MEANDRY. PROTOKÓŁ Z JEDNEGO ZEBRANIA

– Proszę powiedzieć, jak doszło do napisania tych ohydztw i z czyjej inspiracji to nastąpiło? – wyrwało mnie z zadumy kategorycznie postawione pytanie. – Czasami coś piszę – rozpocząłem mętnie. – Próbowałem nawet publikować. Teraz było podobnie. Temat przyszedł sam. Hasło socjalistyczna odnowa było na ustach prawie wszystkich w naszym środowisku. Zacząłem je odnosić do codziennej rzeczywistości i analizować najprzeróżniejsze sytuacje. W konfrontacji z realiami wyglądało to, mówiąc oględnie, różnie. W ten sposób powstał cykl fraszek o wspólnym tytule „O odnowie”. Chciałem w nich pokazać, i chyba mi się to udało, że codzienność nie zawsze przystaje do tego, szczytnego w założeniach hasła, którego nie miałem zamiaru podważać.

Nie wiem, kiedy skończyło się to szczególne zeznanie. Uświadomiłem to sobie dopiero wtedy, gdy zorientowałem się, że mam odpowiadać na najprzeróżniejsze, nie zawsze czytelne dla mnie pytania. Nie rozumiałem nawet, o co byłem pytany i nie wiedziałem też, co odpowiadałem. Zapamiętałem jedynie to, że Gorczyc z przerażeniem w oczach pytał, czy zdaję sobie sprawę, co by się stało, gdyby fraszki trafiły w ręce opozycji i czy przypadkiem komuś ich nie przekazałem. Stanowczo temu zaprzeczyłem, chociaż nie do końca to było prawdą. Wysłałem je przecież do kilku gazet, w tym do jednej wojskowej, i wiem, że przynajmniej dwie z nich zakwalifikowały do druku po kilka fraszek. Z oczywistych względów zapobiegłem ich publikacji.

Pytań było wiele, oceniających wypowiedzi również sporo. Byłem zdenerwowany i roztrzęsiony. Pojawiający się w takich sytuacjach niesamowity katar i towarzyszące mu łzy dały o sobie znać. Być może przyjęto to jako wyraz skruchy, ale naprawdę nie to zaprzątało moją głowę. Kartki z fraszkami przecież nie ukrywałem, widziało je kilku kolegów i wszyscy wyrażali opinie, że są trafne. Nie przyszło mi nawet do głowy, że ktoś może je opacznie zinterpretować i wywołać taką burzę. Zupełnie przypadkowo trafiła ona do rąk sekretarza podstawowej organizacji partyjnej Rogozicza. Dowiedziałem się o tym wówczas, kiedy zostałem przez niego wezwany na rozmowę.

– Kto i w jakim celu zainspirował towarzysza do ich napisania? Kto współuczestniczył w ich tworzeniu oraz w wykonaniu rysunku towarzyszącego jednej z nich? – usłyszałem nieznoszące sprzeciwu pytania. Były też i inne oraz próby przekonania mnie, że swoim czynem podważyłem jedność państw socjalistycznych oraz zwartość Układu Warszawskiego. Rozmowę zakończył stwierdzeniem, że jeszcze nie wie, co zrobi, ale na pewno sprawy nie puści płazem. I rzeczywiście przekonałem się o tym za kilkanaście minut.

Szef, popularnie zwany Mrówą, wezwał mnie niespodziewanie do siebie. Leżąca przed nim znana mi kartka oraz towarzyszący mu zawsze w trudnych sytuacjach Dziaduszko mówiły same za siebie. Zwyczajowo usłyszałem, że ukończone studia oraz tytuł magistra zobowiązują do myślenia. Nie rozwodził się długo. Stwierdził tylko, że karze mnie naganą ustną, a kara ta ma wytrącić argumenty z rąk Rogozicza, gdyż na pewno nie będzie on chciał dać za wygraną. Rozumiałem szefa doskonale i wiedziałem, że musiał tak postąpić. Byłem mu nawet w swoisty sposób wdzięczny. Jednak niespodziewanie okazało się, że konsekwentny w swoim działaniu Rogozicz za chwilę wszedł do pokoju Mrówy i obcesowo zażądał zwrotu kartki. Na nic zdały się tłumaczenia, że zostałem już rozpatrzony i otrzymałem stosowną karę. Ta pierwsza i jedyna kara w moim życiu przestała praktycznie istnieć. Zastąpiła ją wielka niewiadoma, chociaż mogłem przypuszczać, co się święci. W ten oto sposób służbowy tryb rozpatrywania miał zostać zastąpiony drogą partyjną, co dla mistrza Melczarka było zwykłą formalnością, by nie powiedzieć, że kaprysem.

