I właśnie taki był „peerel”. Aby właściwie pojąć peerelowskie nonsensy musimy ogarnąć wzrokiem nieco szersze tło. Kiedy po roku 1945 w wyzwolonej Polsce lud pracujący miast i wsi, z pieśnią na ustach, zaczął budować socjalizm, czyli ustrój przyniesiony ze Wschodu, dzielnie wspierany przez sowieckie dywizje i doradców z NKWD, w kraju królowała prywatna własność środków produkcji, czy raczej to, co z nich realnie pozostało.
Nowa władza, a konkretnie PKWN i Krajowa Rada narodowa, a następnie już Sejm PRL ustanowiły przepisy o nacjonalizacji. Po 1946 roku podstawowe gałęzie gospodarki narodowej miały się stać własnością państwa, czyli, jak głosiła ówczesna propaganda, „trafić w ręce prawowitych właścicieli – mas robotniczo-chłopskich”. Pod walec nacjonalizacji poszły tysiące prywatnych przedsiębiorstw i fabryk, które mogły zatrudnić więcej niż 50 osób na jedną zmianę. A te stanowiły większość. Od tej zasady ustanowiono wyjątki, ale nie będziemy się tym zajmować. Za wywłaszczane dobra państwo wypłacało symboliczne odszkodowania, a często nie wypłacało ich wcale. Wedle ówczesnej propagandy tak ludowe państwo wymierzało „dziejową sprawiedliwość społeczną”.
Kiedy na początku lat 50. towarzysz Hilary Minc, wicepremier i przewodniczący Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, ogłosił zwycięstwo w „bitwie o handel”, podstawowe gałęzie i dziedziny gospodarki były już pod kuratelą socjalistycznego państwa. I to państwo wzięło na siebie odpowiedzialność za „zaspokojenie potrzeb społecznych” w oparciu o zasadę „sprawiedliwego podziału produktów”, co miał zapewnić system centralnego planowania.
Nawet człowiek słabo obeznany z podstawami ekonomii wie, że nie da się zaplanować ile, jako społeczeństwo, parówek rocznie zjemy, ile zużyjemy butów (panowie na płaskim, panie na koturnach), ile znosimy koszul, czapek i rękawiczek, ile kupimy żarówek, długopisów, kopert, książek, a ile pudełek zapałek itd. Jednak socjalistyczni ekonomiści byli odmiennego zdania. Podobnie jak ich koledzy ze wszystkich państw bloku wschodniego, opierali gospodarkę na centralnych planach kilkuletnich, określających kierunki rozwoju państwa do najdrobniejszych detali.
Prawdę mówiąc, w planowaniu gospodarczym nie ma niczego zdrożnego, a i w Polsce nie było ono żadnym novum. Elementy gospodarki planowej, już w okresie międzywojnia, zaczął wprowadzać minister Eugeniusz Kwiatkowski, który w 1936 roku przedstawił czteroletni plan inwestycyjny. Władcy Polski Ludowej nie zamierzali jednak korzystać z wypróbowanych polskich wzorców. Peerelowska myśl ekonomiczna opierała się na założeniach opracowanych przez specjalistów radzieckich. A wszystko co radzieckie było z definicji najlepsze na świecie.
Założenia systemowe były takie, że socjalistyczna gospodarka planowa, polegająca na tym, że władza centralna ustala co, ile i dla kogo ma być wyprodukowane oraz za ile sprzedawane, ma w końcowym efekcie spowodować sprawiedliwy podział dóbr. Zgodnie z hasłem peerelowskiej propagandy „każdemu według potrzeb”.
Apostołowie gospodarki planowej głosili także tezę, że centralizacja planowania raz na zawsze zlikwiduje cykle koniunkturalne i wszelkie kryzysy typowe dla gospodarki kapitalistycznej. Czyli zapewni powszechną równość i szczęśliwość aprowizacyjną. W praktyce tak różowo już nie było.
