomagał go Staszek Lose, prekursor wrocławskich happeningów w stylu „światło-dźwięk” i inni. Był to teatr iście „kaskaderski”, dosłownie i w przenośni. Tak było w „węźle grzewczym”, w Arce, podczas gdy na ostatnim piętrze, hen pod strychem, inny szaleniec, Tadek Drozd, rozsnuwał pajęczynę „Łagodnej” Dostojewskiego z Teatrem Miejscowym. Tadeusz miał w sobie niezłomnego ducha, który go wciąż pchał, na przekór otaczającej miernocie, w objęcia Melpomeny, on bez teatru nie mógł żyć…

Drozd mistycyzował, Piotr Szczeniowski estetyzował. Jego Teatr Deszczu był jedną cudowną metaforą – czuło się powiew wiatru, srebrzystość rosy, szum ulewy. Piotr był wiecznym marzycielem, jak my wszyscy. „Małego księcia”, którego zrealizował z dziećmi, uważam za majstersztyk. Z kolei Gwalbert Misiek – deflorował. Na jakimś spotkaniu Misiek powiedział, że swoim Teatrem Instrumentalnym „Freedom”… defloruje. Ktoś spytał: co lub kogo? A on, że wszystko. Kiedyś dyrektor Rudzka zapobiegła defloracji fortepianu. Ale Misiek miał licznych fanów, sprzyjał mu także nieodżałowany Tadeusz Burzyński, szczery pasjonat teatralnych wybryków młodych. Hej, a trzeba było widzieć Miśka i jego ludzi w pochodzie pierwszomajowym, przebranych w mnisie habity!

Był jeszcze Piotr Bielawski ze swoją VII Grupą Profesora Sztajmeca. Był renomowany TSU Nawias, który wprawdzie rezydował w Szklanym Domu, ale oni – Kraczek, Kucharski, Orlicz… – przyłazili na Kościuszki „podyskutować”. I ja także, gdy zakładałem Misterium, pierwsze spotkania organizowałem w Pałacyku, by potem wynieść się pomiędzy latarnie gazowe Ostrowa Tumskiego.

W Warszawie do dzisiaj istnieje, posiwiała i zgrzybiała, Akademia Ruchu. We Wrocławiu nie ma już nic. Magia! „Trzymasz coś w ręku, a to nagle znika”, jak pisał Singer. Ale dlaczego? „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”, cytowali za Borowskim w „Akropolis” aktorzy Laboratorium. I tyle zostało.

Janusz Potężny

 

Arka poezji – Andrzej Saj

Pałacyk dla mnie (a może także dla innych) był wtedy Arką poezji, w której schowaliśmy się przed potopem naszej „durnej” młodości – gdy wokół szalały burze namiętności i napory hormonów, gdy lało się z nieba wino grzane z goździkami, a bywało – padało „patykiem pisane”, a nawet momentami kołysało mocniejszą…

W tej Arce brnęliśmy całkiem znośnie przez oceaniczny bezmiar ówczesnej peerelowskiej szarzyzny – z aurą, która, jak się dzisiaj na to spogląda, była niezwykle pomocna w grupowym rozpływaniu się we mgle niedomówień, półsłówek, aluzji i słynnych politycznych dowcipów. Ale była to pogoda bardzo dobra dla bogatych duchem, dla rzeszy poezjozjadaczy – a na dobrą sprawę wtedy „wszystko było poezją” (jak twierdził E. Stachura). To w tej Arce toczyły się boje o Laur Arki, choć niegdysiejsi zwycięzcy dzisiaj toczą potyczki na całkiem innych polach. To było także miejsce pyszne dla widzenia: słynne ścienne malunki Sawki, Geta, Czerniawskiego, ich plakaty i plakietki. Wkład w polską szkołę plakatu – niepodważalny.

Tak więc tamten Pałacyk stał się ostoją zjawiska już dzisiaj niepowtarzalnego i chyba niemożliwego – kultury studenckiej; choć ta kultura była także swoistą „arką przymierza” między niepokorną młodzieżą a władzą pilnie przypatrującą się poczynaniom niesfornych, choć gubiącą się w wielości zdarzeń i zwariowanych propozycji.

