Gapi się Kowalski w ekran i co widzi? Oto obracają się koła wieży szybowej. Poznaje – to jego kopalnia. Przebitka na transparent, który widuje codziennie: „GÓRNICZY TRUD PARTII I OJCZYŹNIE”. Głos lektora: Załoga kopalni Lubin zrealizowała roczne zobowiązania produkcyjne. W ciągu dziesięciu miesięcy opuściło zakład 2226 ponadplanowych ton metalu w koncentracie. Przebitka. Na tle kopalnianych zabudowań reporter „tiwi” informuje: Znajdujemy się na terenie Zakładów Górniczych Lubin i rozmawiamy z pierwszym sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR (tu nazwisko), którego zapytamy o źródło tego wspaniałego sukcesu. – Towarzyszu sekretarzu, jakim sposobem osiąga się takie doskonałe rezultaty? – Załoga naszej kopalni, świadoma zadań stojących przed socjalistyczną gospodarką, popierając uchwalony przez VI Zjazd partii program społeczno-gospodarczego rozwoju kraju, zobowiązała się wyprodukować do końca 1972 roku 2200 ton czystego metalu ponad plan. Dzięki zaangażowaniu górników, kadry inżynieryjno-technicznej i wysiłkom naszej organizacji partyjnej zobowiązanie to wykonała w terminie i je przekroczyła – odpowiada towarzysz sekretarz. Przebitka na transparent: „Pracując dla kraju, pracujesz dla siebie”. I znów reporter: Rozmawiamy z górnikiem przodowym (tu nazwisko). – Proszę powiedzieć, czy łatwo było osiągnąć taki znakomity sukces ? – Łatwo to nie było – odpowiada zagadnięty górnik – ale daliśmy radę. I dołożymy starań, aby na naszym odcinku walczyć o realizację programu VI Zjazdu partii. Program ten zapewnia pomyślność socjalistycznej ojczyzny i w pełni go poprzemy jeszcze bardziej wytężoną pracą. Cięcie i przebitka na obracające się koła wieży szybowej. Głos lektora: Jak widać, załoga kopalni nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, więc możemy być pewni kolejnych jej sukcesów produkcyjnych i wkładu miedziowych górników w rozwój socjalistycznej gospodarki. Koniec.
Takich – jak to się dzisiaj nazywa w żargonie telewizyjnym – „setek” było mnóstwo. Główny „Dziennik Telewizyjny” za prezesury Macieja Szczepańskiego zaczynał się zawsze od obrazków z gospodarskich wizyt towarzysza pierwszego sekretarza Edwarda Gierka i wyliczanek o wykonanych czynach produkcyjnych i nowych zobowiązaniach: dla poparcia słusznej linii partii. Nie wiem, jak było w innych regionach kraju, ale dolnośląska „tiwi” co i rusz zaczynała swoje serwisy od podobnych dętych kawałków. Dzienniki wysokonakładowe też nie pozostawały w tyle i drukowały sztampowe, tromtadrackie „niusy” z frontu walki o miedź.
A co o nich myślał nasz Kowalski, po ciężko przepracowanej szychcie? Albo inny Nowak, Paprocki, Woźniak, Bachleda, Kwiczoł czy Kowalik? Czyli każdy z tych, co ich do Zagłębia Miedziowego przywiało – a to z Lubelszczyzny, a to z Małopolski, a to z Mazowsza, a to spod Białegostoku, lubo z Górnego Śląska. Kaptowani przez werbowników, wabieni przez telewizyjne i gazetowe wiadomości aurą polskiego Klondike, nęceni obietnicami lepszego życia, zawodowej kariery, nadziejami na mieszkanie, zjeżdżali tu masowo. Wśród nich szewcy, krawcy, rolnicy, piekarze, eksmarynarze (poznałem takiego) i ludzie stu innych fachów, i tacy ledwie po podstawówce. Zagłębie przyciągało też specjalistów: górników, mechaników, elektryków. Ci pierwsi byli najcenniejsi. Przemysł miedziowy potrzebował fachowców. A to byli fachowcy. Obeznani z górnictwem, otrzaskani z podziemną robotą w kopalniach węgla na Śląsku i w pobliskim Wałbrzychu. To oni stanowili trzon tworzących się załóg. Oni też uczyli górniczego fachu żółtodziobów. Ale uczyli się też sami. Górnictwo w Zagłębiu Miedziowym było inne niż to, które znali z węgla. Tutaj sposoby wydobycia trzeba było opracować od podstaw: metodą prób i błędów. Bo górnictwo jest sztuką empirii. Uczyli się więc wszyscy. Stare wygi i młodzi adepci górnictwa, z dyplomami AGH w Krakowie, tacy jak Jan Sadecki – po latach dyrektor generalny KGHM. A tacy fachmani jak Dionizy Grzanka, Włodzimierz Mięsowicz, Janusz Bojakowski, Adam Jesionek, Alfred Wołczyński czy Zenon Słowiński, pionierzy najwyższej próby, bogaci doświadczeniem trzymali stery przy budowie „Lubina”.
