We wczesnych latach powojennych, a i trochę później, letnim czy zimowym wypoczynkiem w jakimś kurorcie, mało kto zaprzątał sobie głowę. Koloniami dla dzieciaków również. W zrujnowanej wojną Polsce, były to marzenia ściętej głowy. Myślało się o wyjazdach dokądkolwiek. Patriotyczna młodzież mogła jeździć do Nowej Huty, do Ochotniczych Hufców Pracy, gdzie z pieśnią na ustach budowała socjalizm:
O Nowej to Hucie piosenka,
o Nowej to Hucie są słowa,
Jest taka prosta i piękna
I nowa jak Huta jest nowa.
Radiowe audycje kwitły od pochlebstw i sprytnie rymowanych agitek. Szczytem marzeń wyjazdowych była oczywiście stolica. Którą budował cały kraj, i którą warto było zobaczyć. Ówczesne władze najwyraźniej uznały, że podróże są symbolem awansu społecznego, no i kształcą.
Jeśli chcesz wypocząć gdzieś w górach czy nad morzem,
Umówić się ze słońcem na kilkanaście dni,
Staraj się o wczasy, a potem pędź na dworzec
I kiedy pociąg ruszy, zaśpiewaj razem z nim…
(…)
Wrócisz opalony i pełen sił do pracy,
W pociągu rozśpiewanym spotkamy się za rok.
Wczasy nam pomogą ojczysty kraj zobaczyć,
Co zmienia się z dnia na dzień i cieszy, cieszy wzrok.
…śpiewała ówczesna gwiazda radia i estrady Marta Mirska. Ale tego szczęścia dostępowali nieliczni. Najczęściej całe klasy ze szkół podstawowych i średnich wożono na kartofliska, gdzie zbierały do butelek groźną, amerykańską stonkę. Oto bowiem podli zachodni imperialiści zrzucili z samolotów żarłocznego chrząszcza, który zagrażał uprawom podstawowego pokarmu w Polsce Ludowej – kartofla. I dzieciarnia, na wezwanie partii, rzuciła się kartoflanym uprawom na ratunek. Drwiny w tym miejscu są nie na miejscu, bo dziatwa szkolna traktowała ten patriotyczny czyn całkiem serio.
Mieszczuchy, jeśli kto mógł, całymi rodzinami wyprawiały się na letniska na wieś do rodziny i znajomych, u których urządzało się wakacje, nazywane wczasami „pod gruszą”, a dziś agroturystyką.
Taki luksus jak wczasy zakładowe, kolonie dla dzieci, obozy harcerskie były, dla ledwie wiążącej koniec z końcem, przeciętnej, robotniczej rodziny, prawdziwym luksusem, często poza zasięgiem. Ja miałem więcej szczęścia niż inni moi rówieśnicy. Na przełomie 1956 i 57 roku, spędziłem kilka tygodni w Jagniątkowie koło Jeleniej Góry w tak zwanym prewentorium. Był to turnus dla dzieci z rodzin zagrożonych gruźlicą. Mój ojciec przywlókł tę groźną chorobę z obozu pracy w Jaworznie, więc cała rodzina została objęta specjalnym programem prewencyjnym. Tym sposobem, na koszt państwa, wyjechałem po raz pierwszy w życiu do kurortu. Zwiedziłem wówczas nieodległy Karpacz i Szklarską Porębę, które lata później staną się moim ulubionym miejscem sobotnio-niedzielnych wypadów.