– Pytam jeszcze raz – dotarł do mnie flegmatyczny głos Gerymina – jak towarzysz z perspektywy kilku dni ocenia swój czyn? – Co mam odpowiedzieć? – myślałem. – Nie słyszałem przynajmniej połowy pytań, nie trafiały do mnie wyrażane opinie i oceny. Moje rozmyślania zostały nieoczekiwanie przerwane zaskakującym kopnięciem pod stołem w nogę. Podniosłem głowę i spojrzałem na siedzącego obok Janusza Sujkonta. Czułem, że chciał mi coś powiedzieć, ale z oczywistych powodów nie mógł tego zrobić. Zrozumiałem jego intencje i postanowiłem iść na całego.

– Wiecie, towarzysze! – wystrzeliłem z grubej rury. – To wy, właśnie wy, otworzyliście mi oczy. Dzięki wam mogę właściwie postrzegać otaczający świat. Jestem wam za to wdzięczny – zakończyłem. Uśmiechy na twarzach potwierdzały celność strzału. Pozostała tylko formalna narada, podczas której miała być podjęta odpowiednia decyzja. Kilka minut oczekiwania trwało niemal wieki, po których usłyszałem, że rozmowa osiągnęła cel, a ja zrozumiałem popełniony błąd i wyraziłem pełną skruchę. Postanowiono równocześnie, że o całym zajściu i decyzji egzekutywy powiadomiona zostanie organizacja partyjna na najbliższym zebraniu. Czułem się zdruzgotanym zwycięzcą. Byłem zadowolony, że zaplanowana podróż służbowa zaoszczędzi mi uczestniczenia w tym żałosnym widowisku. Dawało to bowiem szansę uniknięcia dodatkowych i niepotrzebnych wstrząsów oraz stresów.

Rzeczywistość miała jednak okazać się bardziej skomplikowana, niż przypuszczałem. Dowiedziałem się o tym z ogłoszenia, na którym dokonano zmiany terminu zebrania oraz uzupełniono jego porządek o sprawy personalne. Nie miałem żadnych wątpliwości, o co chodziło i nie myliłem się. Okazało się, że decyzja egzekutywy nie wszystkich usatysfakcjonowała. Przypuszczałem wówczas i do dzisiaj nie zmieniłem w tej kwestii zdania, że mógł to zrobić jedynie Melczarek. Zresztą swoje wielkie zaangażowanie w tę sprawę potwierdzał wielokrotnie, używając publicznie niewątpliwie wyszukanego określenia: „Niektórych toczą procesy gnilne. Fraszki piszą”. Za jego sprawą słowo fraszka stało się synonimem wszelkiego zła, podłości i zepsucia.