Nasz Kowalski był jednym z tych pionierów. Z tych, co to każdego dnia zjeżdżali pod ziemię do ciężkiej, odpowiedzialnej i co tu kryć, niebezpiecznej roboty. Jednak nie po to, aby ofiarować swój „górniczy trud partii i ojczyźnie”, jak chciał autor propagandowego sloganu.
Kowalski i jego koledzy wyznawali inne wartości, i inne mieli priorytety. Idąc do roboty, nie sycili oczu wzniosłym partyjno-państwowym hasłem, ale w cechowni, tuż przed zjazdem, spoglądali na posążek patronki górników św. Barbary, z wiarą i nadzieją, że szychta minie szczęśliwie. A wsiadając do klatki, która zwoziła ich w podziemia kopalni, pozdrawiali się gromkim: „Szczęść Boże!”. Wszyscy, bez wyjątku. Bo taka to była górnicza tradycja w socjalistycznej kopalni.
Tygodnik Legnicko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego „Nowa Miedź”, w którym zaczynała się moja dwudziestoletnia życiowa przygoda z żurnalistyką, u początków redagowali dziennikarze z Wrocławia. W ramach dobrze płatnej chałtury. Przeglądając to pismo, jeszcze jako jego incydentalny czytelnik, konstatowałem, że można by je robić mniej źle. I przyszedł taki czas, kiedy pismo nabrało wyrazu i charakteru. Sprawił to wyjęty z „Konkretów” Mirek Drews. Jako nowy naczelny nakreślił jasną linię programową pisma, wspartą na trzech filarach: informacji, edukacji i integracji. „Nowa Miedź”, przechrzczona później na „Polską Miedź”, miała rzetelnie informować, wówczas już wielotysięczną, załogę Kombinatu o codziennym życiu rozwijającej się dynamicznie firmy i o jej otoczeniu. Czyli o wszystkim, co ludzi miedzi mogło interesować i co było dla nich ważne.
Pączkująca jak na drożdżach załoga, rekrutująca się – jak w Klondike – z tysięcy poszukiwaczy lepszego życia, musiała wiedzieć i rozumieć co i po co się tu buduje. Zagłębie Miedziowe to nie była Nowa Huta, gdzie junacy z pieśnią na ustach, w błocie, przy pomocy kilofa i łopaty wykuwali socjalistyczną przyszłość polskiego hutnictwa. Na miedzi było inaczej. Tutaj poprzeczkę wymagań zawieszono wysoko. Żeby dobrać się do złoża, trzeba było opracowywać i wdrożyć, unikatowe technologie. Tu nie wystarczył dziarski junak z kilofem. Potrzebna była wiedza, świadomość odpowiedzialności i fachowe umiejętności.
W górnictwie, jak w futbolu, liczy się drużyna, jej zgranie i wzajemne zaufanie. Górnicze esprit de corps. Bo to cholernie trudny fach i wyjątkowo odpowiedzialna robota. Błąd, bylejakość to nie tylko zawalenie zadania. To wystawianie na ryzyko zdrowia i życia kolegów.
