40-LECIE SDRP

Rzecznik prasowy – kolega morowy

Zdzisław Czekierda
Fot. Mariusz Pawłowski

Parę minut po godzinie 18.00, jak zwykle w piątek, wita Państwa załoga magazynu wojskowego „Na spocznij” (tutaj padały nazwiska osób, które przygotowywały poszczególny odcinek), a przed mikrofonem kłaniają się, jak zwykle, Aleksandra Dankowiakowska-Korman i ppłk Zdzisław Czekierda. – Ta cykliczna audycja ukazywała się przez ponad 13 lat na antenie Rozgłośni Regionalnej Polskiego Radia we Wrocławiu, dziś Radia Wrocław.

Po latach mogę powiedzieć: – To była nie tylko praca redakcyjna, ale też i duża przyjemność mieć za partnera rzecznika prasowego dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego. – Takie stanowisko w siłach zbrojnych RP na początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia pełnił wówczas Zdzichu. Ceniony w środowisku jako wyjątkowy znawca oręża polskiego, który w sobie tylko znany sposób potrafił i nadal potrafi przekazać informacje o życiu ludzi w mundurach. Nazwanie go kolegą dziennikarzy nie jest w ogóle nadużyciem, a bycie rzecznikiem prasowym dane mu było od Boga. Przez okres służby wykonywał swoje zadania także jako rzecznik szefa sztabu generalnego Wojska Polskiego oraz 4. Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. Spotykaliśmy się nie tylko w studiu radiowym, ale też na poligonach, konferencjach, wyjeżdżaliśmy z nim na misje wojskowe, w miejsca dobre i złe, gdzie znaleźli się polscy żołnierze.

Zdzichu w szeregach Stowarzyszenia Dziennikarzy RP jest od początku. Jubileusz 40-lecia to dobra okazja, by weterana naszych szeregów, dziś w stopniu pułkownika rezerwy, poprosić o wspomnienie osób, które spotkał w trudnym czasie. 

– Początek lat dziewięćdziesiątych to powikłane stosunki serbsko-chorwackie, które doprowadziły do czystek etnicznych i nadzorowanie pokoju przez polskich żołnierzy. Misja UNPROFOR. Duchowym wsparciem w szeregach Polaków był kapelan. Już dziś nie pamiętam jego nazwiska, major, pochodził z Kielc. Jeździł do żołnierzy na posterunki z Panem Bogiem i butelką whisky. Kiedy widział w ich oczach przerażenie, po prostu dawał do picia łyk alkoholu. To niejednokrotnie pomagało. Zrobił tez ze skrzynek po amunicji ołtarz i postawił na nim przestrzelony krucyfiks. Robiło to na wszystkich wrażenie, a modlitwy miały wyjątkowy wydźwięk kontaktu ze Stwórcą.

Uczestniczyłem w spotkaniu pojednawczym Serbów i Chorwatów. Dowódcą POLBAT-u był wtedy płk Jan Kempara. Na stole zagościła rakijajako trunek wiodący, służący pojednaniu, i piwo do popicia. Jasiu Kempara po trójstronnych rozmowach wzniósł toast za pokój. Obsługujące spotkanie młode kobiety nalały po szklance rakii. Wiedzieliśmy, że należy wypić całość. To dowód uznania dla drugiej strony. I tak się stało. Popiliśmy piwem. Następnie wstał Serb i wzniósł toast za pokój. Kobiety nalały po raz drugi po szklance rakii. Popatrzyliśmy na siebie, ale trzeba było wypić do końca. I jako trzeci wstał Chorwat i także wzniósł toast za pokój. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Trzecia szklanka rakii. Głęboki oddech, wypiłem. Zakołysało mną bardzo. Zamoczyłem tylko usta w piwie, bo innej przecież popitki nie było. Spotkanie dobiegło końca. Było ono na pierwszym piętrze jednej ze szkół. Kiedy opuszczaliśmy spotkanie i wyszliśmy z sali, zobaczyłem, że na parterze rozpoczyna się biesiada pokojowa z pełnym wyszynkiem. To nas uratowało.

Zdzicha powołano do Warszawy. Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego został generał Tadeusz Wilecki. Znał jego przymioty i wiedział, że jak nikt inny będzie wzorowo kierował biurem prasowym.

Witold Rynkiewicz
Fot. GW

Jego miejsce obok mnie w studiu radiowym zajął młody major Witold Rynkiewicz, drugi rzecznik prasowy dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego. Wspólnie tworzyliśmy nowe oblicze magazynu wojskowego „Na spocznij”. Inna osobowość, człowiek godny zaufania i jakże pomocny w pracy redakcyjnej. W szeregach naszego dziennikarskiego kolektywu Stowarzyszenia Dziennikarzy RP nieco krócej. Przez kilka kadencji skarbnik oddziału dolnośląskiego. Zna się dobrze na finansach. Dziś w stopniu podpułkownika rezerwy, z tytułem naukowym doktora, jest wykładowcą w Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu.

Jego wspomnienia dotyczą ćwiczeń na jednym z polskich poligonów oraz kontaktów medialnych podczas wyjazdu do Kosowa, gdzie polscy żołnierze służyli w szeregach międzynarodowych sil pokojowych NATO – KFOR.

– To było na antenie ogólnopolskiej w „Zapraszamy do Trójki”, program szedł na żywo. Tuż nad głową relacjonującego dziennikarza padły artyleryjskie strzały. Z przerażenia przysiadł i wypowiedział niecenzuralne słowa. Następnego dnia reporter został zaproszony do prezesa Radia. Wpadka dziennikarza czy rzecznika? Ktoś musiał za to oberwać. Jak myślisz, kto?

Z kolei z wyjazdów poza granice Polski pamiętam, jak z ekipą dziennikarzy przylecieliśmy do Kosowa jakiem-40. Byli z różnych redakcji i agencji. Natychmiast po przylocie każdy z nich zaczął realizować swoje plany. Towarzyszył nam wtedy ówczesny dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego generał Adam Rębacz. Kiedy przyszło do zbiórki, okazało się, że zaginęła jedna z koleżanek, dziennikarka z PAP-u. Wojna wokół, padają strzały i kobiety nie ma. Blady strach – jak mówią. Odpowiadałem głową za wszystkich, wezwał mnie generał i rozpoczęliśmy poszukiwania. Po czasie wyszło szydło z worka. Otóż porozumiała się z polskim żołnierzem, który obiecał jej pokazać, jak wygląda rzeczywiste życie w Kosowie. I dlatego przepadła na kilka godzin. Ot – niefrasobliwość kobieca, a może reporterski charakterek?. I znowu dostałem słowne połajanki od szefa!

Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia – są ważne zawsze, Jedne wywołują uśmiech na twarzy, drugie są przepełnione nostalgią, przy innych zakręci się w oku łezka. Czy tak było teraz – nie wiem.

Z szacunkiem –
Ola Dankowiakowska-Korman

* * *

Pierwsza taka rebelia”, czyli rzecz o „Konkretach”

Janusz Dobrzański

Kioskarze, aby uniknąć udzielania co chwilę takiej samej odpowiedzi, ułatwiali sobie życie, wywieszając kartonik z napisem: „Konkretów” brak. Nie wiem, czy takie praktyki stosowano we wszystkich miejscowościach Zagłębia Miedziowego, ale w Lubinie, stolicy Polskiej Miedzi, była to rzecz nagminna. Regionalny tygodnik „Konkrety” w latach osiemdziesiątych zyskał taką popularność, że znikał z kiosków błyskawicznie. Jeśli ktoś nie zdążył nabyć swego egzemplarza w piątkowy poranek, musiał czekać do następnego tygodnia, na nowe wydanie.

W tamtych czasach zmorą wszystkich redaktorów naczelnych, pism wydawanych przez Wrocławskie Wydawnictwo Prasowe, był chroniczny brak papieru gazetowego. O przydziały dla poszczególnych tytułów toczono wojny podjazdowe, które o ból głowy przyprawiały szefa WWP, dyrektora Zbigniewa Kawalca. Mimo tych trudności, „Konkrety” drukowały się w średnim nakładzie 50–60 tysięcy, a w porywach i ponad 80. Cały nakład schodził w ciągu kilku godzin, przy minimalnych zwrotach. Jakim cudem? 

„Konkrety” pojawiły się na początku lat siedemdziesiątych, jako Ilustrowany Tygodnik Zagłębia Miedziowego, a redakcja mieściła się w Lubinie. Pamiętam, że numer próbny tygodnika (ten egzemplarz mam do dzisiaj) rozszedł się błyskawicznie, co wróżyło sukces. Kolejne, już zwyczajne, wydania szybko zyskiwały uznanie czytelników, a pismo rosnącą popularność.

Konkretów brak”– Lubin, lata osiemdziesiąte ub. wieku
Fot. Janusz Budnicki

Naczelnym „Konkretów” był Ryszard Pollak, a zespół redakcyjny tworzyli między innymi Maria Ajdukiewicz (po mężu Samborska; po latach naczelna „Konkretów”), Mirosław Drews (później redaktor naczelny tygodnika „Nowa Miedź”, a po zmianie tytułu „Polska Miedź) i Stanisław Pelczar (później naczelny „Nowin Jeleniogórskich”). Na połówce etatu pisywał mój przyjaciel z podwórka Zbyszek Janiszewski (to on sprawił, że wykoleiłem się i zostałem dziennikarzem).

Z tym moim „wykolejeniem” było tak, że Zbyszek, z którym znaliśmy się wieki całe, namówił mnie, abym zaczął pisywać do „Nowej Miedzi”. Zbyszek był członkiem zespołu redakcyjnego tego pisma, któremu szefował Mirek Drews. Wydawcą gazety był Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi. Pismo miało charakter społeczno-branżowy. Ja pracowałem w KGHM od końca połowy lat sześćdziesiątych. Znałem z autopsji specyfikę i tajniki tego przedsiębiorstwa, co – zdaniem Zbyszka i Mirka – czyniło ze mnie „fachowca od miedzi”, który, co istotne, potrafi posługiwać się piórem. Zaczęło się od współpracy, a skończyło na etacie. 1 czerwca 1977 roku zacząłem pracę w redakcji „Nowej Miedzi” jako kierownik działu. 

Mirek Drews stworzył sprawny i ambitny zespół, a pismo zyskiwało coraz większe rzesze czytelników i prestiż. Wkrótce „Nowa Miedź” została przemianowana na Tygodnik Zagłębia Miedziowego „Polska Miedź”, a funkcję wydawcy przejęło Wrocławskie Wydawnictwo Prasowe.

Potem był sierpień 1980 i festiwal Solidarności, zakończony wprowadzeniem stanu wojennego. „Polska Miedź”, podobnie jak „Konkrety” oraz inne tytuły prasowe, wydawane przez WWP, przestały się ukazywać. To w tym właśnie miejscu rozpoczyna się opowieść nawiązująca do tytułu. 

Zaczęło się od haniebnej weryfikacji dziennikarzy. Usłyszałem od tak zwanej komisji weryfikacyjnej, że władze podjęły decyzję o rozwiązaniu redakcji „Polskiej Miedzi” i tygodnik nie będzie się ukazywał. Motywem tej decyzji miał być, jak to określono, „przechył solidarnościowy” pisma. Klamka zapadła i pojawiło się pytanie co dalej?

Zanim o tym opowiem, muszę się cofnąć do połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to w wyniku reformy administracyjnej powstało czterdzieści dziewięć dużych powiatów, zwanych nie wiedzieć czemu województwami. Kulisy tej decyzji i jej konsekwencje w skali makro opisuje w swej znakomitej książce „Gierek, człowiek z węgla” Piotr Gajdziński. 

W skali mikro poznaliśmy je z autopsji. Najpierw były przepychanki o to, gdzie będzie stolica nowego województwa: w Lubinie czy w Legnicy ?

Lubin od końca lat pięćdziesiątych był polskim Klondike. Odkrycie złóż miedzi spowodowało gwałtowny rozwój miasta i jego fenomenalny skok cywilizacyjny. Utworzono Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi z siedzibą w Lubinie, co oznaczało awans miasta na stolicę Zagłębia Miedziowego. Nowe zakłady pracy, nowe instytucje, nowe osiedla mieszkaniowe, nowe przedszkola, szkoły i instytucje kultury mnożyły się w tempie oszałamiającym. Przemysł miedziowy wchłaniał tysiące nowych pracowników, a oni mieli swoje potrzeby. 