Dzisiaj już wiemy, że nasza Arka płynęła ku górze wolności, która okazała się być najeżoną skałami kapitalizmu, górze, którą trzeba dopiero oswoić i uprzystępnić ludziom i ich kulturze. A to nie jest takie proste. I choć zachłystujemy się wolnością, a szarzyznę i mgły niedomówień zastąpiła krzykliwa reklama, kolorowe czasopisma i wszechwładna konsumpcja, to gdzieś „w dnie” pamięci otwiera się ten lufcik, który zwiemy milczeniem. „Bo gdy się milczy, milczy, milczy to apetyt rośnie wilczy” – jak śpiewał Jonasz Kofta – na poezję, której nie ma już…

Kiedyś Pałacyk ze swoją Arką był miejscem swoistego luksusu i chyba namiastką wolności, dziś jest zrujnowanym obiektem jakby symbolizującym naszą młodość; i trochę szkoda, że nie może (albo nie chce) być znów taką „arką schronienia” przed rozbujanymi falami dzisiejszej rzeczywistości z jej popularną kulturą, której tubą jest komercyjna TV i płytka rozrywka.

PS. Już po napisaniu tego tekstu zastanowiłem się, kto mógłby pełnić funkcję Noego – tego starego przewodnika po morzu naszego „młodopałacykowego” gaszenia pragnień. Ale wszystko płynie, wszyscy zmieniliśmy się… no, może tylko Rysiu Uklański, którego – gdy spotykam niezmienionego od ponad trzydziestu lat – to myślę… [Tekst pisany w roku 2002 – 24 czerwca 2004 Rysiek wybrał się na drugi brzeg].

Andrzej Saj

Pałac i jazz – Krzysztof Pilecki

Jazz tak szybko zadomowił się w studenckim Pałacyku, jak big-beat i rock w otwartym rok później Klubie Młodzieży Pracującej ZMS Piwnica Świdnicka. Zespoły jazzowe, które nawet tam zaczynały, szybko przenosiły się do mekki jazzu. Podobnie rzecz się miała z klubem jazzowym oraz jego działaczami.

Muzyczną stylistykę wyznaczały audycje radiowe American Forces Network, a z czasem wrocławskie koncerty gwiazd jazzu m.in. Orkiestry Glenna Millera (kwiecień 1957), Dave Brubeck Quartet (marzec 1958) oraz The New York Jazz Quartet (marzec 1960 w Pałacyku).

Zespoły jazzowe

Pierwszym zespołem pałacykowego Jazz Clubu był Quintet Tadeusza Errolla Kosińskiego (leader – p., Edmund Kalus – fl, Henryk Sęk – as, Janusz Łoś – b, Jerzy Grossman – dr), który 20 listopada 1959 wystąpił na otwarciu Pałacyku, a w marcu 1960 w Filharmonii Narodowej w Warszawie. W 1960, po podpisaniu przez RO ZSP umowy z FAR Quintetem, zespół Errolla przeniósł się do Piwnicy Świdnickiej.

W 1959 powstał przy WDK pierwszy wrocławski zespół jazzu nowoczesnego – FAR Quartet/Quintet, założony przez studentów Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (Jerzy Pakulski i Zbigniew Piotrowski) i Państwowej Szkoły Muzycznej II Stopnia (Edmund Kalus – fl, Aleksander Jamka – b i Jerzy Śnieżawski – dr). Rok później zespół przeniósł się do Pałacyku, gdzie do 1966 stanowił główną reprezentację Hot-Clubu Pałacyk. W 1960 w Konkursie Zespołów Jazzowych CRZZ zdobył I Nagrodę ex aequo z Quintetem Tadeusza Errolla Kosińskiego. Nagrodą były dwudziestominutowe nagrania każdego z laureatów w Polskim Radiu Wrocław (dla programu ogólnopolskiego), dokonywane raz na dwa tygodnie. Podstawowy skład Quartetu tworzyli: Jerzy Pakulski – p, Zbigniew Piotrowski – as, Janusz Lala Kozłowski – b, Czesław Mały Bartkowski – dr. Skład Quintetu uzupełniał Marian Tomas – tp.

W 1965 powstało Trio Jerzego Pakulskiego (Jerzy Pakulski – p, Włodzimierz Plaskota – b, Jerzy Grossman – dr), które w 1966 występowało regularnie dwa razy w tygodniu w pałacykowym Night Jazz Clubie, zorganizowanym przez WKJ, a do 1968 było stałą sekcją akompaniującą zaproszonym gwiazdom (m.in. Janowi Ptaszynowi Wróblewskiemu).

W połowie lat 60. do młodych pałacykowych zespołów należały: Kwartet Jana Wilkoszewskiego, Jazz Friends Antoniego Finke, Ragtime Boys oraz Royal Garden Jazz Band Stanisława Bergera, Dixieland Jazz Band Jana Kleinwechtera, Kwartet Macieja Rostkowskiego. Do Pałacyku przeniosło się Trio Czesława Gładkowskiego, które wcześniej związane było z Piwnicą Świdnicką.

Kolejnym sztandarowym zespołem WKJ byli od 1969 Sami Swoi Julka Kurzawy. W 1970, razem ze Spiskiem Sześciu Włodzimierza Wińskiego oraz przy udziale innych muzyków, stworzyli Big Band WKJ Wrocław, istniejący do 1976. Po Włodzimierzu Plaskocie wieloletnim bandleaderem został Zbigniew Piotrowski, zwany przez muzyków Komendantem. Krajowe i międzynarodowe sukcesy obu zespołów są nie do przecenienia. Orkiestrą opiekował się najpierw PPIA Impart, a później RU SZSP Politechniki Wrocławskiej. Okazjonalnie, z ogromnym powodzeniem, występowała też od 1972 Kupa WKJ – miniwersja big bandu.

W latach 70. do najważniejszych zespołów pałacykowych należały: Jumbo Jazz Band, Jazz Day Orchestra założony przez Tadeusza Nestorowicza, Dixieland Vocal Quartet, Jazzgot Piotra Barona, Jazz Vox Jerzego Kaczmarka, Duo z Rurą (Dominik Witt i Andrzej Mizgalski), ASWJ Kwartet Wojtka Konikiewicza, Ore, Night Jazz Orchestra, River Rag, Taxi Combi, Żelazny Gustaw, Cuby oraz High Live.

Teatr Instrumentalny Ryszarda Gwalberta Miśka, działający pod opieką Politechniki Wrocławskiej, związany był z Pałacykiem w latach 1975 – 1980. W tym czasie powstały Duch nie zstąpi bez pieśni (1976), Preludia portretowe (1977) oraz Sonata widm (1978). W latach 1977 – 1978 teatr był organizatorem Ogólnopolskiego Seminarium Teatru Instrumentalnego, które odbyło się w Pałacyku i Filharmonii Wrocławskiej.

W latach 80. do najważniejszych tzw. grup twórczych Pałacyku należały: Spirituals Singers Band Włodzimierza Szomańskiego, Jazz Day Orchestra (laureat Złotej Tarki), Funk Factory, Trio/Kwartet Andrzeja Mizgalskiego, Duet Gitarowy Kulczyński – Treliński oraz Poszukiwacze zaginionej Arki. Kilkoma z nich opiekowała się agencja Alma-Art.

