Odszedł Romuald Gomerski
Żyjemy w bardzo tragicznych czasach, a tu nagle jeszcze jedno nieszczęście. W nocy z 26 na 27 marca br. zmarł red. Romuald Gomerski, były długoletni redaktor naczelny „Słowa Polskiego” (1981–1990). Środowisko dziennikarskie przyjęło tę wiadomość z wielkim smutkiem.
Romek był bardzo lubiany i koleżeński, nigdy się nie unosił i wszystkich traktował równo. Miał także duże poczucie humoru.
Jeszcze będąc w szkole podstawowej, chciał zostać dziennikarzem i dopiął swego. Mając 18 lat, jeszcze przed rozpoczęciem studiów, zaczął pisać informacje z ziemi kłodzkiej do „Dziennika Zachodniego”. Później związał się z „Gazetą Robotniczą”, pełniąc funkcję kierownika oddziałów w Jeleniej Górze, Bolesławcu, Legnicy i Dzierżoniowie. Zajmował się też tematyką społeczną i ekonomiczną. Był wrażliwy na ludzką krzywdę i w swojej publicystyce bronił pokrzywdzonych.
W 1965 roku wyemigrował do Szczecina, obejmując funkcję kierownika działu informacji, a następnie zastępcy redaktora naczelnego „Kuriera Szczecińskiego”.
Po ośmiu latach wrócił do Wrocławia i pracował w „Słowie Polskim”, najpierw jako zastępca, a później redaktor naczelny.
Po odejściu z tej redakcji w 1990 roku pisał m.in. w dzienniku „Trybuna” i tygodniku „Poznaniak”.
Romku, zawsze będziemy o Tobie pamiętać i serdecznie Cię wspominać.
W imieniu Kolegów
Lesław Miller
Był dobrym duchem redakcji
Myślałem, że się jeszcze zobaczymy. Poranny telefon od Karoliny, córki, z której Romek był tak zawsze dumny, nie pozostawiał złudzeń. Mogę już tylko wspominać naszą znajomość i przyjaźń. To prawie pięćdziesiąt lat! Pierwszy kontakt w redakcji przy Podwalu…, służbowe spotkania przy ustalaniu tematów…, prywatne, prawie rodzinne, serdeczne domowe kontakty we Wrocławiu…, spotkania we Frankfurcie nad Menem. Jest co wspominać. Do tych właśnie chwil sięgam teraz pamięcią. O działalności ściśle administracyjno-redakcyjnej napiszą z pewnością bardziej kompetentni.
Pamiętasz, Romku…?
Początek lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Moje pierwsze dni pracy w „Słowie Polskim”. Na redakcyjnym korytarzu zatrzymuje mnie postawny, uśmiechnięty blondyn i pyta, jak się czuję w nowym dla mnie miejscu i czy może mi w czymś pomóc. Byłem właśnie po rozmowie z redaktorem naczelnym, lekko zaskoczony podziękowałem za zainteresowanie i przy okazji spytałem kol. Leszka Millera, z którym już się zdążyłem bliżej poznać, kto to był. „ A, to »Aniołek«, zastępca redaktora naczelnego, Romuald Gomerski” – usłyszałem.
Aniołek – tak go nazywaliśmy i chyba nie tylko z powodu „anielskich” blond włosów. Był dobrym duchem redakcji, chętnie i bezinteresownie wspierał cenną radą i pomocą. Gdy w pierwszych tygodniach pracy w dziale terenowym przyniosłem sążnisty tekst, chyba o Lwówku Śląskim, liczący sześć stron maszynopisu z wykresami i tabelami obrazującymi rozwój powiatu, Romek złapał się za głowę. Zamiast jednak wygnać mnie po reprymendzie z gabinetu, wygłosił dłuższy wykład, jak ma wyglądać publicystyczny tekst w dzienniku, po czym usiadł przy biurku i przeprowadził na moim tekście uzdrawiającą operację, po której zostały trzy strony, oczywiście bez tabel i wykresów.
Był człowiekiem pełnym humoru, dobroci i wyrozumiałości. Potrafił z uśmiechem wskazać kosz na śmieci, gdy przynoszono mu tekst do korekty, dodając wyjaśnienie – „samoobsługa”, ale wszyscy wiedzieliśmy, że to tylko dowcip.