Przeciętny zjadacz chleba i kaszanki, marnie obeznany z prawidłami ekonomii wiedział, że normalnie funkcjonująca gospodarka dostosowuje się do panujących na rynku warunków, czyli podaż podąża za popytem, a popyt kształtuje podaż. Tymczasem ówcześni władcy Polski Ludowej, kierując się „przodującą radziecką myślą ekonomiczną” i wierni jej wzorcom, uważali, że wszystko da się z góry detalicznie zaplanować.
Macherzy z Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (utworzonej w 1949 roku, zwanej „super-ministerstwem”, bowiem KPG była organem nadrzędnym nad resortami gospodarczymi) zajmowali się więc planowaniem wszystkiego. Od polityki gospodarczej państwa, poprzez narodowe plany gospodarcze i kontrolę ich realizacji, aż po koordynację działalności resortów gospodarczych. Zajmowała się centralnym rozdzielnictwem materiałów i wyrobów gotowych, kalkulowaniem cen i taryf, a także organizacją przedsiębiorstw w tym z sektora prywatnego.
Cała krajowa produkcja musiała się zmieścić w centralnym, planistycznym szalunku. Takiej fanaberii jak zmieniająca się moda planiści nie uwzględniali. Maksi czy mini, plan musiał obejmować tylko to, co w nim przewidziano. A planiści wiedzieli z góry ile czego w skali kraju obywatele zjedzą, ile zedrą skarpet, ile kupią butów na zimę i lato, ile wypalą papierosów i wypiją wódki, itd. Czegoś takiego, jak wzrost zapotrzebowania na określone towary nie uwzględniali, bo i po co ? W centralnym planowaniu nie było przecież miejsca na mechanizmy rynkowe, na konkurencyjność i przedsiębiorczość.
Od początku brakowało więc wszystkiego, a z roku na rok skala niedoborów rosła dramatycznie. I całe to centralne planowanie można było o tyłek potłuc. Tam, gdzie była potrzebna przedsiębiorczość i kreatywność obowiązywało nagradzanie za wykonywanie, a szczególnie za przekraczanie planów. Przedsiębiorstwa starały się więc zaniżać plany, aby je potem „dziarsko”, acz bez wysiłku, znacząco przekraczać i otrzymywać premie.
Obowiązujący system sprzyjał także innego rodzaju szwindlom. Zaniżano nie tylko plany, ale i normy jakościowe. Jeśli jakiś produkt nie trzymał normy krajowej, to w jej miejsce wprowadzano normę zakładową. W rezultacie wytwarzano bubel, ale w papierach wszystko grało. Planiści byli ukontentowani, bo pokazywano im kwity, które dowodziły niezbicie, że produkcja idzie zgodnie z planem. Na Śląsku górnicy dosypywali do urobku kamienie i za ponadplanowe wydobycie dostawali premie. Podobnie kombinowano „na miedzi”, co opisałem na łamach „Konkretów” w cyklu artykułów „Mit tony i metra”. Kantowali więc wszyscy, bo system temu sprzyjał, a nawet do takich praktyk zachęcał. A jeśli coś nie odpowiadało konsumentom, to trudno, przy braku czegoś konkurencyjnego musieli kupić to, co było akurat dostępne na rynku. Summa summarum monopolizacja produkcji i handlu w rękach państwa, likwidacja większości prywatnych przedsiębiorstw i brak konkurencyjności spowodował nie tylko rażąco niską jakość produkcji, ale ogromną skalę marnotrawstwa, co ostatecznie oznaczało nieuchronne, postępujące bankructwo ekonomiczne PRL.
Każdy z kolejnych kryzysów, jakie dotknęły PRL, zmuszał jej politycznych kierowników do luzowania gorsetu centralizmu gospodarczego. W Polsce Ludowej, jak w żadnym innym kraju demoludów, rzemieślnicy i drobni sklepikarze, którzy nie polegli w „mincowej bitwie o handel”, funkcjonowali w miarę spokojnie. Wprawdzie urzędy skarbowe nakładały na „prywaciarzy” tak zwane „domiary” czyli podatki uznaniowe, to jednak wielu drobnych przedsiębiorców dawało sobie radę, skutecznie wypełniając luki na rynku, tworzone przez niewydolne przedsiębiorstwa państwowe.
