Archiwa tagu: Wojciech W. Zaborowski

Wigilijne spotkanie seniorów – Wrocław 2012

Przed laty śpiewaliśmy o „wrocławskich gwiazdach znad Ratusza”. Minęły lata, ba, epoki, gwiazdy nie tylko „znad”, ale i „z” Ratusza zgasły lub też w świetle nowej rzeczywistości przyblakły. O tej jednej – betlejemskiej – pamiętamy, szczególnie w okresie Bożego Narodzenia. Pamięć o związanym z jej światłem wydarzeniu sprzed wieków i powstałej tradycji spowodowała i w 2012 roku, że my, dziennikarze – seniorzy SDRP Dolny Śląsk – skierowaliśmy swe kroki 18 grudnia na niebiańsko przybrany plac Dominikański 1 (dawniej „krwawego Felka” Dzierżyńskiego) do restauracyjnej sali hotelu „Mercure Wrocław Centrum” (dawniej „Panorama”).

Dla wielu z nas ta wędrówka była pielgrzymką po śladach aktywnej medialnie młodości. Szczególnie gdy najpierw odwiedziło się dawne redakcyjne siedziby przy Podwalu (czytaj: były bufet redakcyjny, obecnie lokal „Wall Street”), potem zaś przy ul. Piotra Skargi mijało się smętny wykop, pozostałość po drukarni prasowej. Tyle pozostało po nas, tzn. przepraszam, po dawnej prasie. Vanitas vanitatum!
 
Ale dość smętnych refleksji, bo oto i gościnne progi „Mercure”, a za progiem oczekujący gości, uśmiechnięty, jakby w nowej kadencji odmłodniały, prezes SDRP Dolny Śląsk Waldemar Niedźwiecki. Tuż obok niego Bogusław Serafin, działacz powszechnie znany, w sposób szczególny, dzięki stworzeniu nowej internetowej strony Stowarzyszenia.

Wigilia Seniorów 2012: ALBUM

Krótka chwila wzajemnych powitań, radosnych stwierdzeń, że w porównaniu z rokiem ubiegłym jesteśmy prawie w niezmienionym składzie; odeszła od nas kol. Jadwiga Pol-Łachwa, z wrocławskiej rozgłośni radiowej. Jej pamięć uczciliśmy minutą milczenia.

Ciepłe słowa w swym wystąpieniu powitalnym skierował znany z dyplomatycznych talentów prezes w stronę naszych drogich sponsorów, bez których finansowego udziału moglibyśmy spotkać się jedynie „przed”, a nie „w” hotelu. Oto oni: marszalek Rafał Jurkowlaniec, Maciej Kaczmarski (KRD), Władysław Piszczałka (MAT), Henryk Charucki (DCR), Barbara Szumska (Agolma), Andrzej Szumski (Wydawnictwo Słowo Polskie), Bogusław Klik (AMREST), Janusz Cymanek (Michael Huber Polska), Bogusław Bieńkowski, Jan Akielaszek, Jerzy Ratajczyk, Jan Szczerkowski, Michał Gembal. Jak miło, że wśród „dzieci transformacji gospodarczo-finansowej” znaleźli się i nasi koledzy po piórze!

 

Wypada wyrazić uznanie za pomysł wręczenia dyplomów i listów gratulacyjnych Koleżankom i Kolegom, w opinii Zarządu wyróżniających się swą działalnością przy realizacji statutowych celów Stowarzyszenia. Miło, że wśród licznej grupy obdarowanych znalazł się piszący te słowa, jak również kol. dr Henryk Kollar, redaktor naczelny wychodzącego w Dortmundzie dwutygodnika „Samo Życie”. Magazyn ten szczególnie dużo miejsca poświęca Dolnemu Śląskowi i jego metropolii, co jest ewenementem wśród polskojęzycznych pism w Niemczech.

Oddzielny akapit należy się dostojnemu gościowi, jednocześnie przyjacielowi ludzi mediów, zawsze serdecznemu i życzliwemu nam ks. kardynałowi Henrykowi Romanowi Gulbinowiczowi. Mimo zaawansowanego wieku, były metropolita wrocławski nie odmówił sobie przyjemności spotkania z nami i podzielenia się nie tylko opłatkiem, ale również refleksjami na temat specyfiki dziennikarskiej pracy i naszego wkładu w rozwój dolnośląskiego regionu. Życząc Dostojnemu Gościowi „ad multos annos” w zdrowiu, wielu patrząc na kondycję fizyczną i niespotykaną energię Księcia Kościoła zaczynało się zastanawiać, czy czasem nie są świadkami cudu!

 

Emeryci-seniorzy, którzy otrzymali listy gratulacyjne:
Brożyniak Bruno, Bułacik Maria, Bykowski Edward, Dobrzyński Zbyszek, Fedus Zbigniew, Frąckiewicz Zofia, Gregorowicz Witold, Jonek Henryk, Kędzierski Stanisław, Kisil Włodzimierz, Klimek Dobrosław, Kotowicz Danuta, Kryczek Czesław, Kubasik Czesław, Machnicki Mścisław, Miller Lesław, Miszczyszyn Danuta, Piotrowska Wiesława, Przybyłowicz Janusz, Sokołowski Jan, Spyra Stanisław, Szopa Strumpf Danuta, Warczak Tadeusz, Zaborowski Wojciech, Żyromski Zbigniew

