PIĘKNE DZIEŁO ZOSTAWIŁEŚ PO SOBIE MAĆKU

Kiedy 25 lutego w południe rozwinąłem w telefonie nadesłaną wiadomość, umysł zareagował buntem. Przeczytałem drugi raz, kolejny… Literki i zdania ani drgnęły. Gdyby nadawcą nie był serdeczny Kolega, Marcin Piechowicz, nie tylko świetny biegacz i działacz WKB, ale przede wszystkim człowiek na którym zawsze mogłem polegać jak na Zawiszy, pewnie walczyłbym dłużej. Bo to przecież musi być jakaś pomyłka. Dopiero co na Facebooku… Był. Czytałem. Jak pewnie większość z Was. Z Maćkiem nigdy nie było do końca wiadomo, czy przyjdzie i kiedy przyjdzie. Ale żeby z odejściem…?!

Wiele osób twierdzi, że zawód prasowego żurnalisty (a taki był fach Macieja) jest zawodem łatwym, „fajnym”. Być może to prawda. Ale na pewno jest w nim jedna trudność, o której na katedrze dziennikarstwa pewnie nie uczą, a na początku pracy raczej jej nie widać. Kiedy kogoś dotyka tragedia, kogoś znanego, a jeszcze trudniej kiedy kogoś nam bliskiego, z kim łączyła nas emocjonalna więź – naturalnym odruchem „szarego człowieka” jest smutek, apatia, rozpacz, zaduma. Zwrot ku bliskim, rodzinie. Ostatnie, czego się wtedy chce, to myśleć o pracy. Żurnalista ma ten niełatwy obowiązek, iż w takich sytuacjach w trybie „na wczoraj” musi znaleźć wyciszenie, musi usiąść i coś ładnego napisać. Bo przecież inni czekają, chcą przeczytać, zostawić komentarz, dać świadectwo pamięci. Redaktor Maciej Głowacki pewnie doskonale by sobie z tym poradził, wiele razy sobie radził, mnie zapewne uda się tylko połowicznie.

Kiedy poznałem Maćka? Trzymając się chronologii, muszę powiedzieć, że dokładnie 20 lat temu, kiedy w 2003 albo 2004 roku po raz pierwszy spotkałem go podczas coniedzielnych treningów WKB w gościnnym kompleksie „Morskiego Oka” przy ul. Chopina. Ja – stremowany 22-letni nowicjusz, który nigdy wcześniej nie miał nic wspólnego z bieganiem, on – znana persona, znający wszystko i wszystkich. Ale tak naprawdę redaktora Głowackiego „znałem” od wielu lat – jako czytelnik „Słowa Polskiego” w latach 90. Bo przecież czytanie zaczynało się od kolumn sportowych. (MaG), (glowkin) – tak chyba sygnował swoje artykuły przyjętym w prasie skrótem. A może pamięć po 30 latach zawodzi… To już nieważne. Ważne wtedy dla mnie – bardzo ważne! – było przejście z miejsca na „ty” z tak znaną personą. To była taka pierwsza lekcja – kiedy zakładasz biegowe buty i przychodzisz na trening, nie ma panów redaktorów, adwokatów, policjantów, wojskowych, bankierów, lekarzy, polityków, ochroniarzy, kierowców i nauczycieli. Każdy jest kolegą, koleżanką. Każdy, kto potrafi się zachować – kto jest ciekawy świata, ciekawy innych ludzi. Nasze profesje, nasze polityczne zapatrywania zostawiało się w szatni na „Morskim Oku”. Nieraz sobie myślę, że czasy się zmieniają – owszem, wówczas nie było tyle „techniki”, nie było smartfonów z muzyką na każdy kilometr, ale trochę z tamtej biegowej kindersztuby sprzed 20-25 lat przydałoby się przywrócić.