Dzięki miedzi ówczesne województwo wrocławskie uzyskało nowy motor dynamicznego rozwoju. Działał on tak, że Wrocław, jako stolica regionu, stanowił centrum naukowe, kulturowe i polityczne. A Zagłębie Miedziowe, z jego stolicą Lubinem, stanowiło rozwijający się prężnie ośrodek gospodarczy. Tworzyło to idealną pozytywną synergię dla naturalnego, zrównoważonego rozwoju całego regionu. Rozwój ten planowano na linii: władze wojewódzkie – dyrekcja KGHM. Współpraca układała się doskonale, przynosząc dobre i szybkie efekty.

Dość powiedzieć, że za czasów „starego” województwa wrocławskiego redakcję „Nowej Miedzi” zakładali dziennikarze z Wrocławia. Wówczas pojawił się także Ilustrowany Tygodnik Zagłębia Miedziowego „Konkrety” z redakcją w Lubinie.

Kiedy polityczne przepychanki o to, gdzie ma być stolica nowego województwa, wygrała ostatecznie Legnica (ponoć na decyzji zaważyła opinia towarzyszy radzieckich z dowództwa Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Legnicy), rozpoczął się proces „budowania stołeczności stolicy województwa”. Odbywało się to tak, że wojewódzkie władze polityczne, bez racjonalnego uzasadnienia, posługując się argumentem „budowania stołeczności”, przenosiły do Legnicy siedziby wybranych firm i instytucji, które pierwotnie powstały w Lubinie. 

Tym sposobem redakcja „Konkretów” została przeflancowana do Legnicy, a Ilustrowany Tygodnik Zagłębia Miedziowego zamienił się w Tygodnik PZPR. Redaktora naczelnego Ryszarda Pollaka zastąpił Włodzimierz Kisil. Zmienił się skład zespołu redakcyjnego, a pismo ogólnie spsiało. Obserwowaliśmy to z pozycji „Polskiej Miedzi”, ciesząc się poniekąd, ponieważ nasza konkurencja osłabła i mogliśmy wejść w nowe obszary zainteresowań, co przysporzyło nam czytelników, podniosło nakład i prestiż. Krótko mówiąc, degrengolada prasowego konkurenta wcale nas nie zmartwiła.

I tak to trwało do upadku ekipy Gierka, do Sierpnia ’80, do stanu wojennego i do haniebnej weryfikacji środowiska dziennikarskiego. Kiedy wreszcie odblokowano wydawanie niektórych tytułów prasowych, w tym „Konkretów”, wówczas w domu zadzwonił telefon. Z redakcji „Konkretów”. Sekretarka spytała mnie, czy znalazłbym czas na spotkanie z redaktor Marią Samborską? Znalazłem. Marysia, z którą znaliśmy się ze spotkań na różnych konferencjach prasowych, zapytała mnie o plany na przyszłość. Odpowiedziałem, że póki co nie mam żadnych. – Skoro tak – stwierdziła – to jako naczelna proponuję ci etat w „Konkretach”. 

Nie spodziewałem się takiej propozycji, bo przecież byłem na indeksie. Odpowiedziałem, że to dla mnie i niespodzianka, i wielki zaszczyt. Ale ośmielam się zwrócić uwagę, że jestem „odszczepieńcem” ze zlikwidowanej redakcji. A towarzysze z komitetu nie mogą tego nie zauważyć ? – Mam to w dupie – powiedziała moja przyszła szefowa i kazała napisać podanie do dyrektora Kawalca o przeniesienie do redakcji „Konkretów”. 

Tak to zostałem dziennikarzem w nowym zespole „Konkretów”. I miałem mieć osobisty udział w tym, że kioskarze wystawiali kartonik z napisem „Konkretów brak”. Nie był to przypadek.

Marysia okazała się znakomitą szefową. Nie tylko miała rękę do ludzi (zaprosiła do zespołu utalentowanych dziennikarzy), ale potrafiła ze zbioru indywidualności stworzyć wspaniały zespół, który, rywalizując ze sobą w ramach zwyczajnej polityki redakcyjnej, starał się wspólnie tworzyć dobre pismo. 

Szefowa miała swoje żelazne zasady, o których wiedział każdy członek i współpracownik redakcji: doceniała talent, pracowitość i profesjonalizm, nie cierpiała i nie tolerowała krętactwa, nieróbstwa, bylejakości i głupoty politycznej. Na pierwszym zebraniu zespołu powiedziała, że uprawiamy „politykę środka”: nie ma tematów tabu, chwalimy to, co pozytywne, krytykujemy bez pardonu wszelki bajzel, bez względu na miejsce, źródło pochodzenia i pozycję w strukturze społecznej, nie ma i nie będzie świętych krów. Opierała się też twardo i skutecznie wszelkim zewnętrznym naciskom (a było ich niemało, bo pismo było zajadle krytyczne), spuszczała do druku ostre, krytyczne materiały, o których było wiadomo z góry, że wywołają burzę z piorunami. Każdy z nas, dziennikarzy, miał jednak poczucie podwójnego bezpieczeństwa: wiedział, że podejmując trudny temat, nie spotka się z opinią „zrobiłeś świetny materiał, ale ja go nie puszczę, bo…”, czyli nie pisał do szuflady, a kiedy tekst się ukazywał na łamach i wybuchała awantura, szefowa wytaczała najcięższe armaty. 

Z czasem wypracowaliśmy pewien sprytny sposób uprawiania krytyki. Wykorzystywaliśmy cynicznie i bezpardonowo stosunki polityczne panujące wewnątrz „niewątpliwie bohaterskiego województwa legnickiego”, jak mawiało się w naszym środowisku o tym administracyjnym gierkowskim potworku. 

W szerokich kręgach towarzyskich krążył taki dowcip: Gdzie leży województwo legnickie? Prawidłowa odpowiedź: województwo legnickie leży w Kombinacie. Ten żart miał swoje racjonalne uzasadnienie. Województwo legnickie pokrywało się z granicami Zagłębia Miedziowego, którego sercem był KGHM. Tutaj gromadził się potencjał gospodarczy, przemysłowy, ekonomiczny, intelektualny, a Lubin jako stolica miedziowego Klondike, był naturalnym regionalnym liderem. Bez niego nie mogła zapaść żadna istotna decyzja i nie mogło powstać żadne ważne przedsięwzięcie. De facto wojewódzkie centrum decyzyjne leżało w Kombinacie. To pozycjonowało w sprawowaniu realnej władzy administrację województwa i tak zwane władze polityczne, czyli legnicki KW PZPR. 

Antagonizmy między stolicą województwa a stolicą Polskiej Miedzi były tego układu naturalną i toksyczną konsekwencją. Można rzec, że Legnickie stanowiło odwrotność niegdysiejszego województwa katowickiego. Tam I sekretarz KW PZPR Edward Gierek miał za współpracownika wojewodę Jerzego Ziętka, wybitnego organizatora. Ziętek wymyślał projekty, a Gierek dawał mu wsparcie polityczne i wyrywał z ministerstw fundusze na inwestycje. Dzięki temu Śląsk, sprzed administracyjnej reformy, pod rządami tego tandemu był najsprawniej rozwijającym się województwem. W Legnickiem oba centra decyzyjne pozostawały w źle kamuflowanej opozycji. Jeśli pomysł jednego ośrodka wymagał wsparcia drugiego, to konieczny był konsensus. A ten nie zawsze udawało się osiągnąć.

Ta sytuacja sprzyjała uprawianiu ostrej i skutecznej krytyki na łamach „Konkretów”. Moją główną specjalizacją dziennikarską była publicystyka gospodarcza, ze szczególnym uwzględnieniem przemysłu (wiadomo) miedziowego. Kombinat był przedsiębiorstwem bardzo nowoczesnym, wyróżniającym się na tle socjalistycznej szarzyzny. Było tu wiele rzeczy godnych rozpowszechnienia. Ale były też enklawy bajzlu. I o tym często pisałem, ostro i bezkompromisowo. Jak mi opowiadano, w każdy piątek, czyli w dzień dostawy „Konkretów” do kiosków „Ruchu”, w dyrekcjach wszystkich zakładów KGHM dzień pracy zaczynano od lektury naszego pisma. Pytanie brzmiało: kogo ten sukinsyn dzisiaj obsmarował? Publikacje na łamach „Konkretów” były zmorą kierowników KGHM. Zdarzało się (o czym mi opowiadano), że ten czy ów dyrektor próbował szukać pomocy w instancji wojewódzkiej, prosząc o nałożenie jakiegoś kagańca na krnąbrny i bezczelny tygodnik. Na co instancja odpowiadała: towarzyszu dyrektorze, jeśli oni napisali prawdę, to zróbcie u siebie porządek, żeby nie mieli o czym pisać. A poza tym, my na politykę redakcji wpływu nie mamy. Nie możemy im ani niczego nakazać, ani zabronić. I to kończyło temat. Jednak nie był to dowód, że instancja wojewódzka nas kochała, jej też się od nas dostawało. A wyrazy „wdzięczności” mieliśmy odczuć na własnej skórze.

A było tak. Podczas pobytu szefowej na wakacjach w Bułgarii sekretarka powiadomiła mnie, że chce ze mną rozmawiać jeden z sekretarzy KW PZPR. Takie zaproszenia nie były niczym nadzwyczajnym, zdarzały się od czasu do czasu. Tym razem o spotkanie prosił sekretarz, z którym znaliśmy się prywatnie, jeszcze zanim się „wykoleił” i poszedł do „aparatu”. Zaznaczył, że rozmowa ma charakter poufny i nieoficjalny. 

Zakomunikował mi, że sekretariat KW postanowił o wycofaniu rekomendacji dla redaktor Samborskiej, co w praktyce przesądzało o jej odwołaniu ze stanowiska redaktor naczelnej. Dodał, że jej miejsce miałbym zająć ja. Takie jest stanowisko towarzyszy. Propozycja, którą przedkłada, jest nieoficjalna, bo najpierw ja muszę wyrazić zgodę na objęcie funkcji naczelnego, a później musi się odbyć rozmowa z szefową. Zaproponuje się jej rezygnację ze stanowiska, w zamian za etat zastępcy naczelnego. Tak się rzeczy mają, oznajmił sekretarz i zapytał: no i co ty na to? A mnie zamurowało. Spytałem, czy to jest na poważnie, bo jeśli to żart, to raczej nieśmieszny. Usłyszawszy, że mam rzecz potraktować serio, powiedziałem, że po pierwsze, robimy bardzo dobre pismo, o czym zaświadcza wysoki nakład i prawie zero zwrotów, po drugie, nie uważam, aby zmiana naczelnego była uzasadniona, ponieważ Samborska jest doskonałą szefową, po trzecie, ja się zupełnie na naczelnego nie nadaję, bo moim żywiołem jest pisanie i nie mam do zarządzania redakcją żadnych predyspozycji. Po czwarte, nie zrobię szefowej takiego świństwa. A po piąte, teoretycznie zakładając, że się zgodzę, to jak wy sobie wyobrażacie sytuację, w której Samborska ustępuje ze stanowiska, ja zostaję naczelnym, a ona moją zastępczynią?! Przecież to jest kadrowy idiotyzm! Kto was uczył teorii zarządzania?! A zatem moja odpowiedź brzmi: nie! Na zakończenie dodałem, że zachowam tę rozmowę w tajemnicy do czasu powrotu szefowej z urlopu. Po czym lojalnie ją o niej poinformuję.

Rzecz jasna, natychmiast po powrocie Marysi z urlopu, zrelacjonowałem jej całą tę rozmowę. Postanowiliśmy, że utrzymamy rzecz w tajemnicy do czasu, kiedy towarzysze z KW poproszą ją oficjalnie na rozmowę. Nie czekaliśmy długo. Po czym postanowiliśmy powiadomić zespół o całej sprawie. Wiedzieliśmy doskonale, że stanowisko naczelnego jest w nomenklaturze KW. A zatem sprawa była z góry przesądzona. Cofnięcie rekomendacji z automatu oznaczało dymisję. 