Tradycyjne „kochajmy się!”, po złożeniu świątecznych życzeń, czyli kursowanie pomiędzy stolikami w poszukiwaniu kolegów, wspominanie dawnych czasów i degustacja wigilijnych potraw wypełniły nieoficjalną część opłatkowego spotkania. Wymiana zdań z dawno niewidzianą kol. Wiesią Piotrowską („Słowo Polskie”), dyrektorem byłego Wrocławskiego Wydawnictwa Prasowego Zbyszkiem Kawalcem, kol. kol. Czarkiem Żyromskim, Darkiem Bereziukiem, Leszkiem Millerem, Bartkiem Czekańskim, Zosią Stacherą, Brunonem Brożyniakiem, Tadkiem Hołubowiczem pozostanie na długo w mojej pamięci. Wierzę, że do przyszłego roku, gdy znowu (wszyscy!) spotkamy się przy wigilijnej wieczerzy. Czego sobie i Wam życzy

Wojciech W. Zaborowski

 

Na pograniczu trzech kultur: Kłodzko – miasto magiczne

Z peronu wciąż niedokończonego dworca „Kłodzko-Miasto" ogarnąć można wzrokiem panoramę grodu i nasycić oczy jej niepowtarzalnym pięknem. Na tle nieba wyraźnie rysują się wieże. Ta w kształcie stożka należy do najstarszego zabytku sakralnego miasta, wspominanego w przekazach już w 1194 roku kościoła Wniebowzięcia NMP, popularnej kłodzkiej fary.

W jej podziemiach pochowany jest fundator świątyni z 1350 roku, Arnoszt z Pardubic, późniejszy pierwszy arcybiskup Pragi. To jego staraniom zawdzięcza fara wybitne dzieła sztuki praskich twórców. Należał do nich również m.in. obraz „Madonna Kłodzka" z XIV wieku, który obecnie można oglądać… w galerii berlińskiej. Nieopodal wieży gotyckiej wzrok przykuwają dwie w stylu barokowym. Należą do kościoła Matki Bożej Różańcowej o.o. franciszkanów, których klasztor i kościół z XIII wieku znajdują się już poza dawnymi staromiejskimi murami, na wyspie Piasek. Nad całym zaś miastem góruje wieża ratusza, którego początki sięgają XIV wieku, ostatnia zaś wersja, po kolejnym pożarze, pochodzi z lat 1887-1890. Heinz Piontek w „Goethe unterwegs in Schlesien" pisał, że: „Goethe w czasie podróży po Śląsku w sobotę 28 sierpnia 1790 roku na swe czterdzieste pierwsze urodziny zajechał do Glatz [Kłodzka] i w gospodzie Ratsstube w ratuszu zjadł o godz. 13.30 suty posiłek z pieczonego drobiu (Würzburg, 1993).

Stolica ziemi kłodzkiej, nazywanej również „turystycznym hrabstwem Sudetów" (to na pamiątkę nadania przez króla Jerzego z Podiebradów w 1459 roku statusu niezależnego hrabstwa), już na wstępie, na ponurym peronie kalekiego dworca, potrafi oczarować przybysza i skusić go do spaceru po malowniczych uliczkach staromiejskich. Nietypowa to wędrówka, gdyż czas teraźniejszy splata się w jej trakcie z czasem przeszłym, tak jak dzień dzisiejszy z historią tego grodu.

Ponadtysiącletnia historia miasta (jako Castellum Kladsko wymienione było po raz pierwszy w czeskiej kronice Kosmasa już w 981 roku) wycisnęła na substancji miejskiej niezatarte ślady. Uprzedzam, lepiej nie szukać wśród nich dawnych „śladów polskości". Piastowie rządzili wprawdzie tym regionem, jednak bardzo krótko, w latach 1327-1341, do tego jako lennicy państwa czeskiego. Prawdopodobne jest również, że właśnie w Kłodzku, w klasztorze Augustianów, w roku1399 powstał na zamówienie królowej Jadwigi jeden z najznakomitszych zabytków piśmienniczych polskiego średniowiecza – „Psałterz floriański". Kontakty między zakonem z Kłodzka a dworem wawelskim były intensywne, do nowego klasztoru na krakowskim Kazimierzu sprowadzono mnichów właśnie z Kłodzka, co zdaje się potwierdzać tezę o pochodzeniu „Psałterza". Na tym, aż do roku 1945, „polskie ślady" się kończą. Historia pozostawiła na szczęście w spadku wiele nie mniej interesujących pamiątek po okresie czeskim – od wieku X do połowy XVI, austriackim (od połowy XVI wieku do 1742 roku) i pruskim (od 1742 roku do maja 1945). W maju 1945 roku historia zatoczyła koło i mało brakowało, by ziemia kłodzka znów znalazła się w granicach tym razem nie Przemyślidów ani Habsburgów, ale Czechosłowacji.

Idąc od dworca w stronę Rynku, jeszcze przed mostem św. Jana, wyraźnie widać tarasową budowę grodu, która tak urzeka turystów i przywołuje porównania z włoskimi miasteczkami. Aż chce się wierzyć, że miasto założone według kronikarzy czeskich przez libickiego księcia Sławnika, ojca świętego Wojciecha, gościło również w swych murach i polsko-czeskiego patrona, gdy podążał do Prus w swej ewangelizacyjnej misji. Tak przynajmniej głosi jedna z wielu licznych związanych z Kłodzkiem legend.