A Kombinat miedziowy to nie fabryka gwoździ. To skomplikowany ciąg technologiczny. Początek to kopalnie, a dalej zakłady wzbogacania rudy i huty, gdzie wytwarza się czystą miedź. Z jej sprzedaży bierze się ogólny dobrostan. Jeśli wszystko gra, zarabiają wszyscy. Jeśli ktoś w tym łańcuchu nawala, odczuwają to wszyscy.
Trzeba więc, aby każdy trybik w tej złożonej maszynerii wiedział, co od niego zależy, za co odpowiada. I tu była nasza rola. Ogólnie biorąc, naszą pisaninę poświęcaliśmy budowie Zagłębia Miedziowego. Ale nie wystarczyło pisać o samej budowie. Trzeba było pokazać ludzi, którzy robili swoją robotę i żyli swoimi problemami. Pisywaliśmy więc reportaże z oddziałów wydobywczych, opisywaliśmy pracę zakładów wzbogacania rudy, odwiedzaliśmy hutników. W pracy i tam, gdzie żyli i mieszkali.
Byliśmy z nimi i z ich problemami. Opisywaliśmy robotę inżynierów, projektantów, remontowców. Robiliśmy wywiady ze specjalistami, pisywaliśmy teksty publicystyczne na ważne tematy. Drukowaliśmy listy czytelników, w których donosili nam o problemach, jakimi powinniśmy się zająć lub po prostu prosili nas o pomoc w rozwiązaniu ich codziennych spraw. Listów było mnóstwo. W każdym numerze zajmowały pół kolumny, a bywało, że i całą. To był przejaw autentycznej łączności pisma z jego czytelnikami.
Ale wróćmy do ślepiącego w telewizor Kowalskiego,. On nie był idiotą i zżymał się na takie prostackie, łopatologiczne przekazy. Kiedy jechał na kolejną szychtę do kopalni, to nie myślał ani o programie VI Zjazdu partii, ani o budowie pomyślności socjalistycznej ojczyzny, ani o zobowiązaniach produkcyjnych, podejmowanych w imieniu załogi przez nie wiadomo kogo. Jechał z nadzieją, że nie zdarzy się żadna awaria, że na czas dotrą materiały, że oddział wykona zmianowy plan wydobycia, że szychta minie szczęśliwie. A bywało różnie. Złóż miedzi w rejonie Lubina i Głogowa nie dało się urabiać tradycyjnymi metodami. To, co było dobre i wypróbowane w kopalniach węgla czy żelaza, do miedzi nijak nie przystawało. Zespoły inżynierów biedziły się nad poszukiwaniem nowych metod wydobycia i odpowiednich do tego maszyn, i urządzeń. Z różnym skutkiem. Bo górnictwo to sztuka empirii, trudna i kosztowna. O sukcesach trąbiono, o wpadkach mówiono niechętnie, a najchętniej nie mówiono by wcale. Ciszę zapewniała cenzura wewnętrzna. Czujność zachowywała też instytucja z siedzibą przy ulicy Mysiej w Warszawie: słynny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk z siecią cerberów rozsianych po wszystkich województwach.
Konia z rzędem temu, kto wyczytał w gazecie o wybuchających telewizorach „Rubin 707”. Taką informacją można by obrazić towarzyszy radzieckich i narazić na szwank stosunki gospodarcze Polski i ZSRR w ramach RWPG. Cenzor czuwał.
Kiedy jesienią 1980 od kolegów z „Solidarności” dostałem dwie żółte, drukowane na ksero książeczki pt. „Czarna księga cenzury PRL”, w Dziale IV. Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej znalazłem zapis zakazujący krytykowania górniczego sprzętu, kupowanego w Związku Radzieckim. Kupowany przez nas sprzęt radziecki – instruował naczelny cenzor – nie odbiega walorami eksploatacyjnymi od produktów firm zachodnich, w związku z czym będzie on nadal sprowadzany, a nieuzasadniona krytyka mogłaby spowodować wstrzymanie dostaw przez stronę radziecką. Wszelkie drobne wzmianki krytyczne należy bezwzględnie eliminować.