Czegoś takiego jak rodzinne wczasy z mamą, ojcem i rodzeństwem, spędzone w jakimś ośrodku FWP (Fundusz Wczasów Pracowniczych) nigdy w prezencie od Ludowej Ojczyzny nie dostałem. To był wymarzony, nieosiągalny luksus. Towarzysz Gomułka, ówczesny jedynowładca Polski Ludowej, manifestując wierność komunistycznej ideologii, zachowywał się jak średniowieczny asceta. Mieszkał skromnie, mierził go wszelki luksus. Wolny czas spędzał w lesie na spacerach i na zbieraniu grzybów. Teraz jedynowładca Polski, prezes Kaczyński, na pikniku w Chełmie zapewniał swoich wyznawców, że obroni polskie lasy przed zakusami podłej Unii Europejskiej, która to Unia zamierza Polakom odebrać przyjemność zbierania grzybów i „robienia innych rzeczy”. Oto żarna historii…
Gomułka był także zdecydowanym przeciwnikiem rozwoju indywidualnej motoryzacji. Posiadanie prywatnego samochodu uważał za fanaberię i zbędny luksus. Twierdził także – nie bez racji z dzisiejszego punktu widzenia – że masowa produkcja samochodów zanieczyści powietrze wyziewami z ich rur wydechowych. Stawiał więc na komunikację masową. Co by nie mówić, miał sukcesy. Do najmniejszych pipidówek docierały niebieskie autobusy PKS, najpierw pudełkowate sany, a potem tzw. „ogórki” z Jelcza. Zazwyczaj były niemiłosiernie zatłoczone, a początkowo pan konduktor, a później pan kierowca decydował kogo zabierze, a kogo zostawi na peronie. I to się długo nie zmieniło. Dworzec PKS w Lubinie, niewiele mniejszy niż ten we Wrocławiu, jeszcze w późnych latach 70. i wczesnych 80. bywał miejscem dantejskich scen. Ktoś, kto nie kupił biletu w przedsprzedaży, a chciał dojechać do Wrocławia na konkretną godzinę, był zdany na łut szczęścia i widzi mi się jaśnie pana szofera. Który, w swojej łaskawości, spośród dzikiego tłumu ulitował się nad matką z dzieckiem, albo nad żołnierzem wracającym z przepustki. Ci co mieli mniej szczęścia, musieli czekać na następny kurs.
Wróćmy jednak do wczasowych rozważań z czasów towarzysza „Wiesława”. Jego ascetyzm ideowego komunisty, który każe spać na słomie i popijać suchy chleb źródlaną wodą, przejawiał się nienawiścią do wszelkich luksusów. Podczas gdy jego akolici lubowali się w konsumowaniu łososia i kawioru, popijanego koniakiem, towarzysz I sekretarz preferował swojską kaszankę, ser i kawę zbożową. Nawet jego Stasia, która była miłośniczką „małej czarnej” piła ją wyłącznie w tajemnicy przed mężem. „Wiesław” zdecydowanie sprzeciwiał się importowi cytrusów, które były dla niego symbolem zbędnego luksusu. Kiedy argumentowano, że cytryny zawierają dużo witaminy C i należałoby je sprowadzać dla dzieci, miał ponoć powiedzieć, że więcej tej witaminy zawiera kiszona kapusta.
Innym symbolem burżuazyjnego zepsucia była dla I sekretarza seksbomba lat 60. Kalina Jędrusik i jej styl bycia. Aktorka lubiła imprezować, zwłaszcza podczas wakacji spędzanych w polskich kurortach, co również wedle towarzysza „Wiesława” było przejawem burżuazyjnej zgnilizny. Przed nią to mateczka partia miała obowiązek chronić lud pracujący miast i wsi. I sekretarz zdecydowanie przedkładał walory spędzania urlopu na spacerach po lesie i przy żniwach, nad grożący moralnym upadkiem burżuazyjny luksus – rodzinne wakacje w kurortach. Nie mam pojęcia jak się ta fanaberia Gomułki przekładała na praktykę urlopową w innych częściach kraju, ale w moim małomiasteczkowym środowisku, wczasy były nieosiągalnym luksusem. Nawet się o nich nie rozmawiało.
„Morze nasze morze, które wiernie będziem strzec” ujrzeliśmy po raz pierwszy w życiu wyłącznie dzięki temu, że w Gdańsku-Wrzeszczu mieszkała siostra naszej mamy. U niej kwaterowaliśmy przez kilka tygodni, jeżdżąc tramwajem na plażę do Brzeźna.
Wyjazd nad polskie morze, cóż to była za wyprawa ! W latach 60. podróż z prowincjonalnego Lubina do Gdańska nie była ani prosta, ani łatwa. Dalekobieżne, niebieskie autobusy PKS kursowały najczęściej do Wrocławia, do Poznania czy do Warszawy. Nad Bałtyk jechało się pociągiem. Aby dostać się do Gdańska musieliśmy najpierw odbyć podróż do naszych dziadków, do Wałbrzycha. Tutaj łapaliśmy bezpośredni pociąg relacji Wałbrzych Główny – Gdynia Osobowa. Skład, mimo, że pośpieszny, wlókł się kilkanaście godzin, ale mieliśmy miejsca siedzące w uznawanym wówczas za luksus pulmanie. Na kolejnych stacjach, nieprawdopodobnie szczęśliwi, oglądaliśmy dantejskie sceny na peronach, kiedy zdesperowani podróżni usiłowali dostać się do wagonów. A dostać się, nawet z biletem pierwszej klasy, to był cud prawdziwy. Wakacyjne wydania Polskiej Kroniki Filmowej, pokazujące jak to dzieci i walizki wpycha się do wagonów przez okna, były jak najbardziej prawdziwe.