Stojąc na najpiękniejszym kłodzkim zabytku, gotyckim moście św. Jana, który porównywany jest dzięki usytuowanym tu rzeźbom (m.in. św. Wacława) do mostu Karola w Pradze, warto popatrzeć na płynącą pod nim Młynówkę, na pozostałości murów obronnych i niedawno wybudowaną, biegnącą wzdłuż rzeki, pieszą promenadę. Ta ostatnia, niestety, nosi wyraźne „ślady polskie", częściowo jest już zdewastowana. Zadano sobie nawet trud, by wyrwać z ziemi betonową ławeczkę, przenieść ją na most i z góry wrzucić do rzeki. Współczesne, zawstydzające „polskie ślady".

Idąc staromiejskimi uliczkami w stronę Rynku warto, podziwiając zabytkowe kamieniczki, zatrzymać się przy ulicy Grottgera przed fasadą, na której umieszczona jest wykonana przez Franza Wagnera rzeźba wilka. W 1997 roku, w czasie wielkiej powodzi, spełniła się tu przepowiednia jasnowidza ze Starego Waliszewa, który przewidział tak wielkie spiętrzenie wód, że „wilk napije się wody". Była to największa powódź w dziejach Kłodzka.

Z malowniczego Rynku, na którym wiosną tego roku ustawiono replikę pręgierza z XVI wieku, już tylko krok do Twierdzy Kłodzkiej. Tej zwanej „Wielką" – na Fortecznej Górze i „Małej" – na Owczej Górze. Dziś to głównie atrakcja turystyczna, częściowo dostępna dla zwiedzających (trasa podziemna liczy 1 km), ale za czasów króla pruskiego Fryderyka II była ważnym obiektem strategicznym. Jeszcze w XIX wieku służyła jako więzienie polityczne. Dziś, obok innych walorów, stanowi świetny punkt widokowy, jest też miejscem historycznych inscenizacji, jak np. bitwy prusko-francuskiej.

Bitwa bowiem była, za to Napoleon z całą pewnością nigdy tu nie zabawił, wbrew powtarzanej legendzie i mającemu ją podtrzymywać „Kapeluszowi" lub „Kamieniowi Napoleońskiemu". Ten prostokątny kamień nieopodal Rynku przy ulicy Traugutta – z wyrzeźbionym kapeluszem i zatartym napisem – okazał się w efekcie pomnikiem Kolonialnym, napis zaś głosił: „Gedenkt unserer Kolonien". Widniejący na kamieniu kapelusz był tropikalnym nakryciem głowy niemieckich wojsk kolonialnych. Kamień uroczyście odsłonięto we wrześniu 1937 roku. Może więc i wiatr zrzucił kapelusz z głowy Napoleona, ale z pewnością nie w Kłodzku! Na sto procent za to stojący lew z podwójnym ogonem, podtrzymujący 120-letni zegar w Rynku, jest herbem Kłodzka, nadanym miastu w XIII wieku przez czeskich Przemyślidów.

Mówi się o Kłodzku, że to miasto emerytów, że nie ma tu przemysłu, a więc i większych szans na rozwój, co powoduje ucieczkę młodzieży do większych aglomeracji. Nie przeszkadza to jednak w rozwoju turystyki, która też może wzbogacić: i życie mieszkańców, i kasę miejską. „Warto nas odwiedzić podczas wakacyjnych, rodzinnych podróży. Mamy bowiem ofertę dostosowaną do potrzeb każdego turysty" – powiada Bogusław Szpytma, burmistrz Kłodzka, w liście skierowanym do turystów, przypominając wielokulturowość tego „przesyconego historią i magią" miejsca.

Tę magię coraz bardziej odczuwa też młode pokolenie zaradnych kłodzczan. Takich, jak spotkany dwudziestokilkuletni szef spedycji międzynarodowej Artur Pis, który nie tylko nie myśli opuszczać Kłodzka, ale rozpoczął na jego obrzeżach budowę rodzinnego domku. Nie on jeden. W Turystycznym Hrabstwie Sudetów nowe pokolenie zaczyna tworzyć dalszą historię tych ziem.

Wypada się zgodzić autorem reklamowej ulotki, iż: „Bogactwo historyczne i kulturowe miasta, wyjątkowe piękno zabytkowych kamienic […] sprawia, że Kłodzko należy do najpiękniejszych miast pogranicza polsko-czeskiego".

Tekst i zdjęcia: Wojciech W. Zaborowski

"Samo Życie" Dortmund Nr 1(370), 14-27.01.2012
 


Ratusz i restauracja , w której w 1790 roku J.W. Goethe obchodził swe urodziny.

 


|Panorama miasta z peronu dworca Kłodzko-Miasto.

 


Słynna restauracja, w której nie tylko poeta ucztował, ale też i piszący te słowa weselił się z okazji wesela.

 


Znana daleko poza miastem i regionem Twierdza Kłodzka.

 


Kapelusz Napoleona okazał się pomnikiem ku czci niemieckich wojsk kolonialnych. Podobny obelisk był też we Wrocławiu.

 


Gotycki most św. Jana przypominający czeski most Karola w Pradze.

 

Niech żyje cesarz… Zbigniew Pierwszy!

Galicjańskie spotkanie Anno Domini 2012. Jak co roku od lat, w przypominającej młodopolskie czasy wrocławskiej restauracji „Galicja" przy ul. Piłsudskiego 66, spotkać się miały prasowe „sieroty" po RSW.