Maciek pewnie nawet tego kilometra ze słuchawkami w uszach nie dałby rady przebiec. Bo rozmowa to była jego pasja. W zasadzie nigdy jej nie kończył. Zmieniały się tylko pory dnia, zawody, interlokutorzy… Do każdej urwanej wracał. Kwestia kiedy. Urodzony dziennikarz. Nie wiem, kiedy używał dyktafonu. Ja go nigdy z „dyktą” w ręku nie widziałem. Większość zapamiętywał. Pewnie robił notatki. Wiem, że miał obszerne archiwum. A kontaktów… kiedyś zażartowałem, że musi nosić dwa telefony właśnie po to, żeby wszystkie kontakty pomieścić. Musiał znać każdego, kto coś znaczył w tym mieście – w bieganiu, w sporcie, w biznesie. Musiał umieć o każdym coś powiedzieć. Myślę, że autentycznie nie przyjmował do wiadomości takiej myśli, że ktoś umknie przed jego „skanerem”, kogoś w którejś z jego szufladek nie będzie. W tej robocie albo ma się ten dryg, ten „ciąg”, albo nie. Obecnie raczej nie. Obecnie robi się „kopiuj-wklej” z czyjegoś instagrama, twittera, fejsbuka. Maciek rozmawiał. Stąd miał najszerszą wiedzę, zawstydzał nią innych tak często.

„Morskie Oko”… Miejsce treningów WKB. Ale także miejsce do dziś chyba najbardziej nietuzinkowego biegu masowego w naszym mieście – Sztafetowego Biegu o Puchar Wielkiej Wyspy (3×1500 m). Miejsce do którego – wiem to – Maciej miał wielki sentyment. Kogo tam można było spotkać… Ja podziwiałem naszych maratońskich asów: Mariana Czerskiego, Roberta Jędrusińskiego, Arka Zielińskiego. Dla każdego z nich 2:40 „z hakiem”, to była wtedy oczywistość, norma. A dzięki Maćkowi „dystans” szybko znikał. „Też chcesz kiedyś biegać maraton? To podejdź, zapytaj ich”. Więc pytałem. Kiedy dwa lata później, w 2005 roku, udało się pierwszej drużynie WKB „Piast” wygrać Maraton Wrocław w klasyfikacji drużynowej, a obok Mariana i Roberta mogłem stanąć w Rynku na najwyższym stopniu podium, pewnie jedyny raz w życiu, Maciej był przeszczęśliwy. Jako „Piastowicz”, jako miłośnik biegowej historii, statystyk. Jego klub, jego dziecko, dopisało wymierny sukces. Maciej też wtedy pokonał maraton, dzisiaj sprawdziłęm Jego wynik. 3:56. A przecież w wieku 46 lat był już daleki od młodzieńczej formy. Tamten Puchar był triumfem wszystkich zaangażowanych w to nasze wrocławskie bieganie. A było ich tylu, tyle osobowości.