Wiadomość wywołała w zespole szok i niedowierzanie. W całym środowisku także. W budynku, w którym mieściła się redakcja „Konkretów”, rezydowali także terenowi korespondenci „Gazety Robotniczej”, „Słowa Polskiego”, Polskiego Radia Wrocław i Polskiej Agencji Prasowej. Ten konglomerat żurnalistów nazywano szumnie legnickim centrum prasowym. Znaliśmy się wszyscy, tworzyliśmy zgrane i zaprzyjaźnione środowisko. A Marysia Samborska, powszechnie lubiana i poważana za fachowość, przyzwoitość i nieugięty charakter, była w nim uznawana za kogoś w rodzaju ordynatki. Zwracaliśmy się do niej „najukochańsza szefowo”. 

Pomysł jej odwołania wywołał zrozumiałą furię całego środowiska. W naszej redakcji odbyło się zgromadzenie ogólne żurnalistów legnickiego centrum prasowego, które po burzliwej dyskusji oceniło pomysł towarzyszy adekwatnymi słowy, które nie nadają się do publicznego cytowania. Jednogłośnie i jednomyślnie uznaliśmy, że wprawdzie nie mamy szans, aby Marysię obronić, ale przynajmniej nie będziemy ułatwiać zadania komitetowym i damy im solidnie popalić. Jak postanowiono, tak i zrobiono.

Rada w radę, uchwaliliśmy rezolucję protestacyjną skierowaną do sekretariatu KW PZPR i zaplanowaliśmy pakiet działań nękających. Rezolucja przyniosła taki rezultat, że na spotkanie z zespołem przybył sekretarz propagandy KW, którego nazwiska przez litość nie wymienię. Dyskusja przypominała burzę z piorunami. Szefowa planowo nie brała w niej udziału, my występowaliśmy jako jej adwokaci. Towarzysz sekretarz przyznał, że pismo, które redagujemy, jest bardzo dobre i uważane przez „centralę” jako jedno z najlepszych w kraju. Towarzysze to widzą i doceniają, ale chcą, aby było jeszcze lepsze. A to, zdaniem tych samych towarzyszy, można osiągnąć jedynie przez zmianę redaktora naczelnego. Kropka.

Rzecz jasna, nie był to koniec, ale dopiero początek walki o Marysię. Wkrótce wysłaliśmy zbiorowe petycje protestacyjne do wszystkich krajowych instancji, które, w naszej ocenie, były predestynowane do podjęcia jakiejkolwiek interwencji. Zainteresowaliśmy sprawą Zarząd Regionu Dolnośląskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL, który wystosował zdecydowany protest. Nieco później osobiście zainteresowałem sprawą Zarząd Główny Stowarzyszenia, wykorzystując pobyt w Warszawie na sesji Klubu Ekonomicznego. Napisaliśmy, a jakże, do Wydziału Prasy KC PZPR w Warszawie, a nawet do rzecznika rządu, Jerzego Urbana, licząc na to, że uda nam się rzecz maksymalnie rozpowszechnić i nagłośnić. 

I rzeczywiście. Rebelia nabrała rozmachu, rozdzwoniły się telefony. Koledzy z różnych redakcji telefonowali do mnie, chcąc dowiedzieć się szczegółów. Jednak kiedy pytałem, czy chcą rozmawiać o detalach, żeby coś u siebie opublikować, czy też kieruje nimi zwykła ciekawość, słyszałem w odpowiedzi, że pytają prywatnie, bo im tego naczelny nie puści. Towarzysze z KC nałożyli embargo na pisanie o tej sprawie. 

Awantura ciągnęła się wiele tygodni. Ostatecznie zjechał do Legnicy ważny towarzysz z Wydziału Prasy KC PZPR (nazwiska nie pomnę) i wraz z towarzyszem wojewódzkim sekretarzem spotkali się z zespołem. Marysi nie było, przebywała na zwolnieniu lekarskim. Nie wytrzymywała psychicznie napięcia związanego z całą awanturą, więc kazaliśmy jej siedzieć w domu i czekać na rezultat. 

Rozmowa z towarzyszami przypominała gadanie dziada z obrazem: my swoje, oni swoje. Ale przeżyliśmy dużą satysfakcję, kiedy ważny towarzysz z KC powiedział, że w historii jego wydziału to „pierwsza taka rebelia”, że podziwia nas za jedność, determinację, szacunek dla szefowej i naszą lojalność wobec niej. Później poprosił towarzysza wojewódzkiego sekretarza, aby zostawił go sam na sam z nami. I wówczas powiedział, że w KC zostali fałszywie poinformowani o motywach zmiany naczelnego, bo gdyby znali prawdę, nie dopuściliby do realizacji planu przez towarzyszy z województwa. Na koniec stwierdził, że sprawa zaszła zbyt daleko, aby ją odkręcić, bo na szali leży prestiż towarzyszy z instancji wojewódzkiej. Będzie więc najlepiej, jeśli szefowa zrezygnuje ze stanowiska np. ze względu na stan zdrowia, a on gwarantuje, że otrzyma posadę zastępczyni nowego naczelnego.

Tak też się stało. Nowy naczelny, Witold Podedworny, został przywieziony w teczce, prosto z KC PZPR, gdzie był redaktorem jakiegoś partyjnego biuletynu dla pracowników aparatu propagandy z prowincjonalnych komitetów partii. 

Na pierwszym zebraniu zespołu redakcyjnego nowy naczelny stwierdził, że robimy świetne pismo i to dla niego zaszczyt, że może objąć funkcję jego kierownika. Zadeklarował, że zrobi wszystko, aby „Konkrety” stały się jeszcze lepszym tygodnikiem. I stawia to sobie za główny cel. 

Wkrótce okazało się, że nowy naczelny nie ma bladego pojęcia nie tylko o robocie redakcyjnej, ale nie nadaje się do kierowania zespołem. Prawdziwym talentem wykazał się jedynie w sekowaniu dziennikarzy, którzy nie bili mu pokłonów i nie wpadali w zachwyt nad każdym jego autorskim pomysłem albo nonsensowną decyzją. Scysje i awantury stały się stałym elementem zebrań zespołu redakcyjnego. Niekompetencja naczelnego była porażająca. Kiedyś nie wytrzymałem i powiedziałam mu, że gdyby był marszandem, to poprawiałby dzieła Picassa i innych mistrzów pędzla. Była to uwaga pod adresem jego techniki adiustacji, która polegała na tym, że to, co było dobre, „poprawiał” na źle. Bo mógł. Zjawiskiem nagminnym stało się wycofywanie tekstów przez koleżanki i kolegów, którzy po adiustacji przez naczelnego ich nie rozpoznawali. I ostatecznie nie godzili się na publikację. Za kadencji Podedwornego po raz pierwszy w mojej karierze dziennikarskiej nie wyrobiłem obowiązku, a zawsze należałem do „kominowców”.

W tej atmosferze czuliśmy się fatalnie. To już nie była ani nasza redakcja, ani nasz tygodnik. Rada w radę postanowiliśmy z Marysią, że ja porozmawiam z Janem Kuraszem, ówczesnym naczelnym „Polskiej Miedzi”, na temat ewentualnego transferu naszej dwójki do jego tygodnika. Janek, bez zbędnych pytań i ceremonii, kazał nam złożyć w WWP podania o przeniesienie do jego redakcji. I tym sposobem, z dnia na dzień, Marysia została zastępcą naczelnego, a ja kierownikiem działu publicystyki w tygodniku „Polska Miedź”. W moim przypadku historia zatoczyła koło, bo wróciłem do redakcji, w której przed laty zaczynałem karierę żurnalisty. 

I to w zasadzie mógłby być koniec tej pikantnej opowieści, która nigdy wcześniej i przez nikogo nie została opublikowana. Jej szczegóły, po 31 latach, pozwoliłem sobie opisać, zainspirowany 40. rocznicą utworzenia Dolnośląskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, którego mam zaszczyt być jednym z członków założycieli. Deklaracje członkowskie ja i moje Koleżanki i Koledzy (niektórzy z nich opuścili nas na zawsze) wypełnialiśmy właśnie w redakcji „Konkretów”, która była organizatorem i moderatorem życia towarzyskiego żurnalistów skupionych w legnickim centrum prasowym.

No tak. I co było dalej? Dalej było tak, że po nas „Konkrety” opuścili kolejni dziennikarze z drużyny Marysi Samborskiej: Wanda Dybalska, niezwykle utalentowana reportażystka („Gazeta Wyborcza”) i jej nie mniej zdolna koleżanka Marysia Kuncajtis, specjalizująca się w problematyce społecznej („Słowo Polskie”). Odszedł znakomity fotoreporter Janusz Budnicki (wyjechał na stałe do RFN). Pozostał Czesio Pańczuk, sekretarz redakcji. Losów innych konkretowiczów nie śledziłem. 

Marysi i moja kariery dziennikarskie zakończyły się definitywnie w 1991 roku. Ówczesny dyrektor generalny KGHM dr Jan Sadecki (znaliśmy się z nim jeszcze ze stażu w jednym z zakładów KGHM, a potem nasze drogi się wielokrotnie przecinały: on awansował w hierarchii służbowej, a ja pisałem o kombinacie) zaprosił mnie na kawę i spytał, czy nie zechciałbym podjąć się utworzenia w zarządzie KGHM biura prasowego z prawdziwego zdarzenia? Podjąłem to wyzwanie i tym sposobem, wspólnie z Marysią, utworzyliśmy służbę prasową w KGHM. Ja objąłem stanowisko naczelnika Wydziału Polityki Informacyjnej i rzecznika zarządu. Do roku 1993 poznawaliśmy gorzki smak rzecznikowania w jednym z największych koncernów surowcowych w Polsce i w Europie. Nasze kariery w tym fachu skończyły się wraz z karierą Jana Sadeckiego w roli „generała”, jak potocznie nazywano dyrektora generalnego KGHM.

Co było dalej? Marysia Samborska została szefową marketingu w Miedziowym Centrum Zdrowia w Lubinie, pisywała także powiastki sensacyjne do „Detektywa”. Ja już nigdy nie wróciłem do dziennikarstwa. Zająłem się biznesem, udowadniając samemu sobie, że wiele lat pisania o gospodarce i przemyśle dało mi taki bagaż wiedzy i doświadczeń, że prowadzenie własnej firmy doradczej przyniosło mi i satysfakcję, i pieniądze. 

Mijał czas. Z rynku czytelniczego zniknął najpierw tygodnik „Polska Miedź”, a po nim i tygodnik „Konkrety”. Zostały tylko wspomnienia i dwa pożółkłe roczniki obu pism, które przechowuję w domowym archiwum. 

Janusz Dobrzański
Członek SDRP Dolny Śląsk
nr legitymacji 1834

PS Nie byłoby tej publikacji, gdyby nie wspaniała impreza zorganizowana z okazji 40. rocznicy utworzenia naszego Stowarzyszenia i mojej kuluarowej rozmowy z prezesem zarządu dolnośląskiego Ryszardem Mulkiem. Prezes, otwierając rocznicową uroczystość, zaapelował do weteranów o wspomnienia związane z najdawniejszą historią naszej organizacji. Podczas kuluarowej z nim rozmowy stwierdziłem, że mogę napisać jakieś wspominki, ale niekoniecznie wiążące się wprost z historią Stowarzyszenia. Chętnie natomiast powspominam niektóre epizody z życia redakcji „Konkretów”, z którą związane są moje największe zawodowe sukcesy. Zaproponowałem, że chętnie opiszę pewien bezprecedensowy epizod, który doskonale pamięta dyrektor WWP Zbyszek Kawalec, ale w środowisku dziennikarskim Dolnego Śląska prawdopodobnie nikt tej historii nie zna. Bo nie ma już wśród nas bezpośrednich świadków tych wydarzeń. A jest ona pouczająca i godna przypomnienia. Zwłaszcza w dzisiejszej sytuacji, kiedy podobne metody rugowania redaktorów naczelnych stosuje się w folwarku prasowym towarzysza prezesa Obajtka. Z tą uwagą, że są mniej wyrafinowane i nie wywołują rebelii…

Dzięki Ci, Prezesie Ryszardzie, za jubileuszową imprezę i inspirującą rozmowę!

jd

W „Konkretach” zdobyłem kilka prestiżowych nagród dziennikarskich, z których wymieniam te najważniejsze:

• Tytuł Dziennikarza Roku 1984 na Dolnym Śląsku – przyznany przez Dolnośląski Oddział SDPRL.