Pałacykowe kluby jazzowe

Pierwszym pałacykowym klubem jazzowym był Jazz Club. Kierował nim Andrzej Ciążyński, wcześniej w 1958 założyciel Wrocławskiego Jazz Clubu przy Studenckim Klubie Od Nowa. Kierownikiem sekcji muzycznej został Tadeusz Erroll Kosiński, a sekcji organizacyjno-propagandowej Krzysztof Saraczyński. W 1961 powstał Hot-Club Pałacyk, którego prezesem był Karol Maskos, podczas gdy w Piwnicy Świdnickiej działał Dolnośląski Klub Jazzowy, założony przez Tadeusza Errolla Kosińskiego. W 1965 doszło do połączenia obu i powstania Wrocławskiego Klubu Jazzowego (WKJ). Szefem WKJ został Karol Maskos, a Radę Artystyczną tworzyli: Zbigniew Piotrowski, Włodzimierz Plaskota (z Pałacyku) oraz Tadeusz Erroll Kosiński i Czesław Gładkowski (z Piwnicy). Przy WKJ powstała Sekcja Muzyki Rytmicznej, skupiająca najlepsze wrocławskie zespoły mocnego uderzenia: Romuald i Roman, Pakt i Elar. W 1965 Wojewódzki Dom Kultury podpisał porozumienie o współpracy z WKJ, której celem było stworzenie warunków do upowszechniania jazzu w placówkach kulturalno-oświatowych. Klub został dwukrotnie wyróżniony przez Polską Federację Jazzową jako najaktywniejszy w Polsce. Studencka Rada Jazzu powierzyła WKJ wydawanie kwartalnika Biuletyn Jazzowy. W 1967 przewodniczącym WKJ został Wojtek Siwek, a zastępcą Zbigniew Piotrowski. Powodzenie Studenckiego Festiwalu Jazz nad Odrą oraz indywidualne sukcesy wrocławskich zespołów jazzowych doprowadziły stopniowo do zaniku działalności klubowej na początku lat 70.

Potrzeba profesjonalizacji życia muzycznego doprowadziła w 1975 do powstania w Pałacyku Klubu Jazzowego Jazz nad Odrą, którego prezesem został Zbigniew Piotrowski, a urzędującym sekretarzem Piotr Kowalczuk. Klub stanowił naturalny pomost do powstania w 1977 Oddziału PSJ we Wrocławiu. Pierwszym jego prezesem wybrano Wojtka Siwka. Do Pałacyku powróciły wprawdzie regularne wtorki jazzowe, lecz PSJ szybko znalazł nową siedzibę przy ul. Łaziennej. Powstałą pustkę w pałacykowej Arce w latach 1978 – 80 starał się wypełnić Wrocławski Klub Jazzowy, którego prezesem został Krzysztof Pilecki. Kolejnym był powstały w 1981 Arka Jazz Club, kierowany przez Marka Dudka. Klub został współorganizatorem Festiwalu Jazz nad Odrą, odnawiając jego formułę. Był też inicjatorem szeregu nowych akcji muzycznych m.in. Musik Attack.

Umiędzynarodowienie festiwalu, wycofanie się PSJ z jego współorganizacji oraz narastający kryzys w SZSP doprowadziły w 1988 do tego, że nie odbył się jubileuszowy XXV Festiwal. Życie jazzowe w Pałacyku, zamierające stopniowo od 1985, praktycznie przestało istnieć. Organizatorzy oraz muzycy przenieśli się stopniowo do PSJ i do Klubu Jazzowego Rura. Dopiero w 1992, w miejscu legendarnej Arki, Adam Lang oraz Wiesiek Śliwa założyli komercyjny Klub Muzyczny Samo Życie.

Krzysztof Pilecki

Pałacykiada – Andrzej Baranowski

Pałacyk poznałem przed otwarciem, siedząc na niewykończonym parkiecie kawiarni i słuchając wykładu Bogusia Litwińca na temat ruchu studenckiego. Wykład został wygłoszony, a ja zostałem przyjęty do teatru Kalambur. Parkiet był brudny i zaśmiecony, a Boguś coraz bardziej zachwycony własnym głosem.

Uroczystego otwarcia za bardzo nie pamiętam. Pamiętam tylko, że pierwszy dyrektor, cudowny Czesio Stasiewicz, z zatroskaną zadumą na drugi dzień pytał mnie i jeszcze kilku kalamburzystów, czy wiemy, jak szkodliwe jest picie podłego gatunkowo alkoholu… Wiedział, co mówi.