Wspaniały biegacz i nauczyciel Henryk Załęski – pierwszy historycznie prezes WKB, Antoni Stankiewicz, którego drukarnia Antex zawsze wspierała nasz klub, śp Andrzej Puchacz, ex prezes WKB – wszyscy trzej związani z „Piastem” i z Sobótką, wszyscy świetni biegacze, a jeszcze lepsi działacze. Te biegowe znajomości przenosiły się na grunt rodzinny – ci będący bliżej, wiedzieli, że Maciek Głowacki trzymał do chrztu córeczkę Iwony i Antka Stankiewiczów. Kolejni: bliscy koledzy Maćka: Marek Bagiński, Darek „Nikson” Niksiński, Marek Wiącek, Dariusz Sidor, Janusz Konieczny, Grzegorz Lechowski, Artur Warwas, Michał Sternalski, Wojtek Zabawa, Józef Uramowski, Ireneusz Guszpit (pierwszy prezes WKB pod szyldem stowarzyszenia od 1999), dobrodziej klubu Krzysztof Wojtyłło, prezes Jacek Wójcik, który pobił wszelkie rekordy, nie tylko w fotelu szefa WKB (5 kadencji, czyli 10 lat 2000-2010!), ale wcześniej jako zawodnik (13:53 na 5 km, 29:05 – 10 km). Kiedy ktoś we Wrocławiu mówił, że „w WKB biegają amatorzy”… wystarczyło zapytać, czy poprawił te wyniki. Darek Madej, który schedę prezesa godnie przejął w 2010 roku, Piotrek Borochowski – wiceprezes i pionier na rynku handlu biegowym sprzętem, gdy jeszcze o sportowych sieciówkach nikt nie myślał… a który 1:10 w półmaratonie „latał”, kiedy był na roztrenowaniu. Jacek Wojtal – człowiek instytucja, bez którego ogromu zaangażowania i bezinteresownej pracy pewnie połowa z setki piastowskich imprez w ogóle by nie ruszyła. Ile razy w trudnych momentach Maciej mógł na niego liczyć – to ich tajemnica. Edziu Kaszuba i śp Stasio Pilarz – nasi nestorzy, Marek Poloczek, Danka Pilarz – Małkiewicz, która do dziś doskonale sobie radzi w światku organizatorów biegów, Marcin Drabik, Krysia i Marek Gadzińscy – oboje dusze towarzystwa i niezmordowani pracusie (do dziś nic się nie zmieniło), Piotrek Chodorski ze swoją piękną i równie zdolną córką Pauliną – wspaniały Kolega, pasjonat, łączący bieganie półmaratonów po 1:20 w szczycie formy z wymagającą i żmudną robotą organizatora – po to, żeby biegać mogli inni. Wszystkich niewymienionych z nazwiska – przepraszam.

Jedni przychodzili, inni odchodzili, a Maciek trwał. O każdym z wyżej wymienionych opowiedziałby mini esej. Od tych pierwszych chwil był spoiwem tego klubu. Swojego klubu. Można było zawsze do niego podejść, „zagadać”… i już po kilku chwilach, na większość problemów znajdowała się odpowiedź. „Podejdź do X – on jest tam radnym”. „Ten bieg organizuje Y, ale wszystko załatwisz z kimś innym”. „Zadzwoń do niego – on pochodzi z tamtych okolic”, „Pogadaj z Z – on przecież pracuje w firmie z Kowalskim, a tamten zna Igrekowskiego – na pewno pomoże”. Mogę sobie tylko wyobrazić, ilu sponsorów zawdzięczał „Piast” rozległym kontaktom Maćka.

Dzisiaj wydaje się to oczywistością, wszak każdy klub poza składkami członkowskimi i wpisowym na organizowane biegi (niemałym), ma też swoich sponsorów. Ale warto zdać sobie sprawę, że tamten stary WKB był instytucją absolutnie charytatywną. Napędzaną wyłącznie sercami pasjonatów, finansujących wszystko własnym sumptem i własnym sumptem szukających mecenasów chętnych wesprzeć „największy klub biegacza we Wrocławiu i drugi w Polsce” (bo z wojskowymi z Mety Lubliniec nikt nie mógł wygrać). Wpisowe na biegi „Piasta” było stałe – okrągłe zero złotych. Pamiętam, jak w okolicach 2006 roku udało się przekonać szacowne grono Zarządu, a następnie wspólnie przekonaliśmy Walne Zgromadzenie, żeby wprowadzić drobną opłatę startową przynajmniej za kilka najtrudniejszych do organizacji i najbardziej absorbujących finansowo imprez. Chodziło o „śmieszne” kwoty, 15 czy 20 zł, ale to była rewolucja.

–Jak to, biegi „Piasta” mają być płatne?!

Okazało się to dziejową koniecznością i strzałem w dziesiątkę, który uratował przyszłość WKB… ale wcześniej? Wcześniej przy darmowych biegach i minimalistycznej składce członkowskiej, cały ciężar funkcjonowania klubu spoczywał na darmowej pracy grupki najbardziej zaangażowanych ludzi oraz na kilku takich „Maćkach”, którzy potrafili skądś „wytrzasnąć” wsparcie, a to „od miasta”, a to z sektora prywatnego. Nie byłoby stu udanych imprez, nie byłoby biegów, których nazwy do dziś znacie, nie byłoby tysięcy uśmiechniętych biegaczy na mecie, gdyby nie zaangażowanie Maćka i kolegów. O tym też dzisiaj w tej wędrówce myśli pomyślałem. Chwała Ci, Maćku, za to. Wyrzucali Cię drzwiami, wchodziłeś oknem. Walczyłeś o to swoje biegowe dziecko najlepiej jak umiałeś. I ono dorosło, okrzepło, niebawem stuknie mu 35 lat (WKB 1991-2026).

Tak, już za życia „Głowacz” był legendą WKB. I całego wrocławskiego świata biegowego. Wiem, że to mocne słowa, ale piszę je z pełną świadomością. Skoro uważałem tak już 10 lat temu… I nie tylko ja. Teraz myślę, że szkoda, iż jakoś nigdy nie było okazji tego wprost Maćkowi powiedzieć. Ale może inni, ci bliżsi Mu koledzy, powiedzieli. Niechby tylko w konwencji żartu. Ktoś powie, że legendami są ci, którzy biją rekordy trasy, zdobywają medale, nagrywają „jutuby”… To jeszcze mało wie o życiu. W „Piaście” żywą legendą był kurpulentny jegomość, drepczący swoim rytmem w „ogonie” stawki, charakterystycznie przekrzywiając sylwetkę przy każdym kolejnym kroku. Obowiązkowo w nienagannie opinającej „mięśnie brzucha” kurteczce z herbem WKB. Można. Warunek: trzeba sobie czymś na to zapracować.

Nie każdy o tym wiedział, ale Maciej ścigał się kiedyś (w latach 70. i 80.) na bieżni, i to całkiem nieźle. Ten sam „Głowacz”, którego wszyscy pamiętamy, jak zasapany tupta do mety, kiedyś biegał kilometrowe odcinki poniżej 3 minut. Większość z nas nigdy nie zbliżyła się do takich treningów. Te lekkoatletyczne „kolce” pozostały z nim do końca życia – jako pasja. Stadion lekkoatletyczny, światowe i krajowe wyniki, rekordy, do tego pływalnia i biegi długodystansowe – to był top jego zainteresowań. Zawodowo był przede wszystkim znanym dziennikarzem prasowym, „pół miasta” znało go ze sportowych szpalt „Słowa Polskiego” i „Słowa Sportowego”, ale był także sędzią na sportowych arenach, był pełnomocnikiem PZLA. W 1988 był jednym z tych pionierów, którzy brali udział w sztafetowym maratonie Holandia – Niemcy – Holandia, w którym startowało prawie 400 ekip, a grupa zapaleńców z Wrocławia, późniejszych „Piastowiczów”, zajęła 4. miejsce. W latach 90. biegał w nietuzinkowych maratońskich sztafetach z Namysłowa do Lwowa i z Drezna do Wrocławia. Wymyślał własne, autorskie, biegi, jak ten „Pod Powodziową Falę” albo „Smoka Strachoty” na wrocławskich Swojczycach. Jego oczkiem w głowie był „Bieg Śladem Konia” na torze wyścigów konnych na Partynicach. Pamiętam, jak wpadał czasem na posiedzenia Zarządu i walczył o utrzymanie jego niepowtarzalnego charakteru. Jeśli przyjąć, że cały WKB „Piast” traktował jako swoje dziecko, to „Bieg Konia” i „Pod Powodziową Falę” były tego dziecka ulubionymi maskotkami. Sam mu je uszył. I sam co roku cerował nadwątlony kubraczek.

Do dziś mój salon ozdabia piękna mapa Europy – trofeum wręczone przez Maćka na mecie „Fali”, czyli na boisku w Łanach. Takim piłkarskim, jak ze starych filmów. Niczym z tych żartów o krowach, które na godzinę przed meczem A-klasy spędzało się z „murawy”. A obok grała muzyczka, bo trwał festyn. Maciek tak oczarował miejscowych, z wójtem na czele, że z tych finiszujących biegaczy pokonujących niełatwą 13-kilometrową trasę ze Wzgórza Partyzantów w centrum miasta do Łanów, uczynił główną atrakcję pikniku. Dziś taki bieg z pewnością nie mógłby się odbyć. Bez dwudziestu zgód, zezwoleń, atestów, homologacji, opłat za zamykanie ulic, budżetu, nagród, czipów i smsów… Wtedy pobiegliśmy nawet podziemnym przejściem przy niedawno wybudowanej Galerii Dominikańskiej. Żeby nie zamykać głównej arterii komunikacyjnej miasta, na której zamknięcie oczywiście nikt by nie pozwolił. Dało się. Maciek był wniebowzięty, w swoim żywiole. Z mikrofonem w ręku mógłby tam stać do poniedziałku. Kochał to bieganie. Bez względu na poziom.

– Bierz, młody. Brawo! Zasłużyłeś – rzucił, wręczając mi nagrodę w kat. wiekowej. Bo miejsce w generalce było 7., 8., a może 9.? Maciek na pewno by pamiętał. Po tamtej usianej wertepami lipcowej trasie (wszak powódź 1997 też przyszła w lipcu), gdy już minęło się Wrocław, biegło się wśród nadodrzańskich łąk, kto chciał, ten w koszmarnym upale zdejmował koszulkę (DSQ za to nie groziło), kto miał mniej szczęścia, ten mógł nadrobić nieco trasy, gdy bujna polna roślinność przytępiła uwagę. Albo zaliczyć „kopiec kreta”. Na czym to polega, że kiedyś biegnąc tempem 3:45 w jakimś lokalnym biegu, na mecie gratulowało się dziesięciu lepszym od siebie, a obecnie biega nas dwa razy więcej, biegamy obwieszeni jak choinki GPS-ami, teflonami, karbonami, innymi kosmicznymi technologiami, niektórym z nas antenki już znad głowy wystają… tylko wyniki są dużo słabsze. Tak ogólnie, z roku na rok. Jeśli ktoś miałby coś mądrego do powiedzenia w tej kwestii, to z pewnością Maciek. Z własnej pasji przeanalizowałby czasy, frekwencję, rekordy…

Pewnie nie tylko te biegowe. Na zawodach pływackich czuł się w swoim żywiole. W sporcie i wokół niego był działaczem związków, klubów, stowarzyszeń… kim ten Maciek nie był? Czasami podśmiewywaliśmy się, patrząc na Jego mailową sygnaturkę, w której zaznaczona była każda pełniona funkcja, włącznie z tą w jego szkolnym Stowarzyszeniu „Smoki z Techniki”, którym też żył, do samego końca… finalnie wysokość sygnaturki przewyższała niekiedy objętość treści maila. Ale jednocześnie wzbudzało to zadumę i podziw – jak jeden człowiek może znaleźć czas na tak wiele różnorodnych zajęć? Kiedy on śpi?! Zawodowo, sportowo – miał wiele obliczy. Ale kto Go poznał bliżej, ten wiedział, że to był przede wszystkim wrażliwy, dobry człowiek. Z czasem coraz częściej dźwigający swój krzyż… ale któż z nas go nie dźwigał?