W klasie drugiej ludzie podróżowali ściśnięci jak śledzie w beczce. Czy to do kurortu, czy do rodziny pod gruszę – nikt nie miał pewności czy dojedzie. Pociągi kursowały rzadko i z różną punktualnością. Na tym polegała ówczesna równość i demokracja. Nawet posiadanie biletu nie gwarantowało, że się pojedzie. W rozjezdniach mylono składy, bywało, że pociąg prowadził mniejszą liczbę wagonów. Do lat 70. ten kto miał prywatne koneksje z kolejarzami był szczęśliwcem. Taki znajomy kolejarz, już na „górce rozrządowej” naklejał na drzwiach przedziału kartkę „zarezerwowane” i na peronie otwierał wyłącznie znajomym. W Polsce Ludowej do szczęścia niewiele było potrzeba.
Każda bajka zaczyna się od słów, dawno, dawno temu za górami, za lasami… A jak zaczynają się wspomnienia ? Jedno jest pewne, one nie są bajką, a raczej świadectwem minionych czasów i osobistych przeżyć. Wspomniałem na wstępie o pobycie w prewentorium w Jagniątkowie. To było moje pierwsze zetknięcie się z Karkonoszami. Drugie, też w podstawówce, miało miejsce nieco później, kiedy w ramach szkolnej wycieczki wspięliśmy się na Śnieżkę. Na szczycie wysłuchaliśmy legendy o Karkonoszu, Duchu Gór, zwanym także Skarbkiem i Liczyrzepą. „Na Śnieżce trzeba być chociaż raz w życiu i podziwiać cudne widoki” – pouczał nas przewodnik.
Z biegiem czasu wypady w Karkonosze stały się modne. Wspinał się każdy kto umiał i mógł. Z tego niedalekiego raju korzystał cały artystyczny Wrocław. Znane persony wpadały tu na kilka godzin, aby połazić po górskich szlakach, albo pozjeżdżać na nartach. O tym się wiedziało.
Dzięki zgrzebnej turystyce z lat 60., organizowanej przez niezwykle popularne PTTK (Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze), w Karkonoszach otwarto wiele szlaków turystycznych, ocalono liczne schroniska i poniemieckie pensjonaty. Dzisiaj, w XXI wieku, w środku lata, od wielu tygodni, toczy się internetowa batalia o słynną „Samotnię” nad Małym Stawem w Karkonoszach. Turyści nie chcą tu żadnych zmian i krytykują pomysł PTTK, które nie przedłużyło umowy dotychczasowym gospodarzom tego legendarnego schroniska: – Jak ktoś chce lepszych warunków, niech szuka ekskluzywnego hotelu – napisał jeden z internautów. Oto siła wspomnień i moc tradycji.
Ale wróćmy do lat 60. a zwłaszcza 70. Socjalistyczna ojczyzna oferowała robotniczo-chłopskiej przewodniej sile narodu rodzinne wczasy pracownicze. Przynajmniej teoretycznie. Zakłady pracy, PGR-y (Państwowe Gospodarstwa Rolne) związki zawodowe, biuro podróży „Orbis”, Związek Harcerstwa Polskiego dbały o rozwój bazy wypoczynkowej i turystycznej. Nasze dolnośląskie Sudety, z dobrze zachowaną przedwojenną bazą hoteli i pensjonatów, stały się w ciągu niewielu lat centrum bazy sanatoryjno-wypoczynkowej kraju. Jednak bardziej modne były Tarty, a nie Karkonosze, zwłaszcza wśród peerelowskiego high-life’u. Ale to się miało zmienić.