W 1960 roku objęliśmy we władanie piwnicę nazwaną natychmiast imieniem naszego mitycznego patrona – Edula Prymusa. W niej graliśmy najpierw jakieś składanki satyryczno-poetyckie, a w roku 1961 powstał program kabaretowy „Skandal w piwnicy”.

To nie był skandal, to był nieustający ciąg skandali. Ale nic dziwnego, skoro w „przedpiwnicy”, w barku, serwowane było obficie grzane wino, którym radośnie raczyli się zarówno wykonawcy, jak i widzowie. Tak że prawdziwy kabaret zaczynał się po przerwie, kiedy i jedni, i drudzy mieli w sobie grzańca po… metalowy kurek Edula!

Kto tam bywał, kto starał się o bilety, których zawsze brakowało! I studenci, i prominenci, i partyjni, i wysokopartyjni. I docenci, i profesorowie. Ale najlepiej bawiła się grupa stałych bywalców, która bywała na każdym programie i najlepiej wiedziała, co nowego aktorzy wymyślili. Po spektaklu wszyscy zgodnie szli do sali balowej, gdzie co sobotę odbywał się albo jakiś bal, albo ubaw. Zawsze przygrywał znakomity zespół jazzowy – najpierw Errolla Kosińskiego, a potem Jurka Pakulskiego. Nawet w czasie sesji egzaminacyjnej tłok był ogromny, bo jak można było nie bywać w Pałacyku? W owych czasach w środowisku studenckim bywanie w Pałacyku nobilitowało. Łatwiej było poderwać dziewczynę, zapraszając ją na tańce właśnie tu, niż do któregoś z innych klubów studenckich.

A do tego kultura studencka… Bim-Bom, STS, Pstrąg, Cytryna, Kalambur – o tych teatrach wiedzieli wszyscy. A Pałacyk? Tu była „kwatera główna” Kalambura do momentu otrzymania sali na Kuźniczej, tu odbywały się nie tylko słynne bale plastyków, ale też noce jazzu i poezji, jam-sessions, gorące dyskusje, wystawy. Tu po raz pierwszy wystąpił Teatr 13 Rzędów, który w sali balowej wystawił „Siakuntalę” według Kalidasy. Kto wie, czy nie gorące przyjęcie sprawiło, że Jerzy Grotowski zaczął się zastanawiać nad przeprowadzką zespołu do Wrocławia. Co zresztą wkrótce nastąpiło, a nić przyjaźni, zadzierzgnięta w owych czasach z Grotowskim, Flaszenem i całym zespołem, przetrwała zwycięsko próbę czasu. To właśnie Ryszard Cieślak przywiózł pierwszą płytę Beatlesów. Słuchało się jej godzinami.

Pałacyk tętnił życiem i twórczością od ranka do… rana. Tu zdobywały użytkowy warsztat twórczy kolejne pokolenia wrocławskich plastyków, których bale przeszły do historii jako najbardziej wyrafinowane i pomysłowe. Na takim to balu przebierańców pewien młodzieniec przyszedł ubrany w najbardziej kosztowny strój – cały, jak mumia, owinięty… papierem toaletowym. W pewnej chwili niebacznie zapalił papierosa i ledwie go ugasiliśmy. Tu odbył się pierwszy we Wrocławiu autentyczny bal autentycznych Murzynów, który skończył się jednak zgrzytem. Po wypiciu paru głębszych w Murzynach obudził się rasizm i jeden drugiego lał w mordę, bo ten drugi jest… czarny!

Do Pałacyku wkraczał majestatycznie najbardziej kolorowo i modnie ubrany, uwielbiany przez dziewczyny, wieczny student KABA, który płakał na mojej piersi, kiedy wreszcie po iluś tam latach nieopatrznie skończył studia i musiał wracać: – Andzieju – do tej dzicy! Kaba miał duszę handlarza i już podczas studiów stał się bogatym człowiekiem. Za odpowiednią cenę Kaba przywoził z Berlina Zachodniego wszystko! A dziewczynom najbardziej wyszukane szpilki.