Odkryłem ten zapis w roku 1980. A my obracamy się w realiach lat siedemdziesiątych i kudy nam do tajemnic macherów z ulicy Mysiej. Wybuchające licencyjne telewizory mogliśmy sobie darować, ale badziewiastej techniki górniczej już nie. Co ma począć prowincjonalny żurnalista i jego naczelny? Jak tu napisać prawdę, aby nie narazić się na cenzorską ingerencję ? Ale, wiadomo, Polak potrafi!
Kazimierz M., inżynier górnik z zarządu Kombinatu, znalazł się w składzie polskiej delegacji udającej się do naonczas radzieckiego Zagłębia Donieckiego. Delegaci mieli zapoznać się w kopalniach węgla w Donbasie z przodującą na świecie techniką górniczą oraz wymienić się z towarzyszami radzieckimi wiedzą i doświadczeniami. No i przenieść na polski grunt osiągnięcia radzieckiej myśli technicznej. Pojechali. A kiedy wrócili, poprosiłem inżyniera M. o refleksje z wyjazdu.
Powiedział krótko, nieoficjalnie: – Zjechałem na dół tylko raz. To, co zobaczyłem, przeraziło mnie. Gdyby w Polsce działała taka kopalnia, to Urząd Górniczy zamknąłby ją z dnia na dzień. Następnego zjazdu już nie zaryzykowałem, wymówiłem się złym samopoczuciem. Wolałem nie wystawiać się na ryzyko. Takiego bajzlu, jak żyję nie widziałem. A przecież radzieccy zabrali nas w taki rejon, który pokazuje się zagranicznym delegacjom. Wymiana doświadczeń? Była. Koledzy z Donbasu z podziwem wysłuchali informacji o systemie bezpieczeństwa pracy w naszych kopalniach. Nie dowierzali, że da się tak fedrować… Materiału do gazety nie zrobiłem.
Nie wiem czy za sprawą pobytu polskiej delegacji w Donbasie, czy w rezultacie uzgodnień na płaszczyźnie RWPG, w każdym razie sprowadzono do Zagłębia Miedziowego radzieckie ładowarki łapowe, napędzane motorami elektrycznymi. Były to wielotonowe monstra na gąsienicach, przypominające wyglądem raka. Miało to coś z przodu rodzaj pługo-lemiesza z zamontowanymi gigantycznymi metalowymi łapami, które nagarniały odstrzelony urobek na specjalny przenośnik łańcuchowy. Monstrum ciągnęło za sobą elektryczny kabel zasilający, gruby jak wąż strażacki. Sterował maszyną operator z pulpitu, a jego pomocnik, tam i nazad, ciągał ten kabel, bacząc pilnie, aby nie dostał się pod gąsienicę albo o coś nie zahaczył, o co w przodku nie było trudno. Kabel ciężki jak cholera. Pomocnik zlany potem, bo w przodku ze 30 stopni. Chciał nie chciał, kabel co i rusz ulegał uszkodzeniu. Wywalało bezpieczniki, maszyna stawała. A to była część problemu. Urobiony węgiel to materia lekka i rozdrobniona. Urobiona ruda miedzi to potężne głazy. Mogą ważyć kilkaset kilogramów albo kilka ton. Motory elektryczne, poruszające żelazne łapy, nie dawały rady. Przegrzewały się i psuły na potęgę. Górnicy klęli na czym świat stoi. A wieści o ruskim badziewiu rozchodziły się mocą stugębnej plotki. Nie mogliśmy o tym milczeć, ale wprost nie dało się o tym napisać. Wiadomo, radziecka technika…
Ujęliśmy więc zagadnienie w inny sposób. Napisaliśmy, że brygady remontowe z Warsztatów Głównych osiągnęły mistrzowski poziom umiejętności i wysoką sprawność organizacyjno-techniczną w naprawianiu radzieckich ładowarek łapowych. Wyjaśniliśmy, że kierownictwo oddziału elektrycznego wspólnie z mechanicznym utworzyło specjalną grupę remontowo-naprawczą, która zajmuje się wyłącznie przywracaniem do pełnej sprawności radzieckich maszyn. Tu padła imponująca liczba napraw wykonanych w ciągu jednego miesiąca. Dla cenzora była to wiadomość o sukcesie. A czytelnikowi, za pomocą antytezy, podaliśmy jasną cenzurkę „szczególnej jakości” radzieckiego badziewia. Jakoż, po czasie, cud radzieckiej techniki odszedł do lamusa. A zaczęły się pojawiać importowane zachodnie maszyny marki „Joy”, a niezadługo już produkcji polskiej „Fadromy”.