• II Nagroda Klubu Publicystów Górniczych SDPRL za rok 1984.

• I Nagroda Klubu Ekonomicznego SDPRL za rok 1985.

• II Nagroda Klubu Problemów Budownictwa SDPRL za rok 1986.

• Nagroda specjalna Prezesa Zarządu Głównego RSW „Prasa-Książka-Ruch” przyznana w 1985 roku za „wyróżniające się wysokimi walorami merytorycznymi i warsztatowymi publikacje o tematyce ekonomicznej”.

• III nagroda w konkursie na reportaż radiowy, ogłoszony w 1986 roku przez Komitet do spraw Radia i Telewizji. Zrobiliśmy go wspólnie z Andrzejem Lechem, szefem rozgłośni zakładowej w ZG „Polkowice”. Podczas wręczania nagród szef komisji konkursowej Adam Wielowieyski powiedział, że dokonaliśmy z Andrzejem rzeczy bez precedensu. Nigdy w historii radia nie zdarzyło się, aby w tej dyscyplinie nagrodzono kogoś spoza branży radiowców reportażystów. A pokonaliśmy wielu tuzów radiowego reportażu. Nasz nosił tytuł „Jeśli prawo ma być prawem” i poruszał temat bezprawia stosowanego wobec działaczy związkowych. Nagrodę otrzymaliśmy, reportaż nigdy na antenę nie poszedł. Ale przez kilka lat pracowaliśmy dla Redakcji Reportaży Programu IV Polskiego Radia kierowanej przez Adama Wielowieyskiego. Piękna przygoda…

I to by było na tyle. Innych nagród już nie dostałem, bo przestałem uczestniczyć w jakichkolwiek konkursach…

* * *

Puzzle” miasta

Budulcem, z którego lepi się miasto, są pomysły, koncepcje, projekty, plany. Miałam zawodowe okazje obserwować, jak robią to gospodarze Wrocławia. Te dziennikarskie zapisy dotyczą minionego ćwierćwiecza.

Moje spotkania na szczycie, bo z prezydentami Wrocławia, to najpierw lata 1990–2001. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych redakcja „Gazety Wrocławskiej” przez bodajże kilkanaście miesięcy publikowała cotygodniowe wywiady z prezydentem. Zmieniały się wiodące tematy oraz dziennikarze, którzy udawali się do gabinetu gospodarza miasta, by porozmawiać o wrocławskich aktualnościach. A potem, przy mniej oficjalnych okazjach, wspominaliśmy z kolegami nietuzinkową pamięć prezydenta i łatwość poruszania się po rozległej tematyce komunalnej. Cóż, trzeba przyznać, że to cechy nie tylko tego prezydenta. Na finał naszych rozmów w ratuszu poprosiłam o wywiad mniej oficjalny. Został opublikowany, ale bohater wolał mówić o Wrocławiu, a nie o swoim życiu…

Bogdan Zdrojewski

Bogdana Zdrojewskiego, obecnie senatora RP, spotykałam wielokrotnie w reporterskich wędrówkach po Dolnym Śląsku, choćby w Krzyżowej, koło Świdnicy. „Polskie Davos” określało się te debaty. W archiwach prasowych mogę znaleźć jeszcze przykłady niezwykłej postawy prezydenta w czasie powodzi tysiąclecia, w 1997 roku. Dniami i nocami zachęcał mieszkańców do budowania przeciwpowodziowych wałów, w czym sam uczestniczył. Pamiętamy jego rolę ojca miasta podczas wizyt papieża. Wcześniej – inicjatora „nowego Rynku”, czyli położenia nowej nawierzchni wraz z dziesiątkami robót podziemnych. A fontanna, autorstwa prof. Alojzego Gryta z Akademii Sztuk Pięknych, zlokalizowana na miejscu dawnego budynku wagi miejskiej? To też pomysł tego prezydenta. Walczył z oponentami. Skutecznie. Fontanna działa od 1996 roku i nawet ma przydomek „Zdrój” – od nazwiska inicjatora. Wtopiła się we wrocławski pejzaż; jest teraz miejscem spotkań mieszkańców i turystów.

Rafał Dutkiewicz
Fot, Maciej Kulczyński/PG

Drugiego prezydenta, Rafała Dutkiewicza, spotykałam wielokrotnie – podczas konferencji, seminariów, uroczystości. Zawsze przemawiał krótko acz treściwie. I często okraszał wystąpienie zgrabną anegdotą. Miał dystans do siebie. Zdarzyło się, że publicznie przyznał się do miejsca urodzenia: Mikstat w Wielkopolsce oraz – doktoratu z logiki formalnej. O tym, że podobnie jak jego poprzednik – był działaczem opozycji demokratycznej było powszechnie wiadomo. Na prezydenta Wrocławia został wybrany w bezpośrednich wyborach samorządowych, w 2002 roku, a potem na kolejne kadencje. Kierował miastem do 2018 roku. Kiedy w 2006 roku otrzymywał Nagrodę Kolegium Rektorów Wrocławia i Opola, po uroczystości zaproszono nas na toast dla laureata. Nie można było dopchać się z życzeniami. Nieskromnie wyrecytowałam wierszyk, który przyjął z uśmiechem: „Choć Ty »wielkopolska pyra« dla Wrocławia skutecznie tyrasz…”. W 2018 roku wręczono mu nagrodę Prof. J. Dudka „za integrowanie środowiska akademickiego”. Dwa lata później został doktorem honoris causa Politechniki Wrocławskiej. Najczęściej widywałam go w środowisku oświatowym – szkolnym i uczelnianym, bo – jako publicystka – zajmowałam się głównie edukacją.

Epizod z 2004 roku: gala pięćdziesięciolecia Liceum Ogólnokształcącego nr IX w Hali Stulecia. Prowadzę część oficjalną. Kończy ją… taniec, po przemówieniu prezydenta. Mam przyjemność wirować z nim w walcu! Zachował się film, jako dokument z obchodów jubileuszowych. Potem, przez kilkanaście lat widywałam i słuchałam prezydenta podczas wielu różnych wydarzeń. Między innymi – starań o Expo, zabiegów o wizerunek Wrocławia podczas piłkarskiego Euro w 2012 roku oraz – w ramach Europejskiej stolicy Kultury, w 2016 roku – Światowej Stolicy Książki 2016/2017 i in.

I bezpośrednie zetknięcie, na Uniwersytecie Ekonomicznym, w marcu 2019 roku. Formuła otwartej konferencji prasowej. Jestem jej moderatorem. Prezydent mówi, że jest kojarzony z dużymi inwestycjami – Autostradową Obwodnicą Wrocławia, terminalem na lotnisku, Stadionem Miejskim, Narodowym Forum Muzyki, remontem Dworca Głównego itd.; w sumie ok. 200 takich zadań. Jednocześnie przekonuje, że poza inwestycjami i poprawą układu komunikacyjnego jest ważny dostęp do kultury. Mieszkańcy, którzy w takich wydarzeniach uczestniczą, są bardziej zadowoleni z życia. Dochodzi kreatywność, która przekłada się na innowacyjność. „Miejskie puzzle” składają się z wielu elementów i świadomych zabiegów. Ale całość podnosi jakość życia w dobrze zorganizowanej aglomeracji. 

Jacek Sutryk

Kilka miesięcy później, pod koniec listopada, stykam się z kolejnym Prezydentem. Jacek Sutryk zabiera głos podczas uroczystości jubileuszu 65-lecia Liceum Ogólnokształcącego nr IX. Mówi o warunkach nauki i rozwijaniu zainteresowań młodego pokolenia, pokazuje wielobarwność Wrocławia. Razem z panią dyrektor Izabelą Koziej, w trójkę, wręczamy tradycyjną nagrodę – Złotą Dziewiątkę dla aktywnego absolwenta, sławiącego imię szkoły (jestem prezesem Stowarzyszenia Absolwentów i Sympatyków).

Dwie godziny później spotykamy się na Uniwersytecie Ekonomicznym. Prezydent przyjął zaproszenie Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Przedstawił wizytówkę miasta: otwarte, tolerancyjne, szanujące różnorodność. Z potencjałem edukacyjnym, gospodarczym i dobrymi warunkami do życia. W formule otwartego wywiadu odpowiada na pytania (i znów mam przyjemność prowadzić), podsumowując swoje roczne urzędowanie. – Główne kierunki rozwoju: transport publiczny, ekologia (bez smogu; jest program), bezpieczeństwo, dobry standard usług publicznych dla mieszkańców i życzliwość dla biznesu. Przyznaje publicznie, że należy do… jednej partii politycznej. Nazywa się Wrocław. Filozofia Prezydenta: – Silny samorząd to silne państwo. W przyszłym roku będziemy obchodzić 30-lecie polskiego samorządu. Chcę, aby państwo, bez względu na to, kto nim rządzi, szanowało samorząd, czyli mieszkańców; warunki dla planów rozwoju muszą być przewidywalne.

Można wymieniać sukcesy prezydentów. Każdego charakteryzuje inny styl zarządzania. Łączy troska o inicjatywy miękkie – kulturę, obywatelską aktywność itp. Ale też o wielkie inwestycje. Setki odważnych decyzji. One kształtują aglomerację i jej infrastrukturę. Nie bez potknięć czy obiektywnych trudności, jak w latach 2020–2022 (pandemia, wojna w Ukrainie). Wrocław, miasto układane przez sprawnych gospodarzy i orędowników jego rozwoju. Moje miasto. Miasto spotkań i pomyślności!

Małgorzata Garbacz

Na zdjęciach Prezydenci: Rafał Dutkiewicz i Jacek Sutryk podczas spotkań na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu (także w gronie słuchaczy UTW w UE).

(Kliknij, aby powiększyć)

***

Zapisane w kadrze

Lena Kaletowa
Fot. Tadeusz Szwed

Po blisko trzydziestu latach bardzo trudno wyłuskać z pamięci fakty i ułożyć je na osi czasu, szczególnie wtedy, kiedy nie prowadziło się zapisków na gorąco. Dziś obrazy nakładają się, są nieostre. Wyraziste jest jedynie to, co wdrukowało się pod wpływem silnych przeżyć lub dramatycznych okoliczności. Spróbuję jednak opisać lata 1978–1981 przepracowane we wrocławskim ośrodku telewizyjnym najobiektywniej, jak tylko potrafię. Był to najtrudniejszy okres w mojej pięćdziesięcioletniej pracy dziennikarskiej. I najważniejszy.

Do Ośrodka Telewizji Polskiej we Wrocławiu przeszłam po trzynastu latach twórczości w Polskim Radio Wrocław – w redakcji popularnonaukowej i społecznej. Na krótko zastąpiłam odchodzącego na emeryturę, uwielbianego przez wszystkich Tadeusza Banasia, który kierował pionem artystycznym. Moja współpraca z nowym naczelnym radia od początku się nie układała i zakończyła karczemną awanturą. Zapłakaną i wściekłą Kaletową spotkał na korytarzu Mieczysław Zawadowski, ówczesny dyrektor Ośrodka Radiowo-Telewizyjnego we Wrocławiu, który jednocześnie sprawował funkcję redaktora naczelnego telewizji. Radio i telewizja w terenie były jedną instytucją, podległą Komitetowi do Spraw Radia i Telewizji w Warszawie z „krwawym Maciejem” – prezesem Maciejem Szczepańskim na czele. Mietek miał kłopot z vacatem po odchodzącym do Krakowa Zdzisławie Ubermanie. I tak zostałam prawą ręką Zawadowskiego do spraw publicystyki i informacji.

W roli zwierzchnika czułam się niepewnie. O warsztacie telewizyjnym miałam blade pojęcie. Pamiętam swój ekranowy debiut. Poznałam kamieniarza z Pracowni Konserwacji Zabytków, który odbudowywał świątynię królowej Hatszepsut w Deir el Bahari w Egipcie. Temat wydał mi się ciekawy dla anteny ogólnopolskiej. Pan Józef był akurat we Wrocławiu. Na wywiad z nim pojechałam z ekipą w składzie: operator Jan Urbaniak, asystent operatora Jan Jakub Kolski (tak, ten znany reżyser filmów fabularnych zaczynał we Wrocławiu!), dźwiękowiec, asystent dźwiękowca, oświetlacz, pomocnik oświetlacza i kierowca. Wieźliśmy cały samochód sprzętu, wielkie reflektory, które przypiekały niemiłosiernie na planie, statywy do mikrofonów – w sumie kilka kufrów w rozklekotanym roburze (były takie marki). Kamera mieściła 30 metrów celuloidowej taśmy czarno-białej 16 mm. Taśma była na wagę złota, a raczej dewiz, za które ją kupowano. Przydzielano ją po aptekarsku w zależności od długości odcinka antenowego. Na planie nie było mowy o powtórkach, czyli tzw. dublach. Każde ujęcie musiało być przemyślane. Przyznałam się ekipie, że ja, szef, nic nie umiem, poza znajomością tematu. Do dziś jestem im wdzięczna, że zrobili ten film za mnie. To uświadomiło mi, jak bardzo efekt pracy dziennikarza jest zależny od zespołu, z którym pracuje. I od techniki.

Ośrodek wówczas otrzymał dwukamerowy wóz transmisyjny do realizacji w kolorze. Wcześniej dorobił się telekina, laboratorium wywołującego filmy czarno-białe (kolor woziło się do Katowic lub Warszawy). Nadeszły pierwsze magnetowidy na obwodach scalonych. Pracowało już stacjonarne studio, które mieściło się w zaadaptowanym przyziemiu budynku radia. Do dyspozycji mieliśmy kilka kamer reporterskich.

Przyszłam do bardzo zgranego zespołu. Nie nadążałam, kto aktualnie jest z kim. Miłości, śluby i rozwody, rodzące się dzieci, samopomoc w wypożyczaniu wózków i ubranek, rozmowy o chorobach i pediatrach były nieodłączną częścią życia redakcyjnego, które nie kończyło się na Karkonoskiej a przenosiło się do domów z okazji imienin albo i bez okazji. Dziesięciominutowy reportaż w terenie realizowany był tydzień . Był czas na biesiady, na które zapraszali dyrektorzy zakładów, wieczorne hotelowe rozmowy…

Życie towarzyskie przeplatało się z zawodowym. Do Klubu Dziennikarza było daleko, okupowali go dziennikarze prasowi. Na rogu Deszczowej, naprzeciw radia, była kawiarenka „U Krysi”. Nie było tam wyszynku. Właścicielka do kawy podawała buteleczki po mleku. Dziwne, że po spożyciu zawartości głosy były bardziej ożywione. „U Krysi” rodziły się pomysły programowe, nawiązywały się i rozpadały przyjaźnie, rodziły się układy i koterie.

W 1978 roku ośrodek telewizyjny był już okrzepłym organizmem. Jeśli zważyć, że swój pierwszy program nadał w grudniu 1962 roku – dorobek piętnastu lat był imponujący. Wrocław na antenach centralnych (Program 1 i tzw. Dwójka) był rozpoznawalny. Telewizja miała wielkie zasługi w utrwalaniu legendy Wrocławia jako miasta otwartego, miasta wielkich postaci i wydarzeń: Henryka Tomaszewskiego („Wieczory z pantomimą”) i Jerzego Grotowskiego, Międzynarodowych Festiwali Teatru Otwartego organizowanych przez Teatr Studencki „Kalambur”. Nasze programy kreowały wizerunek Wrocławia jako centrum wysokiej kultury i nauki.

Cała Polska zachwycała się widowiskami operetkowymi Beaty Artemskiej, które transmitowano z hali zdjęciowej Wytwórni Filmów Fabularnych; nadawane były koncerty z kościołów wrocławskich w ramach festiwalu Wratislavia Cantans i spotkania Jazzu nad Odrą. Na ekranie gotował Eliasz Kuziemski a Witold Pyrkosz był dowcipnym koneserem oceniającym potrawy – program „Postaw się, nie zastaw się” Wiesława Karasia i Zdzisława Ubermana był pierwszym w dziejach telewizji polskiej programem kulinarnym. Udział w Turnieju Miast przyniósł obu autorom nagrody a Wrocławiowi przysporzył sympatyków. Już znakomitą pozycję miał program „Z kamerą wśród zwierząt”(przez trzydzieści blisko lat kontynuowany – audycja najdłużej nadawana w dziejach telewizji polskiej). 

Głośne były premiery teatru telewizji z udziałem aktorów, scenografów i reżyserów teatrów wrocławskich: „Przygody Lejzorka Rojtszwańca” według Erenburga, „Radość z odzyskanego śmietnika” według Kadena-Bandrowskiego i „Ucieczka” Bulhakowa w reżyserii Jerzego Krasowskiego położyły mocny fundament pod następne sukcesy Teatru Telewizji. Ośrodek rocznie produkował 12–15 premier, więcej niż wszystkie miejskie teatry razem wzięte. Zawsze lansował autorów niepokornych, prowokował intelektualnie, przemycał polityczną krytykę systemu, np. pod płaszczykiem sztuk klasyków rosyjskich.

Kiedy stawiałam pierwsze kroki w telewizji, ośrodek żył „Złotym Ekranem”, którym nagrodzony został spektakl reżyserowany przez Wiesława Wodeckiego „Sprawa” Suchowo-Kobylina, uznany za najważniejsze wydarzenie kulturalne 1977 roku.(wcześniej „Złoty Ekran” zdobyła „Rzecz o zagładzie miasta” Wodeckiego i Juliusza Burskiego). „Złote Ekrany” nadawała publiczność telewizyjna biorąca udział w plebiscycie tygodnika „Ekran”.

Wiesław Wodecki kierował działem artystycznym, któremu podlegały redakcje literatury i dramatu (Jarosław Szymkiewicz, Teresa Worono, Danuta Kotowicz), muzycznej (Wojciech Dzieduszycki, Danuta Szumska, Jacek Wenzel) , młodzieżowej (Hanna Kloza, Stanisław Wolny), a także pion realizacji telewizyjnej, scenografowie, dział produkcji dekoracji i kostiumów. Mnie przypadła publicystyka społeczno-polityczna, programy o wojsku, popularnonaukowe i informacja.

Ośrodek mieścił się w dwukondygnacyjnym budynku, który łączył zabytkowy gmach radia z nową inwestycją dla telewizji (ślimaczyła się do 1991 roku). W tych ciasnych pomieszczeniach pracowało około trzystu pracowników, w tym kilkudziesięcioosobowy zespół dziennikarzy. Na dolnych kondygnacjach mieściły się montaże i laboratorium filmowe wywołujące celuloidowe filmy czarno-białe (kolor, jak już wspomniałam, wywoziło się do Katowic lub Warszawy). Drugie piętro zajmowały redakcje publicystyki i informacja oraz dyrekcja.

Najważniejszym pokojem była „pieczara” Włodzimierza Rosińskiego – sekretarza redakcji. Buchały z niej kłęby dymu papierosowego, a wewnątrz paliły się liczne świece. Włodek był legendą ośrodka, jego pionierem (wraz z Barbarą Foltą i Tadeuszem Lipowskim tworzyli pierwszą redakcję telewizyjną przy radiu). Na ścianie jego pokoju wisiał dyplom Złotego Ekranu z 1966 roku za programy niemcoznawcze („Ostatni dzień wojny” o obronie Festung Breslau). Wraz z Julianem Bartoszem i prof. Marianem Orzechowskim zrealizował trzynaście reportaży dokumentalnych, m.in. rozliczających hitlerowską przeszłość luminarzy politycznych RFN. Włodek był niewyczerpanym źródłem pomysłów programowych i katem dla młodych dziennikarzy. Potrafił kreślić teksty i odsyłać debiutantów po kilkanaście razy. Przy tym kochał młodych i poświęcał im wiele uwagi. Zarządzał pasmem lokalnym, w którym królował magazyn informacyjny „Rozmaitości”.

W następnej ciasnej klitce była redakcja Dziennika Telewizyjnego, kierowana przez Witolda Gregorowicza, z jednoosobowym personelem – Elżbietą Sitek. Codziennie rano odbywały się tam telekonferencje; odzywał się warszawski wydawca, który zamawiał materiały z całej Polski. Miało być o kolejnych sukcesach władzy, a jeżeli już zgłaszany był felieton krytyczny – to jak mawiał „krwawy Maciej”, czyli prezes Szczepański – na półce już musiało stać rozwiązanie problemu. Wszyscy dziennikarze ośrodka byli zobowiązani zgłaszać tematy do DTV. Do obsługi były cztery województwa: wrocławskie, legnickie, jeleniogórskie i wałbrzyskie. Jeździli więc reporterzy i pokazywali „gospodarskie wizyty” sekretarzy partyjnych, na kolejne posiedzenia plenarne Komitetów Wojewódzkich Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pokazywali ziewających i przysypiających na wielogodzinnych naradach uczestników i streszczali uchwały partyjne, które już wówczas rzadko miały wpływ na rzeczywistość. Ta na naszych oczach stawała się coraz bardziej beznadziejna. Im życie było trudniejsze, tym na ekranie musiało być piękniej.

Dziennikarze latem tradycyjnie donosili o „brakach sznurka do snopowiązałek”, zimą o „braku piaskarek i pługów”. Teraz, kiedy się ogląda archiwalne filmy, widać, że przy tym jednak dobrze dokumentowali życie regionu: przede wszystkim życie kulturalne, a było ono wówczas bogate jak nigdy. Tam, gdzie dopuszczała cenzura – rejestrowali konflikty społeczne, a przede wszystkim utrwalali etapy rozwoju zagłębia miedziowego. Szefową lokalnej redakcji informacji była Barbara Trzeciak-Pietkiewicz. Także przyszła z radia.

Zespół tej redakcji to głównie młodzi dziennikarze, dla których informacja była wstępem do realizacji trudniejszych form dziennikarstwa telewizyjnego, a w wśród nich: Tomasz Orlicz, Marek Tumidajewicz, Marian Kraczek, Piotr Bielawski, Stanisław Kubiak. Grażyna Orłowska, absolwentka UMCS w Lublinie, która odbywała u nas staże studenckie, dostała właśnie etat. Granice przynależności redakcyjnej były umowne. Bardzo szybko młodzi się usamodzielniali, posyłali projekty do Warszawy i kręcili dłuższe felietony do centralnych cykli. Tak było z Grażyną, która współpracowała np. z Jerzym Wunderlichem z Programu 2, posyłając felietony do codziennych wydań audycji „W kręgu rodziny”. . Próbowała swoich sił Ewa Straburzyńska, która przeszła z radiowej taśmoteki, obdarzona niezwykłym „słuchem” na sprawy obyczajowe i społeczne – dziś znana dokumentalistka. Andrzej Tkaczyński, świeżo upieczony absolwent prawa, był stałym współpracownikiem programu „Skarbiec”. Pierwsze kroki reporterskie stawiała Grażyna Pieczuro.

Po prawej od schodów gnieździli się publicyści. Trudno było przecisnąć się między biurkami. Zastałam tam Danutę Szopiankę, znaną mi ze studenckich lat w „ Pałacyku”, która wraz z Teresą Sozańską uprawiała publicystykę społeczną. Mimo oporu cenzury, panie wprowadziły na antenę warszawską pierwszy w Polsce magazyn poświęcony problemom ludzi niepełnosprawnych („W świecie ciszy”, „Gong”, „Bariery”). Teresa odeszła z zawodu dziennikarskiego po stanie wojennym, ale jej obecność w zespole, choć krótka, była bardzo znacząca. Danka ukochała wiejskie kobiety, ich aktywność, kreatywność i umiejętność podtrzymywania tradycji. Koła Gospodyń Wiejskich – poświęcała im wiele programów. Z każdej wyprawy na wieś przywoziła smakołyki, którymi ją obdarowywano. Dzieliła się nimi w redakcji i na montażach. „Pojana” – reportaż o przesiedleńcach z Jugosławii i ich zespole ludowym, zrealizowany wraz z Jarosławem Szymkiewiczem, był ukoronowaniem tej jej społecznej pasji (nagroda na kolaudacji w Warszawie).

Rolnictwem zajmował się Krzysztof Boberski. Stanisław Sado bezustannie uczestniczył w kolejnych poligonach i ćwiczeniach wojskowych, które przenosił na ekran. Obdarzony był pięknym barytonem i nienaganną dykcją, koledzy wykorzystywali go jako lektora, prowadził też „Rozmaitości”. Piotr Załuski kończył łódzką szkołę filmową, często wyjeżdżał. Dołączył do nas Andrzej Androchowicz, już znany dokumentalista z ośrodka szczecińskiego, który specjalizował się w tematach historycznych.