Tu Wowa Herman i Boguś Litwiniec zdobywali pierwsze doświadczenia reżyserskie; Wowa wymyślając i inscenizując Noce poezji i jazzu, a Bogdan tworząc programy kabaretowe i wspólnie wielkie widowiska poetyckie – „Cieniom” Witolda Wirpszy.

W Pałacyku rozwijali skrzydła do lotu Piotr Wieczorek i Jerzy Jerych – późniejsi scenografowie. Tu szlifowali swój talent i Jerzy Pakulski, i Zbigniew Piotrowski, „Mały” Czesio Bartkowski, Plaskota, Kozłowski.

Sam nie wiem, jak to było możliwe, ale to właśnie w Pałacyku koncertował i grał do tańca przez jakieś dwa miesiące słynny New York Jazz Quartet.

Przez cały ten czas siedziała i słuchała ich, ucząc się „na żywo” jazzu, Kasia Gaertner. Tu miał recital brazylijski aktor i piosenkarz Nilton Castro, ten sam, który grał śmierć w „Czarnym Orfeuszu”, a gdy śpiewał piosenkę z tego filmu – wszystkie dziewczyny płakały.

W Pałacyku często występowały warszawskie Hybrydy, Egida, tu szalał często i to dosłownie Kabaret Ojców, tu… Tu była zamontowana i używana non stop jedna z pierwszych we Wrocławiu szaf grających. Przy niej godzinami stał znany dzisiaj twórca i słuchał nagrania Kate Kearby do momentu, kiedy nie napisał do tegoż polskich słów i nagle okazało się, że to on do muzyki Chopina stworzył utwór „Kocham świat”. Nawet szafa grająca inspirowała w Pałacyku do tworzenia „dzieł wiekopomnych". Łza się w oku kręci! Tu było autentyczne centrum młodej, awangardowej kultury, tu bywali wielcy i wykluwali się wielcy.

Tu byli kolejni dyrektorzy, którzy życzliwym okiem patrzyli na szaleństwa kolejnych pokoleń młodzieży i jeśli im nawet w tych szaleństwach nie pomagali, to na pewno nie utrudniali. A czasem kierowali we właściwą stronę. A potem powoli, z braku sił, środków i chęci ta wspaniała atmosfera gdzieś się powoli ulatniała, szarzała, bladła i… I komu to przeszkadzało?

Andrzej Baranowsk

W grudniu 1962 roku, w Piwnicy pod Edulem – Barbara Folta

Lata 60. były we Wrocławiu bardzo twórcze. Wtedy dojrzał i wykiełkował jak nowalijka projekt uruchomienia ośrodka telewizyjnego. Na konferencjach prasowych i na ulicach miasta pojawili się operatorzy z kamerami z napisem TELEWIZJA. Pierwszy był brzuchaty i z fajką Roman Kozakiewicz, a następnie pracujący na zlecenie operatorzy Polskiej Kroniki Filmowej Jerzy Pyrkosz i Tadeusz Zieliński. Potężne urządzenia (nie było jeszcze arifleksów, kupiono je dopiero dla programów naukowych za pieniądze UNESCO) były ciężkie i musiały się opierać się na statywach.

Moja praca reporterki radiowej w Rozgłośni Polskiego Radia była dla mnie wielką frajdą, ale t e l e w i z j a – to było objawienie nowego świata, nowych wspaniałych możliwości. Czesław Stasiewicz, który po trudach odbudowy Pałacyku, na antenie Polskiego Radia roztaczał wizje działającego centrum kultury przy ul. Kościuszki, zaraził mnie sympatią do tej studenckiej oazy.

W tym też czasie za pieniądze społeczne wybudowano maszt i nadajnik na szczycie Ślęży, a w miejscowej prasie ogłoszono, że przyszłym naczelnym redaktorem Telewizji Wrocław będzie Leszek Bajer. Naczelny wrocławskiego radia Borys Mokrzyszewski oddał przyszłej rodzącej się konkurentce trzy pokoje redakcyjne, a także część sutereny dla zorganizowania działu technicznego. Królewskim darem był nowiutki wóz transmisyjny z pełnym zagranicznym wyposażeniem do nadawania reportaży z Dolnego Śląska.