Przywołany tu przykład nie znaczy, że nie uprawialiśmy krytyki wprost. Budowa Kombinatu to nie był sielski etos i nieustające pasmo sukcesów. Obok ewidentnych osiągnięć, z których wiele zapisało się w światowej historii techniki górniczej, bywały przykłady dziadostwa, bałaganu, marnotrawstwa i tumiwisizmu. Takie tematy podejmowaliśmy najchętniej. I o dziwo – co w dzisiejszych realiach jest wręcz niewyobrażalne – nasza krytyka odnosiła pozytywny skutek!
W kultowym serialu „40-latek” jest taka scenka: inżynier Karwowski, świeżo awansowany na dyrektora, pyta kierowcę służbowej wołgi: panie Marianie, co pan tak ciągle gapi się w tę kontrolkę? O święta naiwności, toż ta kontrolka była dla pana Mariana tak ważna, jak dla dyrektora Karwowskiego plan kwartalny. Do kontrolki wpisywało się pokonane trasy i przejechane kilometry, a te były podstawą do przeliczenia na litry benzyny. Jeśli do kontrolki wpisało się trasy przejechane fikcyjnie, a dysponent je skwitował, to tak wygospodarowaną „niebieską” albo żółtą” opychało się na boku, taniej niż w CPN, a chętnych nigdy nie brakowało. Lewy dodatek do pensji był zagwarantowany.
Proceder z kontrolkami był powszechny. W Zagłębiu Miedziowym, po którym krążyły tysiące służbowych żuków, nysek, starów oraz paliwożernych ziłów i kamazów, „niebieską” kupowało się za pół ceny. Interes kwitł, bo wiele służb technicznych i zaopatrzeniowych w kopalniach i zakładach usługowych zamawiało tak zwane dyżurne samochody. Używano ich, gdy trzeba było przerzucić coś z szybu na szyb. Takie dyspozycyjne auto stało więc przez większość dniówki. A kierowcy płacono za jazdę, a nie za postój. Wspólnym interesem dysponentów i szoferów było wykazanie, że auto jest zatrudnione nieustannie, jak koń w kieracie. Panowie kierowcy wpisywali więc w kontrolki fikcyjne trasy, a panowie dysponenci grzecznie te fantazje kwitowali. Grało i buczało!
W gospodarce socjalistycznej nikt się zbytnio o koszty nie kłopotał. Ale wiadomo, wszystko, co dobre, nie trwa w nieskończoność. Jak raz w Zakładzie Transportu KGHM, który był dostawcą usług transportowych, znalazł się pryncypialny pracownik, który cały ten kram postanowił gruntownie przeanalizować. Dostałem ten jego raport. Lektura była porażająca. Nie z powodu skali procederu, ale niektórych pikantnych szczegółów, świadczących o ułańskiej fantazji albo tragicznej głupocie i bezczelności twórców kontrolek i dysponentów służbowych dorożek. Do dziś pamiętam wyjątkowo szokujący przykład: otóż kierowca ciężarowego „ziła”, wynajmowanego przez jeden z powierzchniowych oddziałów kopalni, ustanowił wszechświatowy rekord prędkości jazdy oraz ilości przewiezionych towarów. Oto w skali jednego miesiąca, jeżdżąc średnio z prędkością dźwięku, przewiózł masę towarów, które, gdyby z nich zrobić prostopadłościan o podstawie jednego metra kwadratowego, sięgnąłby… z Ziemi do Księżyca. Taki kozak!