Sportem zajmował się Andrzej Koziorowski, jeden z najzdolniejszych sprawozdawców sportowych, obsługujących olimpiady, chirurg i dziennikarz w jednej osobie, a redakcją kierowała Julita Karkowska, wielokrotna mistrzyni i rekordzistka Polski w pływaniu, uczestniczka mistrzostw Europy, doświadczony dziennikarz – prowadziła wraz z Tomaszem Hopferem studio olimpijskie w 1976 roku w czasie igrzysk w Montrealu.

Liczna była redakcja popularnonaukowa i oświatowa, kierowana przez Tadeusza Lipowskiego. Rosła wraz z politechniką telewizyjną. W 1966 roku pod auspicjami UNESCO telewizja wzięła udział w eksperymencie dydaktycznym: poszczególne ośrodki terenowe przygotowywały cykle wykładów, widzowie – studenci telewizyjnej politechniki, zdawali normalne egzaminy, studia kończyły się dyplomami na prawach wyższej uczelni. Wrocław specjalizował się w matematyce. Przez studio na Karkonoskiej przewinęli się najwybitniejsi przedstawiciele wrocławskiej szkoły matematycznej . Nadawaliśmy m.in. „Gawędy matematyczne” z udziałem Hugona Steinhausa. 

Potem doszła na podobnych zasadach Wyższa Szkoła Wojskowości, kursy organizacji pracy i zarządzania, ekonomiki zakładów przemysłowych. Te programy szkoleniowe przynosiły ośrodkowi duże dochody finansowe. Dziennikarze tej redakcji: Alicja Wierzbicka, Wiesław Karaś, Andrzej Pasierski, Henryk Pacha przygotowywali także publicystykę na rzecz anten centralnych. Alicja Wierzbicka jako pierwsza zajęła się ekologią – gromiła złą gospodarkę leśną Sudetów i Karkonoszy, zajmowała się zatruciem wód. Tadeusz Lipowski redagował w Programie 1 TVP „Pokochać wiatr” – program propagujący żeglarstwo, Henryk Pacha m.in. w cyklu „Ludzie nauki” prezentował na antenie Dwójki sylwetki wrocławskich uczonych. Wówczas z niego drwiliśmy, bo były to godzinne rozmowy, czasami nudnawe. Ale dzięki tym programom dziś możemy zobaczyć wykładających profesorów: pierwszego rektora Politechniki Wrocławskiej Dionizego Smoleńskiego, Hugona Steinhausa, Bogusławę Jeżowską-Trzebiatowską, światowej sławy meteorologa i badacza Arktyki Aleksandra Kosibę i wielu innych.

Na antenie lokalnej było „za ciasno” dla tak wielkiego zespołu dziennikarzy. Nadawaliśmy rocznie tylko 90 godzin. Flagowy program „Rozmaitości” ukazywał się w dni powszednie w wymiarze 30 minut. Jego gwiazdy: Jacek Zacharski, Stanisław Sado, wcześniej Agnieszka Matynia, Piotr Załuski, Elżbieta Sitek, Barbara Trzeciak-Pietkiewicz, a także Sławoj Nowak (który trafił do nas wprost ze stanowiska sekretarza PZPR Łódź-Bałuty a okazał się sprawnym dziennikarzem) były sławne i rozpoznawalne. Nie mierzyliśmy wówczas oglądalności, ale zawsze mieliśmy więcej widzów niż lokalne gazety czytelników, choć emisja nie obejmowała całego Dolnego Śląska.

Pracę i prawdziwe pieniądze, zarówno dla dziennikarzy, jak i całego ośrodka, dawały anteny centralne. Przede wszystkim Program II. W zamierzeniu pierwotnym miał być uniwersytetem telewizyjnym (szły tam m.in. Nauczycielski Uniwersytet Radiowo-Telewizyjny, Technikum Rolnicze, politechnika telewizyjna). Później przekształcił się w kanał kulturalno-rozrywkowy. Wrocław dostarczał redakcjom Dwójki około dwustu godzin rocznie: felietonów, reportaży, transmisji. Najwięksi dzisiaj wrocławscy filmowi dokumentaliści: Alicja Albrecht, Piotr Załuski, Ewa Straburzyńska, Elżbieta Sitek, Grażyna Pieczuro, Stanisław Kubiak debiutowali w Dwójce.

Największe szanse rozwoju warsztatowego dawało Studio 2 Mariusza Waltera (przeniesione później do Jedynki). Całodzienny blok programowy nadawany na ż y w o w wolne soboty (wolna była tylko jedna sobota w miesiącu) był ewenementem w telewizji kierowanej twardą ręką Macieja Szczepańskiego. Przede wszystkim cenzor nie mógł powstrzymać programu (cenzor był w nas, za „nieprawomyślność” wylatywało się z pracy), do studia weszła spontaniczność zachowania, dynamika, żywa reakcja na partnera. Warszawa łączyła się z ośrodkami, które miały swoich prezenterów. Barbara Trzeciak-Pietkiewicz i Sławoj Nowak bardzo szybko opanowali nową konwencję i byli partnerami dla Bożeny Walter czy Tomasza Hopfera. Uczestniczyliśmy we wszystkich sztandarowych cyklach Studia 2: „Muzykujące rodziny”, „Bądź życzliwy”, „Serce masz jedno” i inne. Dziennikarze wrocławskiej telewizji mieli poczucie współtworzenia programu całej Telewizji Polskiej. Zespół był chwalony, autorzy zbierali nagrody…

26 sierpnia 1980 roku nie wyjechały na ulice Wrocławia tramwaje i autobusy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego. S t r a j k ! Tego wyklętego słowa nie było w oficjalnej propagandzie (były „przestoje w pracy”, zawsze zawinione przez „nieodpowiedzialne jednostki”). Stanął cały Wrocław – tego nie dało się ukryć. Reporterzy „Rozmaitości” na ulicach przepytywali przechodniów, a ci zamiast złorzeczyć na załogi MPK, solidaryzowali się ze strajkującymi: mówili, że ostatnie podwyżki cen żywności są nie do zniesienia, że nie ma towarów w sklepach. Na przeglądzie przed emisją cenzura wstrzymała reporterską sondę. Redaktor naczelny, Mieczysław Zawadowski, który był wówczas członkiem egzekutywy KW PZPR, zadecydował, że po pewnych skrótach może iść. Tak zrobiony został pierwszy krok do wolności wypowiedzi dziennikarskiej. Droga była jeszcze długa, a wysiłek drogo okupiony.

Od 14 sierpnia 1980 roku strajkowali stoczniowcy w Gdańsku. Dowiadywaliśmy się z Wolnej Europy o Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym, o Lechu Wałęsie. W lipcu, czyli wcześniej, strajkowali górnicy KGHM, ale do nas ta informacja nie dotarła albo była skrupulatnie strzeżona przez partię. Prowadzący główne wydanie Dziennika Telewizyjnego mówili o „wichrzycielach”, „wrogach ustroju”. W miarę rzetelna była dopiero relacja z rozmów między delegacją rządową a Wałęsą. 31 sierpnia strony podpisały porozumienie: władza na papierze zaakceptowała 21 postulatów Solidarności, m.in. zgodziła się na tworzenie niezależnych samorządnych związków zawodowych i „przestrzeganie zawartych w Konstytucji wolności słowa, druku i publikacji”.

We Wrocławiu strajkujące załogi tak dalece nie wierzyły oficjalnym doniesieniom Dziennika Telewizyjnego, że całą noc czekały na emisariusza, który dotarł o czwartej nad ranem 1 września. Zgromadzonym w zajezdni autobusowej na ul. Grabiszyńskiej pokazano uwierzytelnioną przez Annę Walentynowicz kopię porozumienia. Była przy tym kamera „Rozmaitości” – relacjonowała Barbara Trzeciak-Pietkiewicz. Tramwaje ruszyły.

Od tego momentu przez 16 miesięcy w czasie emisji „Rozmaitości” wyludniały się ulice Wrocławia. Ludzie pragnęli widzieć na ekranie to, co oglądali w rzeczywistości. Rosła nadzieja mimo bardzo trudnych warunków codziennej egzystencji.

Reporterzy „Rozmaitości” byli przy wszystkich ważnych wydarzeniach w regionie. Szczególnie gorący był okres ostatnich miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego. Z wszystkich zakątków Dolnego Śląska płynęły odezwy, apele, rezolucje i oświadczenia kierowane do Sejmu, rządu, KC PZPR (zakładowe organizacje partyjne też były przeciw własnemu kierownictwu). Odpisy trafiały do nas. Teleksy rozgrzane były do czerwoności – spływały z nich kilometry papieru z najodleglejszych miejsc, także z województw leszczyńskiego, kaliskiego i gorzowskiego. Komitety strajkowe domagały się publikowania ich uchwał w całości. Zacytowanie w programie jakiegoś fragmentu wywoływało lawinę następnych odezw i apeli.A my mieliśmy tylko pół godziny! Nie można było przekroczyć wyznaczonej przez Warszawę półgodzinnej lokalnej emisji. Centralna aparatura nas po prostu wyłączała.

Z szybkością błyskawicy informacja o tym, że nasi reporterzy są obecni przy jakimś konflikcie, docierała do komitetu wojewódzkiego partii. Natychmiast wzywano mnie lub Mietka Zawadowskiego „nad Odrę” . Tam dostawaliśmy porcję rugów za „brak czujności”, za „popieranie antysocjalistycznych elementów”, stawiano nam zarzuty, że „ośrodek stał się tubą »Solidarności«”. Tłumaczenie, że dziennikarze informują jedynie o tym, co się dzieje na Dolnym Śląsku, doprowadzało decydentów do furii.

Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przy tak ogromnym ciśnieniu społecznym blokada jakiejś informacji wywołać może kolejne strajki lub demonstracje. Pamiętam napięcie związane ze strajkiem głodowym kolejarzy, którzy w październiku 1980 roku domagali się m.in. rejestracji statutu NSZZ „Solidarność” . Razem z kolejarzami – co stanowiło dowód ich zaufania – była dwójka reporterów „Rozmaitości” : Piotr Bielawski i Marek Tumidajewicz. Nakręcili oni obszerny reportaż ze strajku i wyszli z parowozowni Wrocław dopiero po podpisaniu ogólnopolskiego porozumienia rządu z kolejarzami. Cenzura nie pozwalała puścić tego materiału. Odebrałam kilka telefonów od załóg kolejarskich domagających się emisji pod groźbą demonstracji, która zbierze się jutro pod budynkiem telewizji. Zagroziłam cenzorowi, że jutro na antenie powiemy, kto wstrzymał reportaż. Materiał poszedł.

W połowie listopada 1981 roku „Solidarność” ogłosiła dzień walki o dostęp do radia i telewizji. Pojawiły się plakaty, napisy na murach, które milicja skrupulatnie zrywała lub zamazywała. Najgłośniejsze i najbardziej upokarzające dla nas było hasło „Telewizja kłamie”. Napięcie rosło. Władza była coraz bardziej bezradna w reglamentowaniu informacji. Co się wtedy robi? Szuka się tzw. haka. Nasłano na nas inspektora Najwyższej Izby Kontroli. W świetle ówczesnych przepisów za niegospodarność można było pójść do więzienia. Kontroler siedział dwa miesiące i – dzięki nieocenionemu naszemu głównemu księgowemu Leszkowi Zabrzeskiemu – żadnych nieprawidłowości nie znalazł. W najwyższym stopniu sytuacją zaniepokojone było kierownictwo Radiokomitetu. Niemal co tydzień wzywano nas do Warszawy „na dywanik” lub na ciągnące się godzinami narady (na temat „jak przeciwdziałać propagandowo nadmiernym żądaniom Solidarności”), w czasie których wytykano wrocławskiemu ośrodkowi, że jest najbardziej „opanowany przez ekstremę Solidarności”.