Był grudzień 1962 roku. W oparach tytoniowego dymu powstawała koncepcja scenariusza pierwszego ogólnopolskiego programu, a tematem miała być kultura studencka i zjawiskowy – znany w kraju i w świecie – Studencki Teatr Kalambur. Wszystkie dziewczyny z Kalambura były tak śliczne, że mnie zazdrość brała. Pamiętam śpiewającą „intymny mały świat” Marię Alaszewicz, pamiętam Halinę Litwiniec, kiedy nie była jeszcze Żoną Senatora, ale czarującą studentką polonistyki. A ja się zgłosiłam na ochotnika do prowadzenia programu „na wizji”, tak się wtedy mówiło, i to właśnie z Pałacyku.

Zaletą debiutu jest nieświadomość skutków – szczęśliwie program był na żywo, a ampex do rejestracji zapisów znało tylko wojsko, bo używało go do celów specjalnych. Kalamburowcy wypadli świetnie, o kulturze studenckiej mówili z ogniem w oczach studenccy działacze Jerzy Kwiatek i Ryszard Stemplowski, a potem wszyscy chórem śpiewaliśmy hymn „O Edulu, tyś prymusem gębą całą”, aż trzęsły się ściany zatłoczonej piwnicy Pałacyku i ktoś nam nawet kupił kilka butelek szampana. Pamiętam jeszcze, że kamery telewizyjne po raz pierwszy z pałacykowej piwnicy kierowali Julian Tycholis, Wojtek Szpotakowski i Leszek Kaufhold, który namalował dla TELEWIZJI WROCŁAW pierwszą planszę z sylwetką wrocławskiej iglicy.

Barbara Folta

Alternatywni – Witold Liszkowski

W latach 70., będąc studentem PWSSP Wrocław (obecnie ASP), działałem wraz z innymi młodymi twórcami w ACK Pałacyk. W 1976 r. rozpoczęła swoją działalność grupa „Sztuka i Teoria”, w której skład wchodzili studenci ostatnich lat malarstwa i grafiki: Maria Zmarz-Koczanowicz, Witold Liszkowski, Andrzej Sapija. Tworząc grupę twórczą, a zarazem koło naukowe, skupili oni wokół siebie grono osób o różnych zainteresowaniach: artystów, estetyków, filozofów i psychologów.

Płaszczyzną porozumienia i działania było przekonanie o konieczności głębokiej i wieloaspektowej refleksji nad sztuką. Działania grupy przejawiały się zarówno w postaci propozycji artystycznych (rysunek, fotografia, zapisy filmowe i video, happeningi i performance), manifestów, rozpraw teoretycznych i artykułów polemicznych (wydawanych w zeszytach Sztuka i Teoria), jak i organizowanych spotkaniach, dyskusjach i seminariach. Grupa preferowała działalność integrującą refleksję teoretyczną z praktyką artystyczną, wychodząc z założenia o równoważności tworzenia przedmiotów sztuki i indywidualnej pracy twórczej nad swoją artystyczną świadomością.

W trakcie swojego istnienia grupa „Sztuka i Teoria” w latach 1976–1980 wydała siedem zeszytów artystyczno-teoretycznych, w których zamieścili swoje teksty teoretycy i artyści: Dariusz Aleksandrowicz, Andrzej Czarnecki, Bogusław Jasiński, Grzegorz Dziamski, Jan Kurowicki, Natalia LL, Andrzej Lachowicz, Anna Kutera, Romuald Kutera, Stanisław Urbański, Andrzej Sapija, Witold Liszkowski, Lech Mrożek, Lech Poniżnik. W tym okresie członkowie grupy prezentowali swoje prace w trakcie imprez zbiorowych w Galerii Sztuki Najnowszej (Wrocław), Galerii Foto-Medium-Art (Wrocław), Galerii Studio (Warszawa), Galerii Format (Kraków), BWA w Szczecinie, Sopocie, Bydgoszczy, Poznaniu i Łodzi oraz podczas Międzynarodowego Biennale Grafiki w Krakowie.

W 1980 roku Witold Liszkowski, Lech Mrożek i Wiesław Misiek powołali w Pałacyku Centrum Sztuki Współczesnej, które organizowało krajowe i międzynarodowe prezentacje sztuki nowych mediów oraz uliczne akcje parateatralne, między innymi w trakcie Festiwalu Teatru Otwartego oraz Festiwali Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze.

Także w Pałacyku powstała w 1972 grupa fotograficzna „Format”, którą stworzyli Czesław Chwiszczuk, Marek Łopata i Wacław Ropiecki, a w różnych okresach z grupą współpracowali: Ryszard Kopczyński, Jacek Lalak, Janusz Wróbel. Dokonania „Formatu” to między innymi: happening fotograficzny w Domu Towarowym „Renoma” (październik 1973, 1974) oraz akcja dokumentująca poszczególne etapy montażu Międzynarodowego Triennale Rysunku we Wrocławiu (1974).Ostatnim przedsięwzięciem „Formatu” była zrealizowana w Pałacyku Kreacja Józefa (marzec 1976) w trakcie festiwalu Jazz nad Odrą.

W 1974 roku powstaje w Pałacyku Galeria Sztuki Najnowszej, którą utworzyli: Romuald Kutera, Anna Kutera, Lech Mrożek, Piotr Olszański, Stanisław Antosz. Po rocznej i bogatej w artystyczne propozycje działalności galeria zaczyna realizować opracowany przez Jana Świdzińskiego program „Sztuki Kontekstualnej”. Kontekstualiści stwierdzali równouprawnienie wszystkich mediów podporządkowanych idei i przesłaniu dzieła artystycznego. Przejawem takiej artystycznej działalności były (zrealizowane w 1977 roku) Działania na Kurpiach. Było to swoiste badanie wzajemnych relacji i kontekstów przenikających się kultur: wiejskiej, szlacheckiej i mieszczańskiej. Działalność galerii zamiera w 1980 roku.

W marcu 1981 artyści związani z „Formatem” i „Plastyczną Sceną Spektaklu Autorskiego Ryszarda Piegzy” tworzą „Przestrzeń Współistnienia – Ambalangua”. Do wymienionych wcześniej twórców dołączają: Anna Baranek, Wanda Małysa, Jerzy Ropiecki i Lech Twardowski.

Grupy twórcze i galerie działające w latach 70. i 80. w Pałacyku wpisały się znacząco w kontekst tzw. kultury alternatywnej, a także znalazły swe miejsce pośród całej gamy galerii autorskich, takich jak m. in. „Remont”, „Repassage”, „Akumulatory”, pracownia „Dziekanka”, „Labirynt” czy „Znaki”.

Witold Liszkowski

Coraz mniej nas, pałacykowiczów

Andrzej Grzebyk (1946–2008)
Kajetan Mojzesowicz (1936–2008)
Andrzej Baranowski (1937–2008)
Jan Mazur (1947-2008)
Bogdan Parkoła (1932-2007)
Andrzej Pluszcz (1948 – 2005)
Marian Pulina (1936 – 2005)
Kazimierz Głazek (1939-2005)
Włodzimierz Plaskota (1933 – 2005)
Jerzy Pakulski (1932 – 2004)
Ryszard Uklański (1932 – 2004)
Tereniusz Nawrocki (1936 – 2003)
Jerzy Jankowski (1937 – 2002)
Stanisław Kors (1935 – 2002)
Felicja Szyndler (1938 – 2001)
Lothar Herbst (1940-2000)
Janusz Hejnowicz (1938 – 2000)
Henryk Jagodziński (1928 – 2000)
Czesław Stasiewicz (1931 – 1991)
Jerzy Taczalski (1943–1990)
Jan J. Dębek (1946–1984)
Jan Czopik-Leżachowski (1938–1977)