Spory zbiór podobnych kwiatków, jakie pokazałem w tekście, wywołał trzęsienie ziemi. Zaczęto robić porządek z dorożkami i kontrolkami. I to jest dowód, że mistrz Bareja nie musiał wymyślać scenek do swoich prześmiewczych filmów. Dostarczało ich w nadmiarze życie codzienne w PRL. Najweselszym baraku w obozie państw socjalistycznych, jak mawiała wówczas ulica.
O ile w latach siedemdziesiątych, w „Polskiej Miedzi” w krytyce realiów socjalizmu musieliśmy się często posługiwać aluzją, licząc na inteligencję czytelnika, o tyle w latach osiemdziesiątych i w „Polskiej Miedzi”, a zwłaszcza później w „Konkretach”, uprawialiśmy krytykę – w zasadzie – bez ograniczeń. Czasy się zmieniły i zapanowały inne, bardziej liberalne obyczaje. Wspomniałem o tym w dwóch poprzednich tekstach.
Jako specjalista od miedzi wytykałem bałagan, marnotrawstwo, tumiwisizm, pozerstwo i manipulanctwo. Przykładów nie musiałem szukać. Same mi się pchały pod pióro, dzięki licznym informatorom. A dostępu do informacji nikt nie bronił, jak niepodległości, co ma miejsce w dzisiejszym „demokratycznym” porządku prawnym.
Pamiętam jak dziś monumentalny serial publicystyczny pod wspólnym szyldem „Mit tony i metra”. Powstało tego kilka odcinków, nie licząc polemik. A poszło o to, że w kopalniach obowiązywał system, w którym Każda kopalnia miała narzucony plan wydobycia: miesięczny, kwartalny i roczny. Metry wyrobisk przygotowawczych i tony wydobytego urobku – to był produkcyjny bożek. Jeśli plan wykonano, były premie i nagrody. Kiedy nie było planu – była kicha. Sęk w tym, że taki system miał się nijak do ekonomiki wydobycia. Złoże, jako dar natury, nie jest jednorodne. Zależnie od miejsca zalegania, zawiera zróżnicowaną ilość metalu; geolodzy nazywają to okruszcowaniem złoża. Bywało, że na tym samym oddziale czy rejonie wydobywczym pozyskiwano rudę wysoko okruszcowaną, a trafiały się i takie partie ze znikomą zawartością miedzi albo i bez niej. Cały ten urobek, wymieszany ze sobą, wydawano na powierzchnię, meldując wykonanie zadań i planów wydobycia. I wszystko grało jak cholera. Z wyjątkiem ekonomiki. Mix rudy bogatej w miedź i skały płonnej miał obniżony poziom okruszcowania, co przekładało się na niską efektywność ekonomiczną produkcji koncentratu , bo koszty przeróbki były stałe. I dla rudy bogatej, i dla jałowej skały.
Zainteresował mnie tym problemem mój (nieżyjący już) przyjaciel Tadeusz Harędzki, wówczas szef wydziału analiz ekonomicznych w dyrekcji KGHM. On to udostępnił mi wyniki analiz. Przegadaliśmy wiele godzin. Poszedł pierwszy tekst. Wywołał burzę. I zrobił się z tego cały serial. Oponenci próbowali wykazać, że selektywna eksploatacja złóż jest niewykonalna. I wszystko musi zostać tak, jak jest. Jednak ostatecznie musieli ustąpić. Okazało się, że to, co było niemożliwe, jest możliwe. W KGHM rozpoczęto poważne prace nad wprowadzeniem selektywnej eksploatacji złoża. Prasa jednak coś mogła.
Przez te lata napisałem setki, a może i tysiące tekstów. I największą satysfakcję miałem wtedy, gdy poznani podczas dziennikarskich peregrynacji ludzie rozpoznawali mnie na ulicy (jak to na prowincji), zagadywali, gratulowali konkretnych publikacji. Pytali, o czym teraz napiszę ? Nawet dzisiaj, po tylu latach, zdarza się, że ktoś zaczepi mnie na ulicy, pytając: i co tam u pana, redaktorze? A ja nie prostuję, że nim nie jestem. Bywa, że nie kojarzę człowieka, bo mogliśmy się spotkać jeden jedyny raz. Ja go nie zapamiętałem, on mnie tak. A to cholernie duża satysfakcja.
Ale zajrzyjmy do naszego Kowalskiego. Zastanówmy się chwilę, co by było, gdyby wówczas, w roku 1972, zamiast w ekran kolorowego „Rubina 707” patrzył w czarodziejską lampę Alladyna, to co by w niej zobaczył: 50 lat później, w roku 2022?
Zobaczyłby, że nie ma już ani „Nowej Miedzi”, ani „Polskiej Miedzi”, ani „Konkretów”. Nikt już nie pisze o wewnętrznych problemach przemysłu miedziowego i jego wpływie na życie regionu. Kowalski, dziś już wiekowy emeryt, ma jeszcze przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy w firmie pracują. I czasem, przy piwie, opowiadają mu jak to dzisiaj się rzeczy mają. A on ze smutkiem konstatuje, że za jego czasów byłyby one nie do pomyślenia. Ale dzisiejszego bałaganu nikt już nie opisze.
Dziś ogólnopolskie portale i gazety dla akcjonariuszy i fachowców gospodarki podają komunikaty GPW o pomyślnych wynikach sprzedażowych KGHM. Ale Kowalski nie jest idiotą i wie, że te sukcesy finansowe są zasługą dobrej koniunktury i wysokich cen miedzi i srebra. Że nie ma to wiele wspólnego ze sprawnym zarządzaniem, z dobrą organizacją pracy i efektywnością gospodarowania. On wie i pamięta, że już w latach 80. uruchomiono pierwsze prace nad reformą strukturalną i zaczęto kłaść nacisk na ekonomikę produkcji. A w pierwszej połowie lat 90., za kadencji zarządu prezesa Stanisława Siewierskiego, wdrożono wielki program restrukturyzacji, który przekształcił KGHM w nowoczesny koncern surowcowy z systemem organizacji i zarządzania na światowym poziomie. Kowalski wie, bo pamięta, że gdyby dzisiaj przyszła taka dekoniunktura, jak na początku lat 90., kiedy cena miedzi spadła do poziomu najniższego w historii, to KGHM byłby z dnia na dzień firmą nierentowną. Bo dziś – o czym ćwierkają kombinackie wróble – koszty produkcji osiągnęły poziom horrendalny. Milczą o tym giełdowe komunikaty, a i firma się nie chwali, bo nie jest to powód do dumy. A nawet gdyby jakiś żurnalista postanowił zgłębić ten temat, to mu się nie uda, bo rzecznik firmy zasłoni się tajemnicą handlową. A żaden dyrektor kopalni czy huty nie da się namówić na spotkanie – z asekuranctwa i ze strachu. Za moich PRL-owskich czasów było to nie do pomyślenia.
Kiedy w 1980 roku wybuchła „Solidarność” i Ryszard Sawicki, operator wozu odstawczego z kopalni „Rudna”, stanął na czele rodzącej się „Solidarności” Zagłębia Miedziowego, Kowalski był jednym z pierwszych jej członków. Popierał sierpniowe postulaty. Członkiem „Solidarności” został także Jan Sadecki, ówczesny dyrektor naczelny „Rudnej”. Formalnie cała ta trójka, z dwóch różnych kopalń, znalazła się po przeciwnych stronach. I w przyszłości mieli się ścierać na froncie pracodawca – związkowiec. Ale wartością wspólną, która ich wówczas połączyła, była wizja przyszłej Polski, demokratycznej i praworządnej, dobrze rządzonej. I znając tę trójkę, śmiem wątpić czy dzisiejsza Polska innej trójki: Kaczyńskiego, Ziobry i Morawieckiego jest tą Polską, którą sobie przed laty wymarzyli i którą wspólnie po ’89 zbudowali…
Janusz Dobrzański
Eksdziennikarz tygodników
„Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety”
Podziękowanie: Ten wspominkowy tekst, podobnie jak dwa poprzednie, nigdy by nie powstał, gdyby nie siła przekonywania Kolegi Prezesa SDRP Dolny Śląsk Ryszarda Mulka. Serdecznie Mu za to dziękuję. Jego jest to osobistą zasługą, że po trzydziestu latach chwyciłem za pióro.