Pora roku i panująca tego dnia aura – 20 stycznia br. – zniechęcić mogły do wyjścia na ulicę nawet baśniową sierotkę z zapałkami, nie tylko realnych i podstarzałych już nieco sztukmistrzów słowa. Przewidując chyba podobne perturbacje, organizatorzy spotkania, Zbigniew Kawalec (dla nas „sierot" niczym ojciec – dyrektor) i Jan Cezary Kędzierski (przewodniczący SDRP DŚ), wymyślili sposób, jak zdecydowanie zachęcić niezdecydowanych. W podpisanym przez nich zaproszeniu stało bowiem jak byk, że każdy, kto przybędzie, ma tytuł do nabycia… 80 milionów!

O sancta simplicitas! Jak okrutne rozczarowanie czekało tych, którzy już zapomnieli o wciąż aktualnej dziennikarskiej zasadzie, że inaczej się pisze, inaczej się czyta. Owych milionów trzeba bowiem było dopiero szukać, czyli śledząc wywody Katarzyny Kaczorowskiej, autorki prezentowanej na spotkaniu książki „80 milionów" (to był właśnie ten „tytuł" do nabycia) odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego milionów… nie ma! I jedynie życzliwości sponsora, firmy Michael Huber Polska, jak również przyniesionym na spotkanie zaskórniakom, zawdzięczać należy, że nie doszło do poważniejszych nieporozumień, pozasłownych, rzecz jasna.

Zysk ze spotkania był jednak niewątpliwy. Bo czyż nie były cenne: wymiana myśli, poglądów, pogrążenie się w ożywczej dyskusji z dawno niewidzianymi Koleżankami i Kolegami od multimediów? Tej intelektualnej wartości nie oszacuje żaden walutowy przelicznik. Patrząc w tajemniczo lśniące oczy Joasi Lamparskiej, raz jeszcze przeżywało się podróże do nieznanych i kryjących tajemnice zakamarków Dolnego Śląska. Dla odmiany, realistycznie i trzeźwo na świat patrzący Wojtek Chądzyński samą obecnością w „Galicji" (skąd nad Odrą Galicja?) potwierdzał trafność tytułu swej książki, że faktycznie istnieje „Wrocław, jakiego nie znacie". Jakże nie podejść z szacunkiem i wielką sympatię do Zofii Frąckiewicz, która przez bez mała dekadę szlifowała moje teksty – choć na bruku wrocławskim powstawały, dla czytelników miały błyszczeć blaskiem szlachetnych kamieni.

Zawsze interesowały mnie sztuki piękne (nie mylić z pięknymi sztukami!). I oto wpadam na Ewę Han, która twierdzi, że „życie to sztuka". Takie motto widnieje na jej wizytówce zachęcającej do odwiedzin galerii – pracowni Academia Nova. I jak tu nie kochać sztuki?

W przelocie zamieniłem kilka zdań z Kaziem Łuczakiem. Jak zazdrościliśmy w redakcji „Słowa Polskiego" przed laty, że Kazio mógł testować samochód znakomitej marki – „Polonez"! A oto i Leszek Miller. „Natura dobra w nim i szczera" – jakby napisał poeta. Gdy się poznaliśmy, dochodziliśmy trzydziestki. Bardzo szybko doszliśmy do pięćdziesiątki. I chyba czas stoi w miejscu, bo tak już jest do dziś.

A gdy chodzenie od stolika do stolika zbyt dało się mej cielesnej powłoce we znaki, usiadłem przy Heniu Kwiatkowskim (dawniej z TV Wrocław, potem z Wielkiej Brytanii, obecnie zaś z Tarnogaju) i Tadziu Hołubowiczu (redaktor naczelny czasopisma literackiego „EUROArt") i powspominaliśmy nasze młode lata.

Niechętnie opuszczaliśmy „Galicję", żegnając spojrzeniem statuę Franciszka Józefa I. I chyba władcy „Galicji" i Galicji zrozumieli naszą nostalgię, bo w tym momencie dyrektor Zbigniew Kawalec oznajmił, że wkrótce zorganizuje wycieczkę do Lwowa, dawnej stolicy Galicji. Niech żyje cesarz… Zbigniew I!

Wojciech W. Zaborowski

Impresje kulturalne z pogranicza, czyli… …autokar stary, romantyczne ognisko i czeskie browary

„Wrocławskie Centrum Prasowe zaprasza na zagraniczną odsłonę…" – tak zaczynało się wystosowane m.in. do mnie pisemko zapowiadające niezwykłe atrakcje, które miały stać się udziałem każdego, kto po wpłaceniu śmiesznie niskiej kwoty 45 zł da się uwieźć ( to od „jazdy", nie od „uwiedzenia") w piątkowe południe 10 czerwca A.D. 20011 na pogranicze polsko-czeskie, konkretnie do Nachodu i Kudowy Zdroju, by wziąć udział w „Festiwalu Sztuki bez Granic" (po czesku „Art Festival bez Hranic).

Czasy, gdy pogranicza były w ogniu, dawno minęły, lista osób biorących udział w „odsłonie" błyszczała, jak szlachetny kruszec, znakomitymi nazwiskami Koleżanek i Kolegów… stało się, jadę!
Nie, jeszcze nie jadę, stoję przed autokarem i z pewnym powątpiewaniem oglądam pojazd najwyraźniej dotknięty już tzw. zębem czasu (te wyblakłe i odpadające od karoserii litery z firmowego logo!). Jak on sobie poradzi w górzystej Kotlinie Kłodzkiej? Nie moja sprawa, kierowca – jak się okazało, jednocześnie właściciel przewozowej firmy – jest pogodny; ma rację, najważniejsze bezpieczeństwo jazdy i gdy pod górkę staruszek ( piszę o autokarze, nie kierowcy) mógł wydusić z siebie prędkość zaledwie ok. 30 km. na godzinę, wiadomo było, że o wypadku mowy nie ma. Co przezorniejsi (m.in. Kol. Kol. Ania i Kazimierz Łuczakowie , ale również i (o)żywicielka naszych ciał i dusz, Dorota Zawadka, szefowa z „Wall Street") pojechali jednak oddzielnie własnymi wehikułami i zobaczyliśmy ich dopiero po stronie czeskiej.
Nie dochodzę nawet, skąd Kazik wiedział, jakim to wspaniałym pojazdem mamy dokonać sztuki przekroczenia granic. Jak sięgnę pamięcią, na samochodach znał się od zawsze!
 
W autokarze pierwsze kontakty prywatne (to ze znajomymi z prasy) i oficjalne – to z nieznajomymi z „Samodzielnego Stowarzyszenia Ludzi Kreatywnych 10 % Art.", współorganizatora dwudniowej wyprawy. Słoneczko i brak klimatyzacji spowodowały, że część uczestników padła w objęcia Morfeusza. Kol. Boguś Serafin, który z anielskim spokojem przyjął nagłą nominację na kierownika prasowej części wycieczkowiczów, pochylony nad mapą usiłował dojść, jak do zamku w Nachodzie dojechać…
Pójdę na skróty. Dojechaliśmy. Jesteśmy w zamku. Nie będę opisywał, jak wygląda i co zawiera  duży zespół architektoniczny, początkami sięgający czasów  Średniowiecza, zwany dla uproszczenia „ Państwowym Zamkiem w Nachodzie". Kto był, ten wie, kto nie był, niech wsiądzie w Kudowie w mały czeski autokar jadący do Nachodu i zapłaciwszy dwa złote nie ulegnie pokusie, by wysiąść przy pierwszym supermarkecie, tuż za linią demarkacyjną oddzielającą dwa bratnie słowiańskie narody. Niech dojedzie do końca trasy, przystanku przy dworcu kolejowym w Nachodzie, stąd do Zamku przysłowiowy rzut beretem. Przypomnę, że  dla nas przygotowany był program wyjątkowy. Udało nam się  uczestniczyć w  otwarciu („odsłonie") wystawy współczesnego malarstwa z kolekcji prof. Zbigniewa Makarewicza ( komisarz Marzena Drożdż), podziwiać rzadką kolekcję instrumentów smyczkowych z prywatnej kolekcji Ryszarda Majdy, oraz wysłuchać w Sali Hiszpańskiej koncertu w wykonaniu polskich muzyków: „Duetu MAGBET" i Patryka Lewickiego.
Oprócz wrażeń estetycznych w pamięci pozostał jeszcze obraz natychmiastowego zamykania przez czeską przewodniczkę  zwiedzanych przez nas  sal zamkowych na klucz i wypuszczanie całej grupy dopiero po zakończeniu mini prelekcji na temat zawartości komnat.  Nie zdążyłem się wywiedzieć, czy wcześniej nie przeprowadzano błyskawicznej inwentaryzacji, by sprawdzić, czy czegoś ni wynosimy. Rozumiem te środki ostrożności – niektóre arrasy mogły kojarzyć się z tymi, których brakuje na Wawelu… Zapewniam jednak, że ani mojej byłej szefowej,  Kol. Zofii Frąckiewicz, ani mnie, którzy reprezentowaliśmy dawny Dział Kultury „ Słowa Polskiego", nawet na myśl nie przychodziły podobne działania rewindykacyjne.  Delektowaliśmy się kulturą,  naturą i zanurzali w odmładzających wspomnieniach…
Podziwowi dla otaczającej natury oraz lepszemu wzajemnemu poznaniu sprzyjał wieczorny grill przy Ośrodku Wczasowym Nest – Lubicz. Ognisko, oddalone było od ław konsumpcyjnych, co powodowało, że sąsiadów bardziej rozpoznawało się po głosie, niż po fizjonomii. Ciemności  panujące przy grillu poskutkowały również fatalnym dla mnie przeoczeniem smażącej się kaszanki! Zjadłem co prawda udko kurczaka, kiełbasę, bigos, ale to nie to samo, co ulubiona kiszka! Na szczęście utulili mnie i czeskim „Prazdrojem" napoili  (bo przecież nie samym grillem człowiek żyje) zacni kompani, z którymi dzieliłem nocną kwaterę  –  sam prezes Wrocławskiego Centrum Prasowego Wiesław Bentkowski oraz Rysio, współpracownik Wiesława. Niech mi wybaczy, że nazwisko uleciało w mrok niepamięci, który zapadł po wypiciu następnych próbek  chmielowego napoju z browaru w Nachodzie.
Po sobotnim śniadaniu usiłowano namówić nas na dyskusję na temat "Władza a Kultura". Mocno podejrzany temat, a i sformułowanie niezbyt zachęcające, szczególnie dla tych, którzy pamiętają czasy jedynie słusznej ideologii. Nie wziąłem w niej udziału, podobnie jak i duża część wycieczkowiczów, która wolała zwiedzać Góry Stołowe. Bo o czym tu mówić? Wiadomo – jaka władza, taka kultura. Dobitnie, tym razem pozytywnie, potwierdziło się to ostatnio, gdy Wrocław ogłoszony został Europejską Stolicą Kultury 2016.
Koncert w Parku Zdrojowym zakończył dwudniowy wypad na kulturalne pogranicze. Zamiast podsumowania, zacytuję słowa starej piosenki, które dedykuję Wrocławskiemu Centrum Prasowemu i SD RP: „Bardzo przyjemnie było, nad wyraz było miło, więc jeszcze raz, więc jeszcze raz!". Jeśli ktoś sądzi inaczej, zakładam „votum separatum"!
Wojciech W. Zaborowski
 

Wspomnienie o Zdzisławie Swędziole: Graniczna rzeka Styks

Tyle razy spotykaliśmy się ze Zdzichem nad rzekami. We Wrocławiu była nią oczywiście Odra. Gdy odwiedzał  Niemcy, we  Frankfurcie (Hesja) prowadziliśmy często długie rozmowy, spacerując nad Menem. A gdy wielokrotnie  razem przemierzaliśmy trasę Wrocław – Frankfurt n. Menem, mijaliśmy oczywiście graniczną Nysę Łużycką.

I tylko jednej rzeki przez dziesięciolecia naszej znajomości nie tylko nie mijaliśmy, ale i nie wspominali w naszych rozmowach, wręcz wykreśliliśmy ją ze świadomości: Styks, mitologiczna rzeka graniczna, oddzielająca krainę bytów doczesnych od  krainy pośmiertnej, do której – chcąc nie chcąc – od urodzenia dążymy.
Dopiero, możliwe do przewidzenia, choć za wczesne dla bliskich i przyjaciół,  nagłe odpłynięcie Zdzisława Swędzioła łodzią Charona na niewidoczny dla śmiertelników brzeg przypomniało ponownie, że wszyscy nad tą symboliczno-mityczną rzeką stoimy.
Nie mam w kieszeni przygotowanego obola, którym trzeba zapłacić synowi Nocy za przewóz. Stoję jeszcze po tej stronie rzeki, ale choć Cię Zdzichu nie widzę, przypominają mi Ciebie animowane obrazy z przeszłości, krótko zwane wspomnieniem. One pozostaną ze mną aż do czasu, gdy w wiadomym tylko Stwórcy terminie przepłynę te rzeki, które łączą się ze Styksem, a które Ty już za życia przepłynąłeś: Acheront (rzekę boleści) – gdy tak często w ostatnich latach musiałeś zmieniać bezpieczny dom rodzinny na szpitalną salę, Kokytos (rzekę płaczu) – gdy zatroskany myślałeś czasami o nieuchronnym rozstaniu z bliskimi i na końcu Lete (rzekę zapomnienia) – gdy wspomnieniami obejmowałeś tylko  radosne chwile swej życiowej pielgrzymki, w niepamięć puszczając zgotowane przez los i współbraci w ludzkości momenty przykre, a czasem i niebezpieczne. Nikt od nich nie jest wolny, Ty byłeś narażony na nie w sposób szczególny. Jako prawnik, dziennikarz – że tylko te powody wspomnę.
Byłeś człowiekiem o wielostronnych zainteresowaniach, barwną renesansową postacią, która na stałe wpisała się w wizerunek nadodrzańskiej metropolii. Poznaliśmy się w czasie jednego z wyjazdów w tzw. dolnośląski teren w pierwszych latach siódmej dekady ubiegłego wieku. Minąć musiało lat parędziesiąt (!) nim spotkaliśmy się ponownie po drugiej stronie Odry i tak znajomość przerodziła się w przyjaźń, spotkania zaś po obu stronach granicy stały się regułą na całe kolejne dwadzieścia lat. Pamiętasz? Te niezapomniane godziny spędzane na dyskusjach w gronie bliskich nam kolegów i przyjaciół w Klubie Dziennikarza, w dawnym redakcyjnym bufecie przy Podwalu, w„kultowych" lokalach Wrocławia, w pobliżu Twego miejsca zamieszkania, jak również w naszych rodzinnych gronach. Byłeś człowiekiem otwartym na innych i stąd też w gronie Twoim znajdowała się nie tylko palestra czy koledzy po piórze. Ujmowałeś mnie głębokim szacunkiem dla życia rodzinnego, co wyrażało się stałą troską o materialną, ale i tę  prywatną jakość życia najbliższych. Nie wyobrażałeś sobie innego modelu życia.
A gdy spełniły się Twe marzenia o domku z ogródkiem, a jednocześnie stan zdrowia zaczął budzić coraz bardziej uzasadnione obawy, gdy kroki Twe częściej prowadziły do sobóckiego kościoła  niż pod wrocławski Ratusz, raz jeszcze udało nam się spotkać nad Odrą. I wtedy zapytałeś mnie, czy naprawdę wierzę, że istnieje coś po śmierci. Nie zdążyłem Ci na to pytanie odpowiedzieć. Teraz Ty wiesz, my możemy tylko wierzyć.
Wierzę, że kiedyś się spotkamy, ale dziś brak nam tu Ciebie. Czy musiałeś w ten fatalny piątek nosić ze sobą obola dla Charona…?
 
Wojciech W. Zaborowski
 

„Galicja”, jakiej nie znacie

Dyrektor Zbigniew Kawalec, zapraszając na tegoroczne spotkanie pracowników byłego Wrocławskiego Wydawnictwa Prasowego, ozdobił tekst zaprosin cytatem z wiersza „Jak się czuję”. I dobrze uczynił, bo mimo iż od rozpoczęcia likwidacji Wydawnictwa minęło 20 lat, to wszystkie „dwudziestolatki” i wszyscy „dwudziestolatkowie” przybyli 26 stycznia do restauracji „Galicja” czuli się nie tylko „dobrze, […] jak na swoje lata”, ale wręcz rewelacyjnie.

Tajemnica tego tkwi niewątpliwie w wiecznej młodości pracowników mediów, ale również i w rodzinnej atmosferze, która przez dziesięciolecia łączyła nas w codziennej pracy. Widok Koleżanek i Kolegów przywoływał wspomnienia, a że dotyczyły one lat naszej pełnej zawodowej aktywności, więc też i spotkanie było dla niejednego sentymentalne, jak powrót Tadeusza do rodzinnego Soplicowa.

I jeszcze ta „Galicja”! Dla piszącego te słowa Galicja kojarzyła się nierozerwalnie z rozśpiewaną radosną chatą z „Wesela” S. Wyspiańskiego, gdzie balowała młodopolska bohema z Krakowa. Promujący swe książki o Wrocławiu i jego dziejach – m.in. „Wrocław, jakiego nie znacie” – kol. Wojciech Chądzyński, wpisując pracowicie dedykacje i autografy, mógłby chyba napisać kolejną… „Galicja, jakiej nie znacie”. Wszak i „Wesele” powstało z obserwacji tego, co działo się w bronowickiej chacie. Dodam dla ścisłości, że Wyspiańskiego łączyło z kolegą Wojtkiem jeszcze jedno: obaj w trakcie przyjęcia nie pili alkoholu! (czego nie da się powiedzieć o autorze tego tekstu, ale przypominam, że nie tylko alkohol, również wzruszenie powala z nóg).

Jak tu się nie wzruszać, gdy na widok znajomych twarzy usłużna pamięć przywołuje zatarte nieco przez upływ czasu obrazy? Naszej Głównej Księgowej kol. Reginie Podrez przypomniałem, jak to na początku lat siedemdziesiątych w pierwszych latach mej pracy w „Słowie Polskim” przy rozliczaniu służbowych wyjazdów, tzw. delegacji, poprosiła mnie do swego gabinetu i zwróciła życzliwie uwagę, bym bardziej dokładnie wypełniał druki, gdyż doczytała się w jednym z nich, że jednocześnie jechałem pociągiem i… siedziałem na przedstawieniu w teatrze. Ponieważ materializm dialektyczny wykluczał możliwość jednoczesnego pojawiania się w dwóch miejscach, mogło zachodzić podejrzenie, że jedna z tych informacji nie jest prawdziwa.

Z uśmiechem witam kol. Henryka Jonka, mego pierwszego szefa w „Wieczorze Wrocławia”. Z troską w głosie informował mnie, początkującego adepta sztuki dziennikarskiej, że zawód dziennikarza wymaga dużej odporności psychicznej i nie zapewnia długowieczności. Obaj chyba nie przypuszczaliśmy wówczas, że i żywot naszego Wydawnictwa nie trwa wiecznie. Oto sympatyczny, uśmiechnięty kol. Tadzio Warczak. Kopalnia wiadomości. Ze szczególnym zainteresowaniem słuchałem opowieści o jego związkach z estradą. Nie mogłem się też oprzeć uczuciu zazdrości – co po latach ze skruchą wyznaję – na widok noszonych przez niego eleganckich, bezbłędnie skrojonych garniturów (podobno ma ich w szafie kilkadziesiąt). Jak tu nie rzucić się w ramiona mej szefowej z działu kultury „Słowa” kol. Zofii Frąckiewicz, propagującej kulturę nie tylko słowem pisanym, ale też i własną postawą, potrafiącej powiedzieć twarde „nie”, gdy usiłowano nieraz wpływać na zmianę jej stanowiska.

Mijam stolik, przy którym siedzą: jak zawsze skupiony były włodarz TV kol. Stanisław Pelczar i kol. Witold Podedworny, dziennikarz i edytor. Ten ostatni bliski mi nie tylko z racji wspólnych warszawskich korzeni, ale też i współpracy z wydawanym w Niemczech polskim magazynem „Samo Życie”. Jeszcze witam w przelocie kol. Andrzeja Szumskiego („Słowo Sportowe”) i oto dochodzę do kresu. Kresu „Galicji” i jednocześnie kresu mej peregrynacji. Wpadam w objęcia pary kabaretowo-dziennikarskiej. To elita i „Elita”. Kol. Lesław Miller, wydawca i redaktor naczelny Agencji Wydawniczo-Reklamowej „Prasa – Radio –Telewizja” we Wrocławiu, stoi spleciony w uścisku ze Stanisławem Szelcem. Jak kiedyś w Galicji, w Krakowie, w lokalu u Michalika przy ul Floriańskiej, dziennikarz galicyjskiego „Czasu” bratał się z artystami kabaretu „Zielony Balonik”. Widać Galicja przeniosła się do Wrocławia.


Stanisław Szelc i autor relacji

Zapamiętajmy ten adres: ul. Piłsudskiego 66. Wierzę, że niedługo niezmordowany dyrektor Zbigniew Kawalec zaprosi nas na kolejne spotkanie. Na razie zaś dziękujemy i czekamy!