Dzień 14 sierpnia 1981 roku. Rano przyszedł do mnie Piotr Załuski, ówczesny przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w ośrodku wrocławskim ze scenariuszem programu podpisanym przez redaktora naczelnego Mieczysława Zawadowskiego. Emisję zaplanowano tego samego dnia o godzinie 16.00. Na wizji Dolnoślązacy będą mogli telefonicznie zadawać pytania do studia. Zaproszeni zostali przewodniczący regionów „Solidarności” z czterech województw z Karolem Modzelewskim i Janem Waszkiewiczem na czele, a także dziennikarze prasy związkowej („Z dnia na dzień”, „Solidarność Dolnośląska”, jeleniogórskie „Odrodzenie” i Radio Solidarność). Po raz pierwszy w Polsce NSZZ „Solidarność” miała przemówić własnym głosem b e z c e n z u r y. N a ż y w o!

W trakcie mojej rozmowy z Piotrem zadzwonił telefon. I sekretarz KW PZPR tow. Tadeusz Porębski wzywa mnie do siebie. Naczelny znów był na zwolnieniu lekarskim. Miał już swoje lata – czy nie wytrzymywał napięcia, czy zastosował unik, nie dowiem się już nigdy. Jadę. Porębski zaczyna od wrzasku, że to sabotaż, zna szczegóły scenariusza, grozi zamknięciem ośrodka. I że mam nie dopuścić do emisji. Ja proszę o kartkę papieru, polecenia nie wykonam, podaję się do dymisji. I znowu podniesiony głos: – Nie wyprzęga się koni w czasie przeprawy przez bród!

Wracam. Trwają zwykłe przygotowania do programu – ustawianie dekoracji, mikrofonów, świateł. Studio jest oklejone plakatami, w tym obraźliwymi dla nas „Telewizja kłamie”. Mówię: – Panowie, jak się gości w czyimś domu, to się na gospodarza nie pluje. Zostają na ścianie tylko hasła związane ze zbliżającym się I Zjazdem Solidarności.

Kilka minut przed godziną 16.00 wpada do mojego pokoju blady dyrektor techniczny Bogusław Glaser: – Na Ślężę nie wychodzi od nas żaden sygnał! To oznacza, że audycji nie będzie. Obiecuje, że zrobi wszystko, że jego ludzie szukają przyczyny. Na minutę przed godziną 16.00 wpada z ogromną kulą, ugniecioną z grubej folii aluminiowej. Ktoś nałożył ją na szpikulec anteny wysyłającej ze studia sygnał do nadajnika na Ślęży. Takiej folii w sklepach nie było. Domyśliliśmy się, że to robota SB i że ma swoich ludzi w ośrodku. Glaser postawił przy aparaturze dwóch zaufanych inżynierów, którzy byli tam do końca emisji. Program pt. „Rok Solidarności” poszedł.

Zachował się w archiwum. Dzięki Irenie Budarkiewicz. Kiedy zamknięto ośrodek 13 grudnia 1981 roku, niektórzy, jak kierowniczka archiwum, mogli jednak wejść. Poprosiłam Irenę, by tej audycji strzegła jak oka w głowie. Służba Bezpieczeństwa w jej poszukiwaniu przekopała zbiory do spodu. Wiele taśm o znaczeniu historycznym w tej akcji zaginęło. Ta stała przy biurku Ireny wśród materiałów przygotowywanych do emisji. Na oczach wszystkich.

Dziś oglądam tę taśmę: dyskusja w studio jest dość chaotyczna. Jeden temat przewija się najczęściej: dostęp Solidarności do „środków masowego rażenia”, jak nazywano wówczas oficjalne media kontrolowane przez cenzurę. Działacze przytaczali przykłady jednostronnych napaści propagandowych w gazetach i DTV, na które mogą odpowiedzieć tylko w formie plakatów i biuletynów drukowanych na powielaczach białkowych. O napaściach SB na drukarzy, którzy drukują plakaty Solidarności. Że ludzie z ulicy zabierani są do komend Milicji Obywatelskiej na przesłuchania. O ofercie, którą złożyła dolnośląska Solidarność, by jedno w tygodniu wydanie „Rozmaitości” było opłacane ze środków związku, skoro im się mówi, że Radiokomitet nie ma pieniędzy. Tematy gospodarcze zdominowała sprawa wolnych sobót. Solidarność zaproponowała, by dobra, wytworzone dzięki dobrowolnej pracy w jedną wolną sobotę, były rozdysponowane przez załogi poza oficjalnym obiegiem. Chodziło o kontrolę Solidarności nad redystrybucją głównie węgla (eksportowany do ZSRR) i mięsa. W ocenie rządzącej partii były to żądania odbierające najważniejsze atrybuty władzy: propagandę i rozdawnictwo dóbr pierwszej potrzeby. Żądania te padały z anteny państwowej telewizji, mówili o nich ludzie bez strachu, innym językiem, bez partyjnego żargonu, tzw. nowomowy.

Myślę, że ta audycja w największym stopniu przyczyniła się do represji, jakim w stanie wojennym został poddany zespół dziennikarski wrocławskiej telewizji.

13 grudnia 1981 roku, godzina 0.30. Telefon od Lali, żony Zawadowskiego. Dramatycznym, załamującym się głosem mówi: Mietka aresztowali! – Kto? – Milicja. Za działalność antypaństwową. Dzwonię do Pani, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Było ich trzech, podpisał jakieś papiery… Pani Leno, ZACZĘŁO SIĘ… Niech pani ostrzega innych. Szukam numeru do Baśki Trzeciak. Po wykręceniu dwóch cyfr – zajęte. Potem telefon głuchnie”. To fragment moich zapisków z tamtych dni.

Rano z DTV dowiadujemy się, że ośrodki radiowo-telewizyjne zostały zmilitaryzowane i że załogi mają się stawić o godzinie 10.00 w firmie. Przed budynkiem dwóch żołnierzy pod bronią. Przechodzimy. Dopiero w drzwiach wejściowych radia stoi ubek, który nikogo nie wpuszcza. Jesteśmy zmobilizowani i mamy stawić się na każde wezwanie wojskowego komendanta ośrodka. Pod pretekstem, że wezmę tylko kawę z biurka, udaje mi się wejść (pod karabinem!) i podpisać wszystkie kosztorysy programów, by można było ludziom wypłacić pensje. Do wypłaty jest około 100 tysięcy zł. Kończył się rok budżetowy. Proszę głównego księgowego, by 30 grudnia wydał wszystkie pieniądze. Co do grosza”.

Różnymi drogami przychodzą do mnie informacje, że zatrzymano wielu dziennikarzy z telewizji i radia. Zawadowski z aresztu zwolniony został następnego dnia. Przypomniała mi się rozmowa z nim we wrześniu 1981 roku – mówił wówczas, że widział listę osób, które będą aresztowane na wypadek stanu wyjątkowego. Nie mówił o szczegółach, tylko że na liście było 12 dziennikarzy. Kto ją układał? Kogo skreślono, a kogo dopisano? Wtedy potraktowałam tę informację jak towarzyską plotkę. Teraz w grudniu się to realizowało. Aresztowani zostali: Piotr Bielawski, Stanisław Kubiak, Tomasz Orlicz, Jarosław Szymkiewicz, Barbara Trzeciak-Pietkiewicz, Marek Tumidajewicz, Wiesław Wodecki, Piotr Załuski i realizator Cezary Łagiewski. Z radia wrocławskiego: Agnieszka Sowa-Kocot, Tadeusz Łączyński, Małgorzata Goetz, Janusz Mencel, Wacław Sondej i Marek Staśko. W styczniu 1982 roku aresztowana została Julita Karkowska pod zarzutem zbierania podpisów pod apelem o zniesienie stanu wojennego. Spośród ośrodków terenowych wrocławską telewizję i radio dotknęły największe represje w kraju!

Zaraz po świętach Bożego Narodzenia dwaj smutni panowie zabrali mnie z domu i przewieźli na komendę MO na Łąkowej. Przesłuchanie trwało osiem godzin. Procedurę powtarzali przez kolejne dwa dni. Jak mantrę powtarzali pytanie, kto jest odpowiedzialny za bunt dziennikarzy, jak doszło do tego, że antysocjalistyczne treści ukazywały się na antenie. Odpowiadałam: Ja się nie wywinę, na wszystkich scenariuszach programów widnieje mój podpis, dopuszczający audycje na antenę. Macie to w swoich papierach.

Kiedy już w styczniu 1982 roku siedziałam w „internacie” na Kleczkowskiej, mojego męża odwiedziła jedna z telewizyjnych koleżanek. Łkała: – Co to teraz z nami będzie, panie Romanie! – No cóż – odpowiedział mąż – ubiorą was, dziennikarzy, w zielone mundury i będziecie mówić, jak władza każe. Zmartwiła się: – Tak mi nie do twarzy w zielonym… 

Na wracających z internowania (około połowy roku 1982) czekały wypowiedzenia z pracy na mocy dekretu o stanie wojennym. Jedni dziennikarze wrócili do zawodu po 1989 roku, innych los rozsypał po świecie. Bilet w jedną stronę dostał Piotr Załuski i Marek Staśko, którzy znaleźli pracę w Radiu Wolna Europa. Po powrocie do Polski Piotr nakręcił swoje najlepsze filmy dokumentalne, wydał książkę o Adamie Mickiewiczu. Marek Tumidajewicz wyemigrował do Norwegii. Julita Karkowska przez Berlin wyjechała do USA i pracowała w nowojorskim „Dzienniku Polskim”, w tym kilka lat jako jego redaktorka naczelna, a przez 27 lat kierowała dodatkiem społecznokulturalnym „Przegląd Polski”. Teresa Sozańska odeszła z zawodu i została nauczycielką. Piotr Bielawski działał w podziemnych strukturach Solidarności, pisał do podziemnego biuletynu „Solidarność Dolnośląska”, po 1990 roku był kilka lat rzecznikiem prasowym KGHM, a potem zajął się dydaktyką na Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Wrocławskiego. Barbara Trzeciak-Pietkiewicz po utracie pracy sprzedawała lody w zoo, wróciła w 1989 r i objęła dyrekcję wrocławskiego ośrodka telewizyjnego, następnie kierowała Programem II TVP, pracowała w Polsacie jako dyrektor programowy. Do telewizji nie wrócił Jarosław Szymkiewicz, wyjechał do Warszawy i tam był kierownikiem literackim kilku stołecznych scen. Wiesław Wodecki przeszedł na emeryturę, pisał książki wydawane w podziemiu, a pod koniec życia zamieszczał felietony w „Gazecie Wrocławskiej”. Na emeryturę przeszedł też Mieczysław Zawadowski. Spośród internowanych wrócili do telewizji w 1989 roku: Tomasz Orlicz, Stanisław Kubiak, ja i realizator Cezary Łagiewski. Ale to już inna opowieść…

Lena Kaletowa

Wrocław, jesień 2015 roku

(Tekst ukazał się w książce Juliana Bartosza DEMON ZAPOMNIENIA. O dolnośląskich i wrocławskich dziennikarzach czasów „komuny”. Agencja Wydawnicza CB Warszawa 2016. W tej publikacji – uściślenia)

***

Lata dziennikarskiej przygody

Włodzimierz Konarski

Zaczęło się od małej czerwonej legitymacji ze złotym nadrukiem. W środku informacja, że jestem kandydatem dziennikarskiego stowarzyszenia. Był to początek lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Mogę powiedzieć, że byłem jeszcze gołowąsem, mimo że na fotografii wąs mam sumiasty, ale i czuprynę, o której pozostały tylko wspomnienia. Miałem już za sobą początki dziennikarstwa – najpierw w prasie studenckiej, późnie w poznańskiej popołudniówce oraz etat w koszalińskiej Rozgłośni Polskiego Radia. Miałem też jakieś sukcesy, nawet nagrody, ale nie byłem jeszcze formalnie członkiem dziennikarskiej społeczności.

Potem zmieniały się legitymacje, nazwy stowarzyszenia, ba – nawet ustrój. W ostatniej legitymacji – z niskim numerem – przeczytać można, że jestem od 40 lat członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej.

Przynależność do Stowarzyszenia nobilitowała, ba powodowała zazdrość młodszych koleżanek i kolegów. Bo można było wejść do Domu Dziennikarza w czasie pobytu w Warszawie i otrzeć się o tuzy krajowego dziennikarstwa, przystąpić do któregoś z klubów branżowych, a nawet spędzić wczasy w Kazimierzu czy Międzynarodowym Domu Dziennikarza pod Warną.