Prawda jest taka, że w PRL Polacy wypoczywali jak kto mógł i jak się komu udawało. Na wyjazdy wakacyjne pozwalało sobie może dziesięć procent społeczeństwa, cała reszta spędzała urlopy w domu. Dzieciaki podrzucało się dziadkom, na wieś albo do innego miasteczka. Nas rodzice wyprawiali do dziadków, do Wałbrzycha. Na co akurat nie narzekaliśmy, bo wakacje były u nich cudowne. Czas spędzaliśmy głównie na powietrzu, wymyślając przeróżne zabawy, łaziliśmy po górach, zbieraliśmy grzyby i jagody. Było super !
Kiedy towarzysz Gierek zaczął budować „nadwiślańskie mocarstwo” Zagłębie Miedziowe wkraczało w okres rozkwitu. Kopalnia „Lubin” osiągnęła pełną zdolność wydobywczą i produkcyjną, rzecz jasna przed terminem, powstawały nowe kopalnie „Polkowice” i Rudna”, budowano hutę miedzi „Głogów I”. Ale nie samą pracą człowiek żyje. Odpocząć czasem trzeba. Niekoniecznie przy butelce. A w tamtych czasach pijało się ostro, dużo i często. Alkohol był tani i powszechnie dostępny. W latach 70. za przeciętną pensję można było nabyć 50 butelek wódki (w poprzednim dziesięcioleciu „tylko” 35). Na budowach wielkiej miedzi zarabiało się dobrze, a nawet bardzo dobrze, więc przelicznik był jeszcze większy. Pokusa także, a okazji do wypitki nie brakowało. Lubińskie restauracje z dancingiem pękały w szwach. Jednak z górnika, który przyszedł na szychtę na kacu, wielkiego pożytku nie było. Dekował się taki delikwent w pakamerze, póki nie doszedł do siebie. Tak było.
Nie wiem z czyjej inspiracji powstał program organizowania górnikom, budowniczym kopalń i hutnikom czynnego wypoczynku po pracy i w dni wolne, bo wstęp na salony władzy uzyskałem dopiero jako dziennikarz „Nowej Miedzi”. A to była już połowa lat 70. W każdym razie, ZG „Lubin” już na początku lat 70. zatrudniły specjalistę od sportu i rekreacji. Był nim nieoceniony i niezmordowany Michał Kujawiakowski. Dzięki niemu powstała zakładowa liga piłki nożnej. Każdy szanujący się wydział posiadał własną drużynę futbolową. Chłopaki regularnie trenowały, a rozgrywki ligowe odbywały się w każdą niedzielę. Na widowni zasiadały rodziny piłkarzy i kibice z ulicy.
Niestrudzony Michał Kujawiakowski stworzył cały system zajęć sportowo-rekreacyjnych. Grywano w piłkę ręczną i siatkówkę, uprawiano lekkoatletykę. Funkcjonowała także bogato wyposażona wypożyczalnia sprzętu sportowo-turystycznego. Za grosze można było wypożyczyć narty, łyżwy czy kompletny sprzęt biwakowy od namiotu, przez dmuchane materace i śpiwory po kuchenkę spirytusową. Ktoś, kto preferował niedzielny wypad w góry czy nad jezioro, a nawet urlop „pod gruszą”, mógł się tu zaopatrzyć we wszystko, co niezbędne do życia na biwaku. Wiem, sam korzystałem.
Niepostrzeżenie amatorski sport i rekreacja rozwinęły się tak burzliwie, że ktoś wpadł na pomysł zorganizowania rywalizacji na szczeblu KGHM. Tak narodziła się wielka, coroczna, a w zasadzie całoroczna, impreza sportowo-rekreacyjna pod nazwą Spartakiada Zakładów Pracy Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi. Impreza miała dwie edycje: Spartakiadę Letnią i Spartakiadę Zimową. W ramach tej pierwszej odbywały się zawody w grach zespołowych, zawody lekkoatletyczne i sportów wodnych. Areną gier zespołowych i rywalizacji lekkoatletów były obiekty Ośrodka Sportu i Rekreacji w Lubinie. Wodniacy rywalizowali na Jeziorze Sława, na terenie Ośrodka Wypoczynkowego „Sława” w Lubiatowie, należącym do HM „Głogów”. Ośrodek zajmował wspaniały odcinek plaży z ogromnym molem i torami pływackimi, miał tu też siedzibę Yacht Club „Chalcos”. Był tu prawdziwy port jachtowy, gdzie cumowały żaglówki, łodzie motorowe i wieloosobowa łajba, która służyła do wożenia wczasowiczów po jeziorze. Był też hotelik i restauracja dla żeglarzy, i kapitanat portu z prawdziwym kapitanem. Wspaniałe warunki i do wypoczynku, i do sportowej rywalizacji. Narciarze i saneczkarze ścigali się na trasach zjazdowych w Szklarskiej Porębie, a łyżwiarze na torze lodowym OSIR w Lubinie.