Wojciech W. Zaborowski

 

Wigilijny opłatek dziennikarzy – seniorów 2010

Dawniej pielgrzymowaliśmy, dziś stać nas było na hotel! I to nie z powodu nagłego przypływu gotówki w emeryckiej kieszeni, ale dlatego, że dawny „Dom Pielgrzyma” , w którym odbyło się tegoroczne spotkanie dolnośląskich dziennikarzy-seniorów SD RP Dolny Śląsk, zmienił nazwę na „Hotel”.

Choć i element pielgrzymki pozostał, jako że dojście na Ostrów Tumski wymagało nie tyle hartu ducha, ile pokonania narastającego z każdym rokiem u seniorów oporu ciała. Również i tegoroczna zima nie dała nam taryfy ulgowej. Z tym większą przeto radością zasiedliśmy 22 grudnia o godz. 16.00 przy świątecznie zastawionych stołach, w gronie Koleżanek i Kolegów oraz bliskich nam przyjaciół.
Jak zawsze, do opłatkowego spotkania mogło dojść dzięki darczyńcom-sponsorom, którzy wsparli materialnie duchową potrzebę seniorów, złożenia sobie tradycyjnych, bożonarodzeniowych życzeń. Należeli do nich: Apolonia Świokło ( „Gazeta Wrocławska”), Jerzy Kuchciak ( Młyny Dolnośląskie), Andrzej Szumski (Wydawnictwo „Słowo Polskie”), Janusz Cymanek ( Michael Huber Polska), Władysław Piszczałka (Przedsiębiorstwo Budowlano – Projektowe „MAT”), Wiesław Bentkowski (Wrocławskie Centrum Prasowe) Bogusław Klik ( AMREST Wrocław), Jan Akielaszek (Wydawnictwo „ W Kolorach Tęczy”), Boguslaw Bieńkowski ( Euroregio Glacensis), red. Jerzy Ratajczyk. Finansowo wspomógł też organizatorów spotkania marszałek Marszałek Województwa Dolnośląskiego Rafał Jurkowlaniec. Specjalne podziękowanie za stworzenie wigilijnego nastroju należy się Reginie i Janowi Raftowiczom, fundatorom dorodnych i smacznych karpi, bez których nie byłoby tradycyjnej wieczerzy.
Z radością powitaliśmy J. Em. ks. Henryka Kard. Gulbinowicza, też „seniora” – do niedawna wrocławskiego arcybiskupa metropolitę. Z radością stwierdzamy że choć nie jest już władcą archidiecezji, nadal aktywnie uczestniczy nie tylko w jej życiu religijnym, ale i w codziennym życiu tych, którzy dla dobra całej społeczności dolnośląskiej pracowali, dziennikarzy – seniorów. W naszej uroczystości brał udział również i drugi purpurat, wrocławski sufragan ,J. Eksc. ks. Edward Janiak, który również skierował do nas słowa serdecznych życzeń na nadchodzące dni Świąt i Nowego Roku. 
Nie mogło zabraknąć przedstawiciela władz regionu. Był nim wicemarszałek samorządowych władz Dolnego Śląska – tradycyjnie życzliwy dziennikarskiej braci – Marek Łapiński.
O tym, że byli również przedstawiciele naszego Stowarzyszenia: w tym prezes SD RP Dolny Śląsk Jan Cezary Kędzierski, red. Lena Kaletowa, już nie prezes ( były), ale zawsze aktywny Waldemar Niedźwiecki oraz niestrudzony duch organizacyjny wszelkich imprez Stowarzyszenia Zofia Stachera – wspominam tylko z kronikarskiej powinności, tak oczywiste było, że będą!
Ze smutkiem wspominaliśmy tych, którzy w tym roku nie mogli być z nami. Z różnych powodów. Odszedł na zawsze red. Sławomir Szokarski. Choroba uniemożliwiła przybycie red. Zdzisławowi Swędziołowi. Nie przybył coroczny uczestnik spotkań, były naczelny „Słowa Polskiego „ red. Romuald Gomerski. Zabrakło nawet red. Lesława Millera! Dawne „Słowo” dzielnie za to reprezentowali. in. moja niezapomniana szefowa (Działu Kultury) red. Zofia Frąckiewicz, red. Wiesław Dzięciołowski, były sekretarz redakcji red. Cezary Żyromski.
Przez kilka godzin mile się gawędziło. Z red. Czesławem Kryczkiem i red. Stanisławem Gorzkowiczem wspominaliśmy lata siedemdziesiąte ub. wieku. Dawno minione, a przecież ciągle żywe, bo do żywych należą wspominający. O Karkonoszach i pięknie Dolnego Śląska rozmawiałem z mym nowym znajomym Andrzejem Plochem, wydawcą czasopisma „Karkonosze”, na tematy zaś tzw. ogólne z literatem i dziennikarzem w jednej osobie, Kazimierzem Burnatem. No proszę, spotkanie seniorów, a jeszcze można zawrzeć nowe, interesujące znajomości!
Z tym budującym stwierdzeniem opuszczałem gościnne dla nas miejsce. Za rok spotkamy się znowu. Jeśli Bóg pozwoli (to dla wierzących), jeśli zdrowie dopisze (to dla chorych), jeśli zamieć śnieżna nas nie zmiecie…, jeśli…, jeśli… A na razie – szczęśliwego nadchodzącego roku 2011.
Wojciech W. Zaborowski