Do zebrania postanowiłem przygotować się starannie. W tych czynnościach nie byłem jednak osamotniony. Mój główny adwersarz, czyli Rogozicz, ruszył również pełną parą. W swoich działaniach okazał się niezwykle przebiegły i przewidujący. Wezwał do siebie Tadka Witczaka, Tadka Rzepackiego, Mietka Jakubca i Mirka Koszyka oraz postawił im polecenia partyjne, aby zajęli w tej kwestii jednoznaczne i zdecydowane stanowisko. Wybór akurat ich nie był przypadkowy. Byli oni w zbliżonym do mnie wieku i stopniu wojskowym, co naturalnie powodowało, że pozostawaliśmy ze sobą w koleżeńskich relacjach. O tym zabiegu Rogozicza dowiedziałem się od Tadka Witczaka, który przyszedł do mnie i poprosił, abym mu wyjaśnił, o co w tym wszystkim chodzi, gdyż otrzymał niejasne zadanie. Wprowadziłem więc go w tajemnice mojego czynu, a on stanowczo oznajmił, że nie będzie zajmował się bzdurami i głosu nie zabierze. Tak też zrobił. Poza tą czwórką mieli mnie krytykować jeszcze inni, ale żeby potępienie było pełne, Rogozicz zadbał, by ostre oceny padły także z góry. W tej sytuacji stanęło przede mną niesamowicie trudne zadanie. Wpadłem więc na pomysł, by w swej obronie wykorzystać „Przygody dobrego wojaka Szwejka”, a czujność Rogozicza porównać do czujności wywiadowcy Bretschneidera, który swoje spostrzeżenia skwapliwie notował na mankiecie koszuli. Natomiast mój występek zamierzałem odnieść do czynu Paliveca, u którego w knajpie „Pod kielichem” muchy obsrały portret cesarza Franciszka Józefa, za co tenże został uznany za wroga Monarchii Austro-Węgierskiej oraz cesarza i skazany na więzienie. Myśli te, może nie do końca uporządkowane, przeniosłem na papier z nadzieją, że uda mi się je wykorzystać.

Zebranie miało odbyć się w sposób bardzo nowoczesny. Tak zresztą przebiegały nasze wszystkie zebrania. Muszę w tym miejscu podkreślić, że Okrągły Stół nie był pomysłem końca lat osiemdziesiątych minionego stulecia. Jego idee praktykowane były na naszych zebraniach partyjnych już kilka lat wcześniej. Nie powoływano prezydium i każdy mógł usiąść w dowolnym miejscu wokół stołów ustawionych w czworobok, o ile się oczywiście na to odważył. Znajomość swojego miejsca w szyku obowiązywała nadal prawem zwyczaju. Nie było też oficjalnego meldowania o gotowości do zebrania, chociaż niektórzy, głownie z kręgów elity władzy lub zbliżeni do niej, nie potrafili pozbyć się pokornego skłonu głowy, charakterystycznego klaśnięcia dłońmi o uda i tak sprawdzonego zwrotu: „Melduję, towarzyszu”, „Tak jest, towarzyszu”. Demokratyczny charakter naszych zebrań był upowszechniany w tak zwanym terenie przez wojskową prasę.

Zebranie otworzył Gerymin, zastępca Rogozicza, i poinformował, że jego porządek został poszerzony o sprawy personalne; zakomunikował również, iż przedmiotowa sprawa była rozpatrywana na egzekutywie, a następnie monotonnie przeczytał moje fraszki. W ten sposób treści, które miałem bezwzględnie wymazać z pamięci, dotarły już do kilkudziesięciu osób, a jak pokazała przyszłość, trafiły również do szerszego kręgu. Inicjatorzy tego żałosnego spektaklu nie uświadamiali sobie, że mimowolnie stali się sprawcami upowszechnienia zła. 

Frekwencja na zebraniu była wyjątkowo duża. Nie było chyba tylko mistrza Melczarka. Atak rozpoczęła góra. Dominowali w tym Buczek, Tomaszek i Bieniasz. Po raz kolejny usłyszałem, że swoją bezmyślną i nieodpowiedzialną pisaniną naraziłem dobre imię oficerów, przez co puściłem wodę na młyn „Solidarności” i innej szumowiny. Następnie było trucie o naruszeniu pryncypiów socjalistycznej odnowy, osłabieniu sprawności obronnej Układu Warszawskiego oraz naruszeniu zwartości państw systemu socjalistycznego. Dowiedziałem się przy okazji, że najbardziej destrukcyjną wymowę miała fraszka o treści: 

Zabrali fotel, znalazł się nowy, skonstruowany w ramach odnowy.

Natomiast fraszka brzmiąca: 

Może być brzydka, byleby nowa, aby się mogła odbyć odnowa potwierdzała dość powszechną opinię, że moje rodzinnie życie wyraźnie odbiega od obowiązującej dewizy „Rodzina wojskowa wzorem rodziny socjalistycznej”.

Do rangi problemu podniesiona została ewentualność, że mogłem je napisać w służbowym czasie, co potęgowałoby ich destrukcyjny charakter. Szczególnie zaś potępiono fakt powielenia ich w sześciu egzemplarzach na służbowym powielaczu, przez co naraziłem mojego pracodawcę na stratę kilkudziesięciu groszy. Tym jednostronnym zmaganiom towarzyszyły na szczęście momenty humorystyczne. Kiedy próbowano ustalić, w jakim czasie pisałem te bezeceństwa, Mitka podpowiedział mi szeptem słyszanym w całej sali, bym poinformował, że najczęściej wena twórcza nachodzi mnie na kiblu. W tym też czasie po sali krążyła tajemnicza karteczka, a z nią fala tłumionego śmiechu. Kiedy dotarła do mnie, z przyjemnością odczytałem króciutki tekścik: Napisał fraszkę i dostał w czaszkę. Stwierdzenie to podobało mi się bardzo, lecz z przykrością muszę wyznać, że nie byłem jego autorem, co niektórzy sugerowali. Zaimponowało mi natomiast to, że w tak idiotycznych okolicznościach ktoś potrafił zdobyć się na przedni humor. 

W tej sytuacji Gerymin wykazał się dużym wyczuciem politycznym. Uznał bowiem, że nic tak nie rozładuje dziwnej atmosfery jak przerwa. Bardzo się jej bałem, gdyż nie wiedziałem, czy ktokolwiek odważy się podejść do mnie i porozmawiać. Mogłem się spodziewać, że jedyną rzeczą towarzyszącą mi może być pustka. Myliłem się. Wokół mnie zebrało się wiele osób, a rozmowy raczej nie tyczyły rozpatrywanej sprawy. Zauważyłem jednocześnie, że elity trzymały się razem, natomiast w końcu korytarza stał osamotniony Rogozicz Czułem, że coś go dręczy. Był jakoś dziwnie smutny i jakby o wiele starszy i mniejszy niż w rzeczywistości. Nawet przypuszczałem, że sprowokowana przez niego awantura miała być przeciwwagą wobec czegoś, co go dotykało bezpośrednio. Wydawało mi się, że tego wszystkiego żałował. Dzisiaj, podobnie jak i wtedy, nie jestem w stanie stwierdzić, czy tak było w rzeczywistości, czy też chodziło o najzwyklejsze wykazanie się sukcesem. Ale to nie pasuje mi jakoś do przejawów rozsądku i rozwagi, jakie obserwowałem u niego wówczas i jak to oceniam z perspektywy czasu.

W dalszej części zebrania wypowiadali się ci z polecenia partyjnego. Tadek Witczak, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, nie zabrał głosu. Rzepacki w typowy dla siebie sposób sprowadził całość problemu do kultury politycznej i świadomości historycznej. Mietek Jakubiec próbował bawić się w krytyka literackiego, natomiast Mirek Koszyk beznamiętnie uzasadniał, że wszystko miałoby zupełnie inny wymiar, gdybym dopisał, że fraszki są rodzajem satyry.

Żadna z tych wypowiedzi nie mogła usatysfakcjonować przedstawicieli władzy, gdyż wywoływały reakcje diametralnie odmienne od oczekiwanych. Przykładowo Antoni Pawlacz powiedział wprost, że po tym, co usłyszał od Bieniasza, gotów był uznać mnie za bezmyślnego kaskadera, ale obecnie nie widzi żadnej mojej winy, a wprost przeciwnie, dostrzega szukanie na siłę kozła ofiarnego. Podobnie wypowiadał się Krzysiek Wachowicz, który oznajmił wprost, że jeżeli dojdzie do jakiegokolwiek głosowania, nie weźmie w nim udziału, gdyż jest to strata ponad dwóch godzin dla kilkudziesięciu osób. Pozostałe wypowiedzi były podobne, a oskarżyciele powoli stawali się oskarżonymi. Do takiej sytuacji nie można było jednak dopuścić. Postanowiono więc udzielić mi głosu, ale, niestety, było to tylko pozorne udzielenie. Nie miałem możliwości wypowiedzenia się, a pozwolono mi jedynie odpowiadać na kolejne absurdalne pytania. Musiałem więc ponownie powtarzać kiedy, po co, z czyjej inspiracji i dlaczego. 