Mijały lata, a ten uśmiech Romka i Jego zainteresowanie współtworzącymi z nim gazetę Koleżankami i Kolegami pozostawały niezmienne. Zmieniali się naczelni, w końcu i Romek z zastępcy awansował na redaktora naczelnego, ale bezpośredniość w odniesieniu do zespołu i życzliwość dla nas, te cechy, nie tak znów częste u przełożonych, nie uległy zmianie.
Służył nie tylko radą, ale i pomocą, również w sytuacjach trudniejszych. Przekonałem się o tym , gdy „nadużyłem” służbowy paszport, jak to określili panowie z SB, gdyż wykorzystując wymianę redakcyjną, pojechałem nie tylko na Węgry, ale również i… do Wiednia, z którego to miasta napisałem trzy korespondencje. Zamiast pochwał za kreatywność groziły mi sankcje dyscyplinarne i… Romek mnie uratował! Stwierdził oficjalnie, że pojechałem za Jego wiedzą i zgodą. Sprawa przycichła. Jej ślad pozostał w dokumencie epoki, wspomnieniowej książce Romka „Zawód na minie”. Kto żył w tamtych latach, wie , co to była za „mina”. Pozostali i tak niewiele z tego zrozumieją. Krótko mówiąc, Romek miał odwagę cywilną, nie był asekurantem drżącym o swój stołek.
Był dla mnie i przyjacielem, i najlepiej wspominamym naczelnym. Ciężko się pisze wspomnienie. Gdy odchodzi ktoś bliski, to jakby i odchodziła cząstka naszego życia. Naczelny dolnośląskiego „Słowa Polskiego” odszedł do naczelnego Słowa Wiekuistego. W mojej pamięci pozostajesz na zawsze.
Wojciech W. Zaborowski
Dziękujemy, że byłeś z nami
Trudno pogodzić się z myślą, że również Romka nie ma już wśród nas. Tak jak nie ma od lat „Słowa Polskiego” i jakże wielu jego dziennikarzy. Romek był jednym z ostatnich szefów redakcji, ale dla wielu z nas – najważniejszym. Bo łączył w sobie ludzką prawość z umiejętnością przewodzenia dziennikarskiemu zespołowi. Potrafił korzystać z życia, zarażał nas swoim poczuciem humoru, dystansem do niełatwej wówczas rzeczywistości, profesjonalizmem, ale przede wszystkim życzliwością do ludzi. I wielką uczciwością, do wszystkiego i wszystkich. Życzliwie przezywany był „Aniołkiem”. Sam z tego żartował i zaczął kolekcjonować figurki aniołów.
Prywatnie szczycił się swoją żoną Marylką i uwielbianą córką Karoliną.
Romku, dziękujemy Ci, że byłeś z nami i pozostaniesz w najlepszych wspomnieniach.
Wiesiek Dzięciołowski
Rozmowy z Romkiem były przyjemnością
Romka cechowało niepowtarzalne poczucie humoru i specyficzne wewnętrzne ciepło, którym szczodrze potrafił się dzielić. Podczas spotkań z Nim zawsze miałem wrażenie, że przebywam w prawdziwej strefie komfortu. Wszystkie rozmowy były przyjemnością. Czasami, jeśli zabrakło na chwilę słów i zapadała cisza, obaj wiedzieliśmy, że pomimo tego doskonale się rozumiemy.
Co mi poradzisz ? – zapytałem, gdy przejmowałem ster „Słowa Polskiego”. Odpowiedział: „Nie ingeruj w każdą sprawę. Wiele problemów i konfliktów skutecznie rozwiąże się bez twojego udziału. Wielokrotnie stanie się tak szybciej niż myślisz”.
Romek miał rację i zdążyłem Mu o tym powiedzieć. Zachowanie pewnego dystansu do siebie, do otaczającej nas rzeczywistości wciąż uznaję za cenną wskazówkę. Szczególnie przydatną, gdy na naszych oczach kończy się świat, jaki wspólnie znaliśmy…
Jan Wawrzyniak
* * *
Przypominamy, archiwalne już, wspomnienie o Romku Gomerskim autorstwa Lesława Millera z roku 2005 – na 60-lecie „Słowa Polskiego”.
Romka wspominam najcieplej
Przez wiele lat pracowałem jako dziennikarz „Słowa Polskiego”. Były to piękne czasy, choć „czuwała” nad nami wszechobecna cenzura. Ale nie dawaliśmy się, gdyż stanowiliśmy wielką redakcyjną rodzinę. Jeden przed drugim nie bał się opowiadać politycznych dowcipów, za które – w razie wsypy – można było nawet trafić za kratki, a w najlepszym razie „wzbogacić” swoją teczkę w SB.
Przeżyłem kilku redaktorów naczelnych, a najlepiej pracowało mi się pod kierownictwem Romka Gomerskiego. Miał niezwykłe poczucie humoru i nie byłby sobą, gdyby każdego dnia nie zrobił komuś nieszkodliwego kawału. Ja byłem często ich ofiarą, lecz nie miałem do niego pretensji, bo też potrafiłem się mu nieraz sprytnie rewanżować.
Któregoś dnia zdyszana sekretarka znalazła mnie w bufecie przy piwku i powiedziała, że pilnie poszukuje mnie redaktor naczelny. Pobiegłem więc szybko do gabinetu Romka, a tam siedział jakiś elegancko ubrany jegomość. Szef przedstawił go jako pułkownika ministerstwa spraw wewnętrznych. Przybysz zapytał, dlaczego w Klubie Dziennikarza opowiadam dowcipy polityczne. Zatkało mnie – to prawda, że często opowiadałem takie kawały na lewo i prawo, ale żeby zainteresowały one aż pułkownika bezpieki z ministerstwa?! Zanim jednak zdołałem coś odpowiedzieć, rzekomy pułkownik przeprosił mnie mówiąc, że to Romek go namówił na zrobienie kawału, ale on nie jest aktorem i nie umie grać. Miałem poczucie humoru, więc zacząłem się śmiać. Pan „pułkownik” był skromnym nauczycielem z powiatu kłodzkiego, który z Romkiem chodził do szkoły średniej i będąc we Wrocławiu, odwiedził go w redakcji.
A oto inne zdarzenie: pewien nasz redakcyjny kolega często lubił „wprowadzić się w stan” i następnego dnia niczego nie pamiętał. Postanowiliśmy mu zrobić kawał, wykorzystując czysty druk aktu ślubu, który dostałem w jakimś urzędzie stanu cywilnego. Znaliśmy dane kolegi i wpisaliśmy je do druku. W miejscu, gdzie są dane żony, wstawiliśmy przypadkowe imię i nazwisko, ale z taką datą urodzenia, że była ona od niego ponad 20 lat starsza. Całość opatrzyliśmy „pieczątką”, wykorzystując odbicie godła z dziesięciozłotówki. Na pierwszy rzut oka dokument wyglądał na autentyczny.
– Jak to się stało, nic nie pamiętam! – zakrzyknął strwożony „żonkoś”.
– Poznałeś w klubie pewną panią, zakochałeś się i niemal zmusiłeś nas, abyśmy pojechali do urzędu stanu cywilnego jako twoi świadkowie. Odradzaliśmy ci, bo nie jest ładna i dużo starsza od ciebie, ale tak się uparłeś, że ulegliśmy twojej presji.
Kiedy kolega nazwał nas łajdakami, odparliśmy mu, że na trzeźwo byśmy do tego nie dopuścili, ale także sporo wypiliśmy. Miał więc do południa zepsuty humor i chodził po redakcji jak struty. Ale Romek się zlitował i powiedział mu o mistyfikacji. Tak się ucieszył, że z radości zaprosił nas na wódkę do pobliskiego baru „Pod Żubrem”.
Redakcyjnych przygód – bardziej i mniej wesołych, sukcesów i wpadek – można by wymieniać bez liku. Dziś zostały po nich tylko wspomnienia. Moglibyśmy się nimi podzielić z obecnym zespołem redakcji. A była wspaniała okazja, bo 27 sierpnia 2005 roku minęła okrągła rocznica – 60-lecie powstania „Słowa Polskiego”. Ale w gazecie nie było o tym wydarzeniu nawet małej wzmianki.
* * *
I jeszcze felieton Adama Kłykowa z jego „Bloga pismaka” z lutego 2010.
Spowiedź „Aniołka”
Zafundowałem sobie – za dwie dychy – książeczkę „Zawód na minie” autorstwa Romualda Gomerskiego. Zawiera ona wspomnienia dziennikarza starszego ode mnie o 14 lat, byłego redaktora naczelnego nieistniejącego już dolnośląskiego dziennika „Słowo Polskie”.