Klubów było wiele. Pierwszym, do którego wstąpiłem, był Klub Publicystów Motoryzacyjnych, potem byli Publicyści Morscy, Wojskowi oraz Komunikacja i Transport. Organizowane były sesje w różnych miastach kraju, co pozwoliło zgłębiać tematyczną wiedzę. Od poligonów po fabrykę tarpanów. Miałem okazję testować kilka prototypów tego rolniczego samochodu na podpoznańskich bezdrożach, ale – co ciekawe – nie było wśród nich tego, który wszedł do produkcji.

Sam też byłem organizatorem klubowych sesji, w tym chyba najdłuższej, bo aż w trzech województwach – pilskim, słupskim i koszalińskim, w których, o czym nie wiedzieli nawet koledzy z branży, było wiele firm pracujących na rzecz motoryzacji, ze słupską Kapeną na czele. Udało mi się też zorganizować Mistrzostwa Dziennikarzy w Kartingu na pierwszym w kraju torze wyścigowym przy Technikum Samochodowym w Koszalinie. Też startowałem, byłem drugi, zwyciężył kolega z Katowic. A ja zostałem odznaczony Złotym Kołem.

Do swoich sukcesów (?) zaliczyć mogę też wybór na prezesa Koszalińskiego Oddziału SDRP, którym kierowałem przez dwie kadencje, a co za tym idzie i członka Zarządu Głównego. 

Koszaliński Oddział charakteryzował się niska średnią wieku jego członków. Powodowało to, że prowadziliśmy dość bogatą działalność towarzyską. Spotykaliśmy się co miesiąc w zaprzyjaźnionym pubie – nie mieliśmy własnej siedziby – ale to nie znaczy, że były to wyłącznie piwne posiedzenia. Gościliśmy zawsze jakąś istotną postać: a to wojewodę, a to prezydenta miasta, a to któregoś z ważnych prokuratorów czy prezesów i dyrektorów (najczęściej fundatorów takiego spotkania). Zawsze byli z nami rzecznicy prasowi, których „wychowaliśmy sobie”, tak że nigdy nie było problemów z uzyskaniem istotnych dla nas informacji, bez względu na porę doby.

Nie ma też co ukrywać, że w mniejszym mieście dziennikarzom pracowało się łatwiej. Wszędzie z reguły był łatwiejszy dostęp, znało się „kogo trzeba”, a i owocowały kontakty towarzyskie. Choć – jak wspomniałem – miasto było niezbyt duże, ot, 120 tysięcy mieszkańców, wychodziły w nim dwa, a potem nawet trzy dzienniki. Obok Rozgłośni Polskiego Radia było prywatne Radio Północ, Redakcja TVP i lokalna telewizja Max, korespondenci ogólnopolskich dzienników.

Wróćmy na chwilę do gazet, bo tu mam czym się pochwalić. W Koszalinie ukazał się prywatny dziennik „Goniec Pomorski”, sprzedawany w trzech województwach – koszalińskim, słupskim i pilskim w niebagatelnym nakładzie przekraczającym 30 tysięcy egzemplarzy. I tu jeszcze dodam, że były w nim kolorowe zdjęcia. Pamiętam takie wcześniej tylko z „Trybuny Ludu” w wydaniu pierwszomajowym.

Przez pierwszy miesiąc robiliśmy gazetę w pięć osób (byłem zastępcą naczelnego), praktycznie nie zaglądając do domów. Po czterech latach sukcesów właściciel uznał, że zarobił tyle, by móc rozwijać inne interesy, no i „Goniec” upadł, osierocając ponad dwudziestoosobową załogę.

Zawiały wtedy północne wiatry, które przywiały mnie do Wrocławia. Oczywiście jedne z pierwszych kroków skierowałem na Podwale. Tu spotkałem starych, znanych ze stowarzyszeniowych spotkań kolegów i poznałem nowych. Na Dolnym Śląsku kolejne nowe zawodowe doświadczenie, kierowanie zespołem wydającym pięć branżowych miesięczników.

No i tak do emerytury.

Włodzimierz Konarski

***

Biały bez, śląskie korzenie i Studio-W

Stanisław Wolny

– Pani Elżbieta Sawicka, o ile znajduje się na budynku, proszona jest o zejście na dół – raptowny głos płynący z mikrofonu dyżurującej w portierni Pani Steni postawił na nogi damski akademik Pod Urszulką. Było po godzinie 24.00, czyli już noc i tego typu komunikaty mówiły o czymś bardzo wyjątkowym. Ela mieszkała na wysokim III piętrze i zejście na dół zajmowało chwilę. Towarzyszyły jej oczy koleżanek, aby dowiedzieć się co zaś. Przy drzwiach portierni stał młody mężczyzna i trzymał w ręku bukiet białego bzu. 

Tak zakochany młody redaktor Stanisław Wolny udowadniał swoje uczucia, a zimą tego typu dowód miłości w epoce słusznie minionej był naprawdę szczególny.

Poznali się, kiedy kręcono w tym domu studenckim program telewizyjny dla młodzieży „Siódemka”, a bohaterami byli Toni Halik i Elżbieta Dzikowska. Już po nakręceniu audycji odbyła się biesiada, w której brały udział studentki, mieszkanki Urszulki i ekipa Telewizji Polskiej oddziału wrocławskiego przygotowująca ten program. Staszek zmęczony siedział na schodach i podeszła do niego Ela z zapytaniem, czy może w czymś pomóc? Tak to się zaczęło. Opowiadała wkrótce koleżankom: – Byłam w rodzinnym domu w Głogowie, siedziałam w fotelu i patrzyłam w ekran telewizyjny. Tam był on, prowadził wydanie Rozmaitości. – Sakramentalne tak powiedzieli sobie niebawem. Dziś mają dwie dorosłe córki znane w swoich profesjach, jedna w świecie artystycznym i literackim, druga prawniczym. Oboje ciągle razem, swoje uczucia przelewają teraz na wnuki. 

Z redaktorem Stanisławem Wolnym umówiłam się w jednej z wrocławskich kawiarni. Powód to jubileusz 40-lecia Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Prosiłam, aby opowiedział o wydarzeniu, które było jakże inne i jednocześnie ważne w jego pracy dziennikarskiej, ważne w zawodzie, którego uczył go ojciec – senior Józef Wolny, nestor wrocławskiego dziennikarstwa. Miałam to szczęście być jego uczennicą. Pełniąc dyżur redakcyjny, przychodził do pokoju serwisantów około godziny 14.00 i mówił – Na pewno jesteście głodni. – Otwierał swoją teczkę i wyciągał z niej starannie zapakowane przez żonę dwie kanapki. Karmił nas zawsze. Po jedzeniu pytał: – Czy chcemy zapalić? – W kieszonce marynarki miał schowane dwa papierosy. Były one przeznaczone dla młodych wilków. Sam nie palił.

Rodzina Wolnych pochodząca ze Śląska została okrutnie doświadczona hitlerowskimi działaniami drugiej wojny światowej i może dlatego, jak mało kto, redaktor Józef Wolny znał problematykę niemiecką. Śląsk miał we krwi, a Wrocław stał się jego nowym domem. Staszek odziedziczył zawodowe podejście do przedstawianych przez siebie zagadnień oraz głęboki, dźwięczny niski głos. Ten głos przez wiele lat towarzyszył nam w relacjach telewizyjnych uroczystości spod Grobu Nieznanego Żołnierza. Staszek stał się jednym z uznanych producentów w kraju i właścicielem agencji artystycznej Studio-W. 

Zamówiliśmy małą czarną i tartę czekoladową z truskawką. Przy tak smakowitych rozkoszach podniebienia Staszek zaczął wspominać o programie, o którym słyszałam, ale jego kulisy, może nawet i komiczne, były mi dotąd nieznane.

Wyjazd do Doha w Katarze oraz kontakt z arabską stacją telewizyjną Al-Dżazira. To było po ataku na World Trade Center. Wiedzieliśmy, że atutem tej stacji jest fakt, iż ma wyłączność na emitowanie przekazów Al-Ka’idy i nadała słynne nagranie z bin Ladenem, saudyjskim terrorystą, przywódcą Al-Ka’idy. Dotarcie do serca tej stacji telewizyjnej i nagranie programu stało się wówczas moim strategicznym celem. W pierwszej kolejności nawiązałem kontakt z wrocławskim imamem z Muzułmańskiego Centrum Kulturalno-Oświatowego. Ali, bo tak miał na imię, bardzo nam pomógł. Znał świat arabski, wiedział, jak się w nim poruszać, aby nasza podróż zakończyła się sukcesem. Kiedy otrzymaliśmy od niego zielone światło mogliśmy wyruszyć do Kataru. Ja i mój młody, przystojny operator. Pierwsze trudności podczas tego znaczącego wyjazdu były właśnie związane z jego aparycją. Hotel, w którym spaliśmy między przesiadkami na lotniskach w zachodniej Europie, okazał się tematyczny tylko dla męskiej płci. Dostaliśmy pokój, w tym dwuosobowe łoże z łabędziami, zaś w restauracji widoczne stało się zainteresowanie moim młodym, przystojnym kolegą. Zdeterminowani musieliśmy pogodzić się z głodem i opuściliśmy szybko ten lokal. 

Kolejna przeszkoda była już poważniejsza. Po wylądowaniu w Doha, stolicy Kataru, podczas odprawy zabrano nam kamerę, informując, że należy ją sprawdzić i z powrotem otrzymamy ją jutro. Wymieniłem dolary na katarskie riale i pojechaliśmy do hotelu. Zawsze podczas wyjazdów jestem księgowym. Może zdradzam tajemnice, ale noszę pieniądze przy sobie w kamizelce. Było tego sporo. Temperatury w tej strefie klimatycznej są wysokie, kamizelka była wprawdzie lekka, ale pot lał się ze mnie strumieniami.

Następnego dnia, kiedy udaliśmy się po zwrot kamery, okazało się, że jeszcze nie dziś, może jutro. Tak było przez kilka dni. Znudzony czekaniem, z czystej ciekawości postanowiłem zwiedzić hotel, w którym mieszkaliśmy. Windą pojechałem na ostatnie piętro. Wyszedłem na dach i zobaczyłem przepiękną panoramę miasta. Mieliśmy aparaty fotograficzne i mogliśmy przecież zrobić zdjęcia do programu. Powiedziałem o tym operatorowi i razem pojechaliśmy na dach hotelu. 

Drzwi wejściowe podparliśmy butelką z wodą i robiliśmy zdjęcia. Wracamy, a tu drzwi zamknięte. Po drugiej stronie żywej duszy. Na nic wołania. Nad nami niebo Kataru i boczne schodki przeciwpożarowe wzdłuż ściany dziesięciopiętrowego budynku. Nie pozostawało nam nic innego tylko skorzystać z tej drogi powrotnej. Pamiętam, że nie patrzyłem w dół. Sapiąc, schodziłem schodek po schodku. Trzy piętra w dół i otwarte okno. Weszliśmy do środka. To była kuchnia, obsługa hinduska. Patrzyli na nas zdziwionymi oczami. W ogóle nie tłumacząc się, dlaczego i kim jesteśmy, przeszliśmy do wewnątrz. Znaleźliśmy windę i to było na tyle tego dnia. Nazajutrz już nie wytrzymałem. Poszliśmy po zwrot kamery, zrobiłem dziką awanturę, kamera się znalazła. Może trzeba było tak od początku – pomyślałem. Zmarnowaliśmy kilka dni i pozostało nam mało czasu. 

Pojechaliśmy do Al-Dżaziry. Przyjął nas tego dnia wydawca. Nagraliśmy z nim o wewnętrznym kodeksie stacji, a następnie jeden z pracowników opowiedział o swojej pracy korespondenta wojennego. Wykonaliśmy zadanie, chociaż miałem pewien niedosyt. I tak zakończył się mój wyjątkowy wyjazd. Koniec opowiadania.

Redaktor Wolny przeprosił mnie i udał się w kierunku serca kawiarni. Wrócił z dwoma pudełkami i szelmowsko się uśmiechając, powiedział: – To dla wnuczek.

Z redaktorem Stanisławem Wolnym spotkała się i wysłuchała

Ola Dankowiakowska-Korman