– Zapewniam was, towarzysze – mówiłem fałszywie – że na zawsze wypleniliście ze mnie wszelkie myśli o pisaniu czegokolwiek, a satyry w szczególności. Zrozumiałem swoje błędy, a wy mi w tym pomogliście. – Nie, nie towarzyszu – usłyszałem głos Tomaszka – to nie o to chodzi! Czasy są ciężkie i trudne, przeciwnik nie śpi. Możecie się przecież przydać, wystarczy zrozumieć istotę zachodzących przemian i właściwie ukierunkować ostrze swojej satyry. W przyszłości postaramy się skorzystać z możliwości i umiejętności towarzysza. Ojczyzna oraz partia są i będą w potrzebie – zakończył zatroskany.

Nic nie odpowiedziałem na takie dictum, postanowiłem przemilczeć składane mi oferty, czym prawdopodobnie zaskoczyłem kierownictwo. W zaistniałej sytuacji wypadało zakończyć sprawę, lecz nie było żadnego wniosku. I wtedy ktoś niespodziewanie zapytał o stanowisko egzekutywy. Wtedy ku zaskoczeniu zebranych Gerymin poinformował, że egzekutywa postanowiła zakończyć sprawę na rozmowie. W reakcji na tę odpowiedź padło znowu przypadkowe i trudne pytanie. – Jak to właściwie się stało, że w ogóle podjęto ten problem i nadano mu taki rozgłos oraz dlaczego nie uszanowano decyzji egzekutywy? Wówczas ociężale podniósł się Rogozicz i udając, że niby czegoś szuka w okolicy czubków swoich butów, powiedział, że to on przechwycił trefną kartkę i poczuł się w obowiązku poinformować o tym przełożonego. Dlaczego jednak sprawę wniesiono na zebranie, nie był w stanie odpowiedzieć, chociaż dał do zrozumienia, że decyzja egzekutywy nie satysfakcjonowała Melczarka.

Po raz drugi w tym dniu było mi go autentycznie żal. Miałem mu nawet za złe, że nie zrobił uniku, by nie uczestniczyć w zebraniu, bowiem istniały takie możliwości. Mógł to być przykładowo niespodziewany wyjazd służbowy. 

Pozostał jeszcze ostatni problem, czyli głosowanie. Nie wiedziano jednak, nad czym głosować. I wówczas Gerymin znalazł salomonowe rozwiązanie. Zaproponował mianowicie, aby – z uwagi na zrozumienie przeze mnie istoty popełnionych błędów i przeprowadzenie samokrytyki – ponownie przegłosować wniosek o zakończenie sprawy na rozmowie.

Głosowanie nie było jednomyślne. Kilku prawych towarzyszy, szczególnie zatroskanych o przyszłość Ojczyzny, Układu Warszawskiego i bloku państw socjalistycznych, konsekwentnie trwało przy swoim.

– I widzicie, że mówiłem prawdę. To tylko zdecydowanie i czujność pryncypialnych członków żołnierskiej społeczności zapobiegła, sprowokowanemu przeze mnie, wyprzedzeniu naturalnego biegu historii. A kto wie, czy takie niekontrolowane przyśpieszenie nie spowodowałoby przypadkiem nieobliczalnego w skutkach kataklizmu.

Rekonstrukcja zdarzeń z lutego 1981 roku. Zmienione zostały wszystkie nazwiska, jednak ich brzmienie jest podobne do rzeczywistych.

Jan Stanisław Jeż