Całej imprezie patronował dyrektor pracowniczy KGHM, a nad sprawnym jej przebiegiem czuwał „duet Staszków”, jak nazywano Stanisława Kulczyńskiego, naczelnika wydziału socjalno-bytowego KGHM oraz jego imiennika i zastępcę Stanisława Tarnawskiego. Pasja i wyjątkowe zaangażowanie obu Staszków w kreowanie nowych pomysłów i propozycji wzbogacających ofertę socjalną dla pracowników miedzi, budziło powszechny podziw i szacunek. Krążyła anegdota, oparta na prawdziwym wydarzeniu, że Stach Tarnawski, będąc w podróży inspekcyjnej na Wybrzeżu, podczas spotkania towarzyskiego, w którym uczestniczył armator ze Szwecji, jako ważny naczelnik z miedziowego kombinatu, podpisał z nim wstępną umowę na zakup dla KGHM… pełnomorskiego statku wycieczkowego. Bo jak stwierdził, „Wielki Kombinat” powinien taki cymes posiadać. A górnicy i hutnicy zasługują na to, aby móc spędzać urlopy na pokładzie statku, pływającego nie tylko po Bałtyku, ale i po egzotycznych morzach, pod banderą KGHM. Zrobiła się z tego niezła chryja, bo Szwed potraktował „umowę” serio i domagał się od dyrekcji kombinatu jej sfinalizowania. Na szczęście, udało się rzecz odkręcić, a niedoszła transakcja przeszła do legendy.
Spartakiada Zakładów Pracy KGHM cieszyła się olbrzymią popularnością, a uczestników liczono w dziesiątkach tysięcy każdego roku. Impreza przetrwała do przełomu w 1989 roku.
W kronice ZG „Lubin” zapisano, że „20 czerwca 1971 roku uroczyście otwarto wybudowany w czynie społecznym, pod patronatem ZMS, (Informuje się dzisiejszą młodzież, że chodzi Związek Młodzieży Socjalistycznej) ośrodek wypoczynkowy ZG „Lubin” nad Jeziorem Wojnowskim”. Była to pierwsza tego typu inwestycja zrealizowana przez zakład z grupy KGHM. Rok później, 4 grudnia 1972 roku, „oddano do użytku dom wczasowy „Górnicza Strzecha” w Szklarskiej Porębie. Połowę funduszu na zakup tej placówki załoga wypracowała w czynie społecznym” – odnotował kronikarz.
Z tymi czynami społecznymi było tak samo, jak z rekordami wydobycia. Dyrekcja wykładała pieniądze wyskrobane z jakichś szufladek sobie tylko znanymi sposobami, a społecznicy pracowali „społecznie” w ramach kopalnianych etatów. Ale nikt się tego nie czepiał, bo taki był system.
Takoż od „Wojnowa” i „Górniczej Strzechy” zaczął się proces budowy sieci KGHM-mowskich ośrodków wypoczynkowych w całym kraju. Kierownictwo Kombinatu przyjęło ambitny plan, aby każdego roku na kolonie letnie i zimowe wyjechało każde dziecko pracownika KGHM, które tego zechce. I cel osiągnięto. Dzieciarnia wyjeżdżała nie tylko do polskich uzdrowisk, ale do ośrodków w Czechosłowacji, NRD, Bułgarii i Jugosławii. Postanowiono także, aby na rodzinne wczasy zakładowe mogło wyjechać co roku 28 tysięcy pracowników przemysłu miedziowego. Zakładowe ośrodki wypoczynkowe zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu: w Świnoujściu, Kołobrzegu, Ustroniu Morskim, Dąbkach, Świeradowie-Zdroju i Szklarskiej Porębie. Wkrótce większość z nich przekształcono w ośrodki sanatoryjno-wczasowe, aby mogły się „kręcić” przez cały rok. Było to ważne dla rachunku ekonomicznego, bo wypoczynek jest przyjemny, ale swoje kosztuje. Nawet w socjalizmie.
KGHM miał swoją bazę wypoczynkową, ale z Zagłębia Miedziowego na Wybrzeże trzeba było jakoś dojechać i jakoś wrócić. W cywilizowanych warunkach. Nieco wcześniej przypomniałem młodzieży, jak się w latach 70. po Polsce koleją podróżowało. Nie wiem kto w dyrekcji KGHM wpadł na ten pomysł, ale był geniuszem. Otóż wzorem tzw. pociągów kolonijnych, które były trwałym elementem letniego polskiego pejzażu na liniach PKP od morza po Tatry, Kombinat postanowił mieć własny… pociąg wczasowy !
Pomysł nie bez piramidalnych trudności zrealizowano i był to absolutny ewenement w historii Polskich Kolei Państwowych. W okresie wakacyjnym na trasie Legnica-Lubin-Głogów-Kołobrzeg-Koszalin kursował pociąg z tablicami na burtach pulmanowskich wagonów „Pociąg wczasowy KGHM”. Taki peerelowski Orient Express, którym kombinaccy wczasowicze podróżowali do nadmorskich kurortów. Każdy wczasowicz wraz ze skierowaniem otrzymywał bilet z miejscówką. Jechał wygodnie, wysiadał na właściwej stacji, gdzie czekał już na niego autobus, który dowoził go do jego ośrodka. Po zakończeniu turnusu odbywał tę samą drogę powrotną do miejsca zamieszkania. W tym przypadku słowa popularnej piosenki
Gra wesoły pociąg swą piosenkę, że aż lecą skry,
Miasta, rzeki szybko suną przed oczami.
Kiedy wspólnie wyruszamy na spotkanie pięknych chwil,
Ta piosenka jak przyjaciel jedzie z nami.
odzwierciedlały rzeczywistość. Tym pociągiem rzeczywiście jechało się i wesoło, i przyjemnie i na spotkanie pięknych dni. Za całą tę skomplikowaną i sprawnie działającą logistykę od Legnicy po Koszalin odpowiadał osobiście wicenaczelnik Stach Tarnawski. Organizował, czuwał, nadzorował.
Ośrodki wypoczynkowe KGHM czy to w górach, czy nad morzem były, jak na owe czasy, oazami wczasowego luksusu. Czy to kameralna „Barbarka” w Świnoujściu ZG „Konrad”, kierowana przez doskonałego gospodarza Antoniego Nowaka, czy flagowiec „Chalkozyn” w Kołobrzegu ZG „Rudna” zarządzany przez dyrektora Jana Bylczyńskiego, czy „Cechsztyn” w Ustroniu Morskim dowodzony przez Jerzego Nowaka, że wymienię te trzy ośrodki, wszędzie rzucało się w oczy praktyczne i gustowne wyposażenie, bogate i urozmaicone wyżywienie, miła obsługa, atrakcyjny program rozrywkowy dla dorosłych i dla dzieci. Zakłady KGHM, które inwestowały w budowę tej bazy, nie szczędziły grosza, bo w grę wchodziła szczera troska o jakość wypoczynku pracowników miedzi no i prestiż firmy.
Może i nie wiem, a może moja pamięć tego nie pamięta, kto wpadł na pomysł zorganizowania „Konkursu na najlepszy ośrodek wczasowy zakładów pracy województwa legnickiego”. Imprezę firmowała Wojewódzka Rada Związków Zawodowych w Legnicy, a współorganizował Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi oraz redakcje „Nowej Miedzi” (później „Polskiej Miedzi”) i „Konkretów”.
W latach 70. i 80. władze chętnie organizowały różnego rodzaju rywalizacje i współzawodnictwa, często kierując się motywami ideowo-propagandowymi. Takim flagowym produktem TVP za czasów Macieja Szczepańskiego był „Telewizyjny Turniej Miast”. Program wybitnie kabotyński, ale popularny.
Początkowo wydawało się, że konkurs dla ośrodków wczasowych będzie kolejną odmianą rywalizacji o tytuł najlepszej brygady murarskiej, czy czegoś w tym stylu. Mój ówczesny naczelny, Mirek Drews, zakomunikował mi, że zostałem członkiem komisji konkursowej z ramienia naszej redakcji. Jako juror mam objechać zgłoszone do konkursu ośrodki i zameldować się w redakcji z ciekawym reportażem.
Wyruszyliśmy w trwającą ponad tydzień podróż po Polsce elegancką „nyską” (młodzieży wyjaśnia się, że był to mikrobus polskiej produkcji) z napawającym dumą napisem na burtach „Zakład Transportu Kombinatu Górniczo-Hutniczego w Lubinie”. Ośrodków na liście było kilkanaście. Zaczęliśmy od Lubiatowa, skończyliśmy w Kołobrzegu. Była to niezwykle ciekawa i pouczająca wycieczka. Na własne oczy mogliśmy zobaczyć i ocenić poziom usług oferowanych wczasowiczom w poszczególnych ośrodkach. Niektóre dzieliła przepaść. W drodze powrotnej zastanawialiśmy się czy w tej sytuacji rywalizacja ma jakikolwiek sens ? Bo jak tu mówić o równości szans, kiedy w szranki staje obiekt Zakładu Energetycznego z Legnicy z pierwszym lepszym ośrodkiem bogatego zakładu KGHM ?
Z czasem okazało się, że konkursowa rywalizacja przynosi konkretne owoce. Z roku na rok obserwowaliśmy pozytywne zmiany zachodzące nie tylko we flagowych obiektach KGHM, ale i u ich „ubogich krewnych”. Kierownicy ośrodków stawali na głowie, aby poprawiać jakość usług hotelowych, gastronomicznych i rozrywkowych. Czasem były to drobiazgi, ale bardzo cieszyły wczasowiczów. Zdarzało się, że „Złote Słońce Nowej Miedzi” – nagrodę za szczególne osiągnięcia w organizacji wypoczynku – otrzymywały ośrodki skromniejsze i biedniejsze od konkursowych krezusów.
Dawała o sobie znać ambicja właścicieli i kierowników ośrodków, ich kreatywność i pracowitość. Niektórzy potrafili wyczarować coś z niczego. Konkurs z roku na rok się rozrastał i nabierał popularności. W jego końcowych latach obejmował już tak dużą liczbę ośrodków, że musieliśmy wprowadzić podział na trzy kategorie: ośrodki w górach, nad jeziorami i nad Bałtykiem. Konkursowe objazdy trzeba było rozkładać na trzy tury, bo jedna musiałaby trwać miesiąc. Czas przełomu ‘89 zakończył tę imprezę. Polem rywalizacji miał być odtąd wolny rynek.
Nadchodziło nowe, nie tylko w turystyce. Odejście od systemu gospodarki centralnie sterowanej, zmusiło KGHM do wdrożenia programu restrukturyzacji i prywatyzacji. Gigantyczny państwowy moloch Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi wchodził na drogę rewolucyjnych przemian strukturalnych. Za parę lat miał się stać nowoczesnym koncernem surowcowym, zorganizowanym i zarządzanym wedle najlepszych światowych rozwiązań i standardów. Ale to temat na inną pogadankę. Dzisiaj pozostańmy jeszcze w wakacyjnym klimacie z ubiegłego wieku:
Morza szum, ptaków śpiew,
Złota plaża pośród drzew.
…śpiewał zespół „Czerwone Gitary”. I tę piosenkę, i wyjazdy nad morze w tamtych czasach pamięta się zawsze i na zawsze.
Mamy wiek XXI i rok 2023. Lato w pełni. Dolnoślązacy, którzy zdecydowali się spędzić urlop kraju mają do wyboru bogatą ofertę wypoczynkową firmy „Interferie”. Utworzenie tej spółki było pierwszym przedsięwzięciem restrukturyzacyjnym miedziowego molocha. Wyjęcie obiektów wczasowych ze struktury właścicielskiej kopalń i hut, wydawało się przedsięwzięciem klarownym ekonomicznie i organizacyjnie. Kopalnia ma wydobywać rudę, a nie organizować wczasy dla załogi i do tego we własnym obiekcie – orzekli eksperci. Cel utworzenia wyspecjalizowanej spółki był jasny i klarowny: miała ona przejąć wszystkie obiekty od dotychczasowych właścicieli, objąć je wspólnym zarządem i czerpać dochody z prowadzonej działalności.
Wiano otrzymała bogate: w Sudetach „Górniczą Strzechę” w Szklarskiej Porębie, „Malachit” i „Wieżyczki” w Świeradowie i „Pod Pawiami” w Polanicy-Zdroju. Na Wybrzeżu „Barbarkę” i „Hutnika” w Świnoujściu, „Cechsztyn” w Ustroniu Morskim, „Gawędę” w Sianożętach, „Argentyt” w Dąbkach, „Kowelin” w Łebie i „Niedźwiadek” w Łukęcinie. Nad jeziorami ośrodek „Sława” w Lubiatowie, „Relaks” w Wieleniu, „Jeziorak” w Pszczewie i „Wojnowo” w Wojnowie. Misję zorganizowania tego interesu od zera otrzymał Jan Bylczyński, były szef „Chalkozynu” w Kołobrzegu.
Tak oto przyszła na świat słynna dziś spółka turystyczna „Interferie”. Spytacie skąd wzięła się jej nazwa ? Wzięła się z ”inter” od wyrazu international i od „ferie”, czyli synonimu słowa wakacje. Z tego mariażu wyszła fajna nazwa brzmiąca i komunikatywnie, i światowo. I taka miała być. Spółka planowała swoją przyszłość z rozmachem. Chciała podbić nie tylko rynek krajowy, chciała wyjść z ofertą na międzynarodowy rynek turystyczny. I to się udało.
W okresie niemowlęcym spółka „Interferie” wypracowywała 90 procent zysków ze sprzedaży wczasów pracownikom KGHM. Resztę wypełniali goście spoza firmy. Proporcje odwróciły się w roku 1993. A spółka zaczęła wypływać na szerokie wody i uruchomiła własne inwestycje. Pierwszym dużym przedsięwzięciem był czterogwiazdkowy Hotel „Bornit” w Szklarskiej Porębie. Piękne położony z widokiem na Szrenicę. Budowę obiektu, jeszcze za „starych czasów”, rozpoczęły ZG „Rudna”. W 1996 inwestycję przejęła spółka „Interferie”. Budowa kosztowała prawie 28 mln złotych, a hotel otwarto trzy lata później. Dzisiaj „Bornit” jest nazywany „Perłą Karkonoszy” i gości każdego roku wiele sław polskiej sceny muzycznej i filmowej, a kluby sportowe z całej Polski organizują tu obozy kondycyjne.
W 1966 roku w lokalu PTTK przy ul. Rynek 22 w Lubinie otwarło podwoje Biuro Turystyczne „Interferie”. Początkowo jego klientelę stanowili głównie pracownicy KGHM. Jednak wkrótce biuro podpisało umowy z innymi operatorami. W ofercie znalazły się wyjazdy zagraniczne i bilety lotnicze. Złamano monopolistyczną pozycję biura „Orbisu”, rezydującego po sąsiedzku. Dzisiaj biuro w Rynku 22 jest jedyną trwałą pamiątką po spółce „Interferie”, która narodziła się w Lubinie i tu miała swoją siedzibę. Po czym została przeniesiona do Legnicy w ramach programu budowania „stołeczności” stolicy województwa legnickiego. Nie ona jedna…
Marzenia i plany pierwszego prezesa „Interferii” Jana Bylczyńskiego spełniły się z nawiązką. Spółka stała się siecią hoteli i obiektów turystycznych, i międzynarodowym touroperatorem. 6 czerwca 2006 roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zatwierdziła prospekt emisyjny spółki „Interferie” SA zależnej od KGHM Polska Miedź SA. Pierwsze notowanie praw do akcji spółki miało miejsce 10 sierpnia 2006 roku. A to nie koniec. Spółka realizuje nowe projekty inwestycyjne. Ma plany i ambicje.
Każda bajka zaczyna się od słów dawno, dawno temu, za górami, za lasami … Ale to nie bajka , a wspomnienie o tym, że dokładnie 2 czerwca 1972 roku „uroczyście otwarto ośrodek wypoczynkowy ZG „Lubin” nad Jeziorem Wojnowo, wybudowany w czynie społecznym, pod patronatem organizacji ZMS”. Taki był początek. Od tego dnia upłynęło pięćdziesiąt lat i wszystko się zmieniło. Czy na lepsze ? Osądźcie sami.
Wersja oryginalna
Janusz Dobrzański
Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety” w latach 1974 – 1991.