O symbiozie firm państwowych i „prywaciarzy” można by napisać nie jedną sensacyjną rozprawkę. Byłoby o czym, bo takie „cuda” były możliwe tylko w PRL. Na rynku brakowało wszystkiego. Od mebli po zabawki i setki artykułów codziennego użytku. Państwo ich nie wytwarzało, bo nie ujęto ich w centralnych planach. Za to państwowi wytwórcy niesprzedawalnych bubli, ale wyprodukowanych zgodnie z planem, mieli dostęp do materiałów i surowców z tak zwanego rozdzielnika. I to było pole do swoistej symbiozy państwowej firmy z prywatną. Ta pierwsza produkowała, powiedzmy, plastikowe wiadra i wanienki, które zalegały magazyny i sklepowe półki. A te „na pniu” kupowała ta druga i przerabiała je na dziecięce zabawki, albo plażowe klapki. Jeśli nie udawało się załatwić surowca w ramach takiej „kooperacji”, zawsze można było go zorganizować poprzez układy z pracownikami przedsiębiorstw państwowych. Oni nie mieli żadnych hamulców moralnych, aby wynieść z własnego stanowiska pracy surowce, materiały czy części, na które było zapotrzebowanie. Nie uważali tego za kradzież, ponieważ w socjalizmie wszystko jest „nasze”, a do marnej pensji jakoś dorobić było trzeba. Uważali więc że jest to czyn moralnie usprawiedliwiony.
W sumie, mimo wielu ograniczeń, „prywaciarzom” wiodło się w PRL całkiem nieźle. Dzięki temu w gospodarce zachował się poważny kapitał przedsiębiorczości, bezcenny w czasach przełomu 1989/90.
Zapowiedzią i początkiem istotnych zmian w polityce gospodarczej PRL była słynna „ustawa Wilczka”, uchwalona 23 grudnia 1988 roku. Stanowiła zbiór przepisów o działalności gospodarczej, opartych na projekcie ministra przemysłu Mieczysława Wilczka i premiera Mieczysława Rakowskiego. Ustawa wprowadzała zasadę, że „co nie jest zakazane, jest dozwolone” i głęboko liberalizowała działalność gospodarczą. Umożliwiła wykonanie pierwszego wielkiego kroku na drodze od gospodarki permanentnego niedoboru do gospodarki wolnorynkowej. Od teraz każdy obywatel PRL, jeśli tylko miał ochotę, mógł podejmować i prowadzić działalność gospodarczą na równych prawach.
Ustawa znacząco zaktywizowała drobne firmy, a przede wszystkim wyzwoliła powszechną społeczną przedsiębiorczość. Najaktywniejsi i najodważniejsi Polacy wzięli się za własne, małe biznesy. Na ulicach i placach polskich miast, i miasteczek pojawiły się składane łóżka, a na nich najrozmaitsze towary, najczęściej z prywatnego „importu”, głównie z sąsiednich Niemiec. Z czasem łóżka zastąpiły tak zwane „szczęki”, czyli metalowe, składane stragany. Kupić tu można było wszystko od mydełek „Fa” i proszków „OMO”, po elektroniczne zegarki „Casio”.
Okazało się, że, dzięki poluzowaniu pęt centralnie sterowanej gospodarki, dokonał się w Polsce cud gospodarczy końca XX wieku. Jego wymownym wyróżnikiem okazał się sznurek do snopowiązałek, który przez cały okres istnienia PRL był symbolem niewydolnej socjalistycznej gospodarki. W każde żniwa ze wszystkich gmin płynęły alarmistyczne sygnały o braku sznurka do snopowiązałek. A styl informacji prasowych przypominał komunikaty wojenne. I oto po zluzowