„Wrocławskie Centrum Prasowe zaprasza na zagraniczną odsłonę…" – tak zaczynało się wystosowane m.in. do mnie pisemko zapowiadające niezwykłe atrakcje, które miały stać się udziałem każdego, kto po wpłaceniu śmiesznie niskiej kwoty 45 zł da się uwieźć ( to od „jazdy", nie od „uwiedzenia") w piątkowe południe 10 czerwca A.D. 20011 na pogranicze polsko-czeskie, konkretnie do Nachodu i Kudowy Zdroju, by wziąć udział w „Festiwalu Sztuki bez Granic" (po czesku „Art Festival bez Hranic).
Czasy, gdy pogranicza były w ogniu, dawno minęły, lista osób biorących udział w „odsłonie" błyszczała, jak szlachetny kruszec, znakomitymi nazwiskami Koleżanek i Kolegów… stało się, jadę!
Nie, jeszcze nie jadę, stoję przed autokarem i z pewnym powątpiewaniem oglądam pojazd najwyraźniej dotknięty już tzw. zębem czasu (te wyblakłe i odpadające od karoserii litery z firmowego logo!). Jak on sobie poradzi w górzystej Kotlinie Kłodzkiej? Nie moja sprawa, kierowca – jak się okazało, jednocześnie właściciel przewozowej firmy – jest pogodny; ma rację, najważniejsze bezpieczeństwo jazdy i gdy pod górkę staruszek ( piszę o autokarze, nie kierowcy) mógł wydusić z siebie prędkość zaledwie ok. 30 km. na godzinę, wiadomo było, że o wypadku mowy nie ma. Co przezorniejsi (m.in. Kol. Kol. Ania i Kazimierz Łuczakowie , ale również i (o)żywicielka naszych ciał i dusz, Dorota Zawadka, szefowa z „Wall Street") pojechali jednak oddzielnie własnymi wehikułami i zobaczyliśmy ich dopiero po stronie czeskiej.
Nie dochodzę nawet, skąd Kazik wiedział, jakim to wspaniałym pojazdem mamy dokonać sztuki przekroczenia granic. Jak sięgnę pamięcią, na samochodach znał się od zawsze!
W autokarze pierwsze kontakty prywatne (to ze znajomymi z prasy) i oficjalne – to z nieznajomymi z „Samodzielnego Stowarzyszenia Ludzi Kreatywnych 10 % Art.", współorganizatora dwudniowej wyprawy. Słoneczko i brak klimatyzacji spowodowały, że część uczestników padła w objęcia Morfeusza. Kol. Boguś Serafin, który z anielskim spokojem przyjął nagłą nominację na kierownika prasowej części wycieczkowiczów, pochylony nad mapą usiłował dojść, jak do zamku w Nachodzie dojechać…
Pójdę na skróty. Dojechaliśmy. Jesteśmy w zamku. Nie będę opisywał, jak wygląda i co zawiera duży zespół architektoniczny, początkami sięgający czasów Średniowiecza, zwany dla uproszczenia „ Państwowym Zamkiem w Nachodzie". Kto był, ten wie, kto nie był, niech wsiądzie w Kudowie w mały czeski autokar jadący do Nachodu i zapłaciwszy dwa złote nie ulegnie pokusie, by wysiąść przy pierwszym supermarkecie, tuż za linią demarkacyjną oddzielającą dwa bratnie słowiańskie narody. Niech dojedzie do końca trasy, przystanku przy dworcu kolejowym w Nachodzie, stąd do Zamku przysłowiowy rzut beretem. Przypomnę, że dla nas przygotowany był program wyjątkowy. Udało nam się uczestniczyć w otwarciu („odsłonie") wystawy współczesnego malarstwa z kolekcji prof. Zbigniewa Makarewicza ( komisarz Marzena Drożdż), podziwiać rzadką kolekcję instrumentów smyczkowych z prywatnej kolekcji Ryszarda Majdy, oraz wysłuchać w Sali Hiszpańskiej koncertu w wykonaniu polskich muzyków: „Duetu MAGBET" i Patryka Lewickiego.
Oprócz wrażeń estetycznych w pamięci pozostał jeszcze obraz natychmiastowego zamykania przez czeską przewodniczkę zwiedzanych przez nas sal zamkowych na klucz i wypuszczanie całej grupy dopiero po zakończeniu mini prelekcji na temat zawartości komnat. Nie zdążyłem się wywiedzieć, czy wcześniej nie przeprowadzano błyskawicznej inwentaryzacji, by sprawdzić, czy czegoś ni wynosimy. Rozumiem te środki ostrożności – niektóre arrasy mogły kojarzyć się z tymi, których brakuje na Wawelu… Zapewniam jednak, że ani mojej byłej szefowej, Kol. Zofii Frąckiewicz, ani mnie, którzy reprezentowaliśmy dawny Dział Kultury „ Słowa Polskiego", nawet na myśl nie przychodziły podobne działania rewindykacyjne. Delektowaliśmy się kulturą, naturą i zanurzali w odmładzających wspomnieniach…
Podziwowi dla otaczającej natury oraz lepszemu wzajemnemu poznaniu sprzyjał wieczorny grill przy Ośrodku Wczasowym Nest – Lubicz. Ognisko, oddalone było od ław konsumpcyjnych, co powodowało, że sąsiadów bardziej rozpoznawało się po głosie, niż po fizjonomii. Ciemności panujące przy grillu poskutkowały również fatalnym dla mnie przeoczeniem smażącej się kaszanki! Zjadłem co prawda udko kurczaka, kiełbasę, bigos, ale to nie to samo, co ulubiona kiszka! Na szczęście utulili mnie i czeskim „Prazdrojem" napoili (bo przecież nie samym grillem człowiek żyje) zacni kompani, z którymi dzieliłem nocną kwaterę – sam prezes Wrocławskiego Centrum Prasowego Wiesław Bentkowski oraz Rysio, współpracownik Wiesława. Niech mi wybaczy, że nazwisko uleciało w mrok niepamięci, który zapadł po wypiciu następnych próbek chmielowego napoju z browaru w Nachodzie.
Po sobotnim śniadaniu usiłowano namówić nas na dyskusję na temat "Władza a Kultura". Mocno podejrzany temat, a i sformułowanie niezbyt zachęcające, szczególnie dla tych, którzy pamiętają czasy jedynie słusznej ideologii. Nie wziąłem w niej udziału, podobnie jak i duża część wycieczkowiczów, która wolała zwiedzać Góry Stołowe. Bo o czym tu mówić? Wiadomo – jaka władza, taka kultura. Dobitnie, tym razem pozytywnie, potwierdziło się to ostatnio, gdy Wrocław ogłoszony został Europejską Stolicą Kultury 2016.
Koncert w Parku Zdrojowym zakończył dwudniowy wypad na kulturalne pogranicze. Zamiast podsumowania, zacytuję słowa starej piosenki, które dedykuję Wrocławskiemu Centrum Prasowemu i SD RP: „Bardzo przyjemnie było, nad wyraz było miło, więc jeszcze raz, więc jeszcze raz!". Jeśli ktoś sądzi inaczej, zakładam „votum separatum"!
Wojciech W. Zaborowski
Wojciech W. Zaborowski