Wiem, że przełomem w Jego życiu był wypadek komunikacyjny. Jakieś 25 lat temu. Nie stłuczka, tylko taki, po którym walczył o życie, potem o zdrowie. Był długo nieprzytomny. Kiedy szpital opuścił, wiele rzeczy już nie było takich samych. Nie da się wszystkiego odtworzyć „jeden do jednego”. Nikt z nas nie byłby w stanie. Zdrowotnie, sportowo, zawodowo… Tym mocniej grono najbliższych przyjaciół z WKB trzymało kciuki, aby stanął na nogi, powrócił do swojego normalnego życia, znowu mógł robić to, co kochał. Potęga tych biegowych przyjaźni ponownie zrobiła swoje. Dziś przeczytają to także ci Koledzy, którzy pomogli. Nie raz i nie dwa. Nie tylko wtedy. Jeszcze w ostatnich latach, ostatnich miesiącach. Nazwiska nie są potrzebne. Kto ma wiedzieć, ten wie. Bo dobro wraca. W tym sensie historia Maćka będzie ponadczasowa.

Na pewno ciężko to przeżył, kiedy po swoim wypadku, ale także wskutek powolnego umierania prasy drukowanej na rynku mediów, nie wrócił już do etatowej pracy sportowego redaktora. Coraz częściej pisał „z doskoku”, potem w mediach społecznościowych. W nich do samego końca, do ostatnich dni. Pamiętam, jak w 2013 roku wspólnie spisaliśmy historię WKB, która do dziś znajduje się na stronie „Piasta” (to Maciek „odwalił” najtrudniejsza robotę – wszystkie najstarsze wspomnienia z lat 80. i 90. są Jego autorstwa). Każdy artysta, każdy twórca, każdy człowiek pióra, jest trochę samolubem – nie wierzcie, że jest inaczej. Nie wiem, jak czuł się doświadczony i znany w całym mieście redaktor, kiedy okazało się, że sporą część historii klubu – Jego klubu, który tworzył – napisze ktoś inny. Młody, mniej doświadczony. Nagle trzeba się posunąć, zrobić nieco miejsca, oddać monopol. To taka sytuacja, której sztucznie nie da się wykreować. Która wiele mówi o człowieku. Nigdy nie odczułem cienia żalu, złych intencji. A przecież miał prawo, bo „młokos” wówczas miał etat w dużej gazecie, a Maciej nie mógł jakoś wrócić na zawodowe tory, trudno mu było odnaleźć się poza pracą żurnalisty. Co przecież przekładało się na sytuację życiową. Nam współpracowało się zawsze doskonale. Ku chwale WKB! Kiedy pisałem pracę magisterską o początkach ruchu maratońskiego w Polsce i szukałem źródeł do dziejów Maratonu Ślężan 1983-1992, poza wywiadem – rzeką z twórcą maratonu śp Markiem Danielakiem, pierwszym rozmówcą był oczywiście Maciej. Kopalnia wiedzy. Swoje dodał inny nestor dziennikarstwa, red. Bartłomiej Czekański, w latach 80. piszący o dolnośląskim sporcie na łamach „Sportowca”, mnóstwo rozmów z najstarszymi stażem „Piastowiczami” dopełniło wiedzy – nie do zdobycia gdzie indziej. Ale to od Macieja zazwyczaj takie biegowe kwerendy się zaczynało.

Tak zapamiętam Maćka. Jako osobę mającą niezaspokojony głód wiedzy i międzyludzkich relacji. Na corocznych uroczystych zakończeniach sezonu WKB nigdy nie mogłem ustalić, gdzie siedzi, przy którym stoliku. Bo o ile każdy miał swoją „miejscówkę” i przeważały kursy do strefy cateringu i z powrotem, ewentualnie dosiadali się najbliżsi znajomi, to Maciej „pielgrzymował”. Przez wiele godzin, od stolika, do stolika. Wszak z każdym miał tyle do pogadania. Gdyby zliczyć kilometry, pewnie 42,195 wyrobiłby do końca imprezy. A lubił opuszczać lokal wraz z ostatnią grupą. Coś mi świta… Sam był kopalnią anegdot, ale niekiedy najlepsze powstawały o nim. Cecha, którą najbardziej w Nim lubiłem (i zazdrościłem), to sposób reagowania na krytykę – na te nasze uwagi, docinki, czasami małe „szpileczki”.

– I co, znowu się nie wyrobiłeś?

– No tak. Ale w końcu dotarłem / ale dobiegłem / ale wygrałem z tamtym / ale coś tam…

Maciej zawsze miał powód do swojego małego triumfu. Mało kto ma umiejętność bezwarunkowego przyznania się do nie bycia ideałem, albo nie we wszystkim. On nawet nie próbował udawać, że jest ideałem. Zamiast tego zarażał swoją pozytywną energią, był przeuroczy w tych swoich tłumaczeniach z niepodrabialną minką… na poły skruszonego, zawstydzonego chłopca, który wie, że nabroił i to on rozbił piłką żyrandol, na poły osiedlowego zawadiaki, który niczego i nikogo się nie boi. Tej Jego miny i wycedzanych pierwszych słów będzie bardzo brakować.

Ostatni raz rozmawialiśmy na żywo na Biegu Solidarności 2022. Ja akurat wróciłem do człapania z numerem startowym po 8 latach przerwy, Maciek był tam jak zawsze. Ale zapamiętałem tamtą rozmowę bardziej od wielu wcześniejszych. Nie dlatego, że po długiej pauzie rozmawialiśmy tak, jakbyśmy nie widzieli się tylko chwilę. To było tuż po niespodziewanej śmierci Andrzeja Puchacza, wybitnej postaci z panteonu WKB, ale także Sobótki i biegów górskich PZLA. Maciek był przybity nie tylko śmiercią przyjaciela – naszego wspólnego Kolegi, ale także faktem, że nie pozwolono mu przy okazji tak dużego biegu i przy takim audytorium, powiedzieć dwóch słów o Andrzeju. Pomimo iż miał to już obiecane. Tylko to Go tamtego dnia interesowało. – To smutne, że pewne rzeczy, które kiedyś były oczywiste, obecnie na naszych biegach już tak oczywiste nie są – chyba tak brzmiała nasza ostatnia konkluzja. Wiem, że kilka dni później pojechał do ościennego województwa, żeby w imieniu swoim, WKB i nas wszystkich pożegnać nieodżałowanego „Puchacza”. Pomimo dnia roboczego i własnych problemów z nie najlepszym już zdrowiem.

Chciałem Mu jeszcze pogratulować, pewnie z przekąsem, że wygrał – że w końcu zbudowali tę „jego” Aleję Wielkiej Wyspy, o którą czasem „darliśmy koty” w naszych rozmowach. Zapytać, jak mu się podoba i czy już pobiegał z Krakowskiej pod nasze dawne „Morskie Oko”. Pewnie zapytałbym na którymś z pierwszych biegów. Niepojęte, że już nie zapytam. Odrealnione. Niesprawiedliwe.

Trzymaj się, Maćku! Tam w tym Lepszym Świecie. Na tym ziemskim często nie było Ci lekko. Pewnie za często. Nie mówię „żegnaj”, tylko „do zobaczenia!”. Tak jak zawsze. Nie trać formy i czekaj tam na nas, na kolejny wspólny bieg. I nie martw się, jeśli nie zdążysz na start. Bez Ciebie nie wystartujemy.

Jakub Horbaczewski
WROCŁAWSKI KLUB BIEGACZE PIAST
Fot. Leon Dubij

* * *

OSTATNIA DROGA REDAKTORA GŁOWACKIEGO

Tuż przed południem 4 marca 2024 roku przed cmentarzem parafialnym przy ul. Bujwida we Wrocławiu zgromadziła się niespotykana liczba wrocławian, bowiem o godzinie 11.30 rozpoczynały się uroczystości pogrzebowe redaktora Macieja Głowackiego. Byli wśród nich reprezentanci rad osiedlowych, związków i stowarzyszeń sportowych, stowarzyszeń dziennikarskich, a wśród nich były oraz aktualny przewodniczący Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Dolny Śląsk Waldemar Niedźwiecki i Ryszard Mulek, członkowie rodziny, a także wielu zwykłych mieszkańców miasta.

Punktualnie o godzinie 11.30 przy dźwiękach marsza żałobnego tłum żałobników ruszył w kierunku rodzinnej mogiły, w której spoczywają rodzice Macieja: Jadwiga Głowacka z d. Kratochwil i Kazimierz Głowacki, znany w przeszłości wrocławski adwokat. Co spowodowało, że w ostatniej drodze Macieja uczestniczyło tylu mieszkańców naszego grodu? Z pewnością nie było to dziełem przypadku, bowiem zapracował On sobie na to całym swoim niezwykle aktywnym życiem oraz otwartością na wszelkie kontakty i współpracę.

Maciej urodził się 4 grudnia 1959 roku we Wrocławiu. Tutaj skończył szkołę podstawową i średnią oraz studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. I właśnie podczas studiów rozpoczął oraz rozwijał i doskonalił swoją pasję dziennikarką, która stała się sensem oraz treścią Jego krótkiego, ale niezwykle aktywnego i bogatego życia. Wtedy właśnie, aczkolwiek krótko, zajmował się krytyką literacką, która musiała ustąpić Jego sportowym pasjom, bowiem w 1978 roku zaczął publikować w katowickim „Akademickim Przeglądzie Sportowym” swoje pierwsze teksty poświęcone problematyce sportowej. W latach 1981-1999 był redaktorem działu miejskiego „Słowa Polskiego”, a następnie jego dodatku „Polskie jest dobre”, a po rozwiązaniu „Słowa Polskiego” współredagował „Kupca Dolnośląskiego” oraz „Gazetę Południową”. Był też dziennikarzem miejskiej telewizji „Echo”.

Jednak dziennikarstwo nie było jedyną pasją Macieja. Ważnym, a być może najważniejszym obszarem jego aktywności społecznej był sport. Był nie tylko znanym lekkoatletą z niewątpliwymi sukcesami na szczeblu krajowym, ale również pływakiem oraz triatlonistą. Szczycił się piętnastokrotnym mistrzostwem Polski dziennikarzy w pływaniu i w biegach długich. Był ponadto sędzią w dziedzinie lekkoatletyki i pływania, przewodniczącym Komisji Weteranów Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki, a od 2010 roku pełniącym obowiązki prezesa tego Związku. Był również współtwórcą i aktywnym działaczem Wrocławskiego Klubu Biegacza „Piast”. Współorganizator Wrocławskiego Maratonu oraz Mistrzostw Europy w Biegu po Schodach.

Próbował również swoich sił na scenach estradowych, współpracując między innymi z Marylą Rodowicz, Januszem Kukułą, Romanem Kołakowskim, Rudim Schubertem, Andrzejem Zauchą, Marcinem Dańcem i Wałami Jagiellońskimi.

Za swoją pracę i aktywność społeczną był wielokrotnie odznaczany i wyróżniany, w tym Brązowym Krzyżem Zasługi, Złotą Odznaką Zasłużony dla Wrocławia, Brązową Odznaką Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej i Honorową Odznaką Wrocławskiego Okręgu Związku Lekkiej Atletyki. Do końca swojego niezwykle bogatego i aktywnego życia był członkiem Spółdzielni „Słowo Polskie” oraz członkiem Komisji Rewizyjnej Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Dolny Śląsk.

Urna z prochami Macieja została złożona w rodzinnym grobowcu, w którym pogrzebani są Jego rodzice. Spoczywaj Przyjacielu w dolnośląskiej ziemi, na której się urodziłeś i której poświęciłeś całe swoje życie. Cześć Twojej pamięci.

Uczestnikom uroczystości pogrzebowych podziękował Jego syn Kajetan.

Jan Stanisław Jeż
Wiceprzewodniczący Zarządu SDRP Dolny Śląsk

Fot. Krzysztof Kowalski
Członek SDRP
Dolny Śląsk