Bardzo ciekawy jestem, Zosiu, Twojego ostatniego tekstu. Relacji z własnego pogrzebu. Nie wiem, jak to możliwe, ale nie wątpię, że ją napiszesz. Przecież nie sprzeniewierzysz się ten jeden raz temu, co było istotą Twojego barwnego, choć jakże dramatycznego życia.
Byłaś uzależniona od pisania. Do końca, nawet wtedy, gdy już jako emerytka dawałaś swe artykuły różnym redakcjom, często bezinteresownie, za dziękuję lub Bóg zapłać, bo chętnie obdarowywałaś nimi również parafialne wydawnictwa. Znałaś wszystkich i Ciebie, popularną Zofkę, wszyscy znali, szczególnie ludzie sztuki, kultury. Byłaś towarzyską, nadzwyczaj barwną postacią, bohaterką rozlicznych przygód i facecji, które wręcz lgnęły do Ciebie.
Zawsze pełna energii, pomysłów, otwarta na innych, ciekawa życia, a Twój własny życiorys mógłby wypełnić opasły tom sagi polskiej rodziny z tradycjami. Córka lekarza – oficera, ofiary Katynia, siostra naukowca, który w dojrzałym wieku poświęcił się chrześcijańskiej misji służenia bliźnim w dalekiej Azji i w Rosji, gdzie spotkała go męczeńska śmierć z rąk rabusia zabójcy.
Poznałem Cię jako szefową działu kultury „Słowa Polskiego”, gdzie rozpoczynałem swoją dziennikarską drogę. Miałem więcej szczęścia od kolegi, który do redakcji trafił spoza Wrocławia i skierowany do tego działu zagadywał przyszłych współpracowników: „Mam się zgłosić do redaktor Zofki, ale słyszałem, że to potworna kosa i jędza. Nie wiecie, gdzie ją znajdę?”. „To ja jestem tą kosą i jędzą. Witam na pokładzie” – usłyszał zza siebie od blondynki stojącej w drzwiach, z którą przyjaźń łączyła go potem przez długie lata. Nie obraziłaś się, śmiałaś się razem z wszystkimi.
To prawda, byłaś Zofko bardzo wymagająca i przykładem swojej pracowitości nieraz zamęczałaś podwładnych, ale zarazem tryskałaś humorem i życiowym optymizmem. I taką Cię zapamiętamy.
Wiesiek Dzięciołowski