Znamy się długo, ale niezbyt blisko – nigdy z nim bezpośrednio nie współpracowałem. Dopiero czytając „Zawód na minie”, dowiedziałem się, że pracowaliśmy w tym samym miejscu, chociaż w innym czasie (on wcześniej, ja później): w oddziale „Gazety Robotniczej” w Jeleniej Górze. I że wśród moich poprzedników na stanowisku kierownika tej placówki była Halina Ochęduszko. Rodzi to smutną refleksję, jak mało wiemy o historii wokół siebie i jak krótka bywa ludzka pamięć.
Z nielicznych pogaduszek z Gomerskim utrwalił się mi obraz człowieka pogodnego, dobrotliwego. Ze względu na fizjonomię pasuje do niego zasłyszana kiedyś ksywa „Aniołek”.
Wydrukowana spowiedź Gomerskiego wygląda na szczerą. Pisze m.in. o swoich dziennikarskich wpadkach. Np. o tym, gdy jako początkujący reporter skrytykował brud i smród na stacji kolejowej PKP w Henrykowie, nie mając świadomości, że nadzór sanitarny nad obiektami kolejowymi w tym rejonie sprawuje jego ojciec – lekarz. Nie obyło się wtedy bez domowej awantury.
Na konfabulowaniu przyłapałem Gomerskiego tylko raz. Wspominając jednego z fotoreporterów „GR” – Józefa Datza i robione sobie nawzajem kawały, napisał: „Pamiętam, jak włożyliśmy mu do jego przepaścistej torby kilka cegieł. Nosił je przez kilka dni”… Jeśli nawet tak było naprawdę, to co sądzić o inteligencji ofiary żartu?
Wytropiłem też jeden poważniejszy błąd. Zdzisław Balicki, w swoim życiu redaktor naczelny „Gazety Robotniczej”, przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji (zwanego potocznie Radiokomitetem), poseł, I sekretarz KW PZPR we Wrocławiu i sekretarz KC PZPR nigdy nie był „członkiem Biura Politycznego KC PZPR”. Był co najwyżej zastępcą członka tegoż Biura Politycznego, a to jednak istotna różnica. W redakcji niejednokrotnie dowcipkowałem z tego „zastępcy członka”, wywołującego skojarzenia nie tylko polityczne.
Z rozbawieniem i rozrzewnieniem przeczytałem w „Zawodzie na minie”, jak redakcyjny kolega Gomerskiego – Jerzy Timen musiał tłumaczyć się przed redaktor naczelną Ireną Tarłowską po donosie innego dziennikarza – Leonida Kupermana, że wziął łapówkę w postaci kilku rolek papieru toaletowego podczas wizyty w jednej z licznych pod Karkonoszami fabryk produkujących ten, jakże w PRL-u deficytowy, towar. Kilkanaście lat później i ja tam bywałem, i taki zwyczajowy prezent (podobnie zresztą jak towarzyszący mi fotoreporter i kierowca samochodu służbowego) dostawałem, i skorumpowany tym się nie czułem…
Z licznych anegdot spodobała się mi zwłaszcza ta, jak to do Gomerskiego zatelefonował prezes jakiejś spółdzielni z Kłodzka, prosząc o sprostowanie jego wypowiedzi w informacji prasowej Leszka Millera. Napisał on, że spółdzielnia wytwarza buty na „styropianie” zamiast „styrogumie”.
Wezwałem natychmiast Leszka – opowiada Gomerski – żeby sam posłuchał prezesa.
– Tak, tak, tak to jest, panie prezesie, jak się przekazuje informację telefonicznie – Miller prawie go zrugał.
– A kto do kogo dzwonił? – zapytał potem Gomerski.
– Oczywiście, ja do prezesa – odpowiedział Miller.
[…]
* * *
Odszedł
Romek Gomerski
wspaniały dziennikarz,
ale przede wszystkim cudowny Człowiek.
Nie na darmo nazywany był „Aniołkiem”,
życzliwy i pomocny wszystkim!
Romku!
Dziękujemy i obiecujemy Ci serdeczną pamięć.
Myślami i współczuciem jesteśmy
z Twoimi Bliskimi.
Przyjaciele ze „Słowa Polskiego”
„Gazeta Wrocławska”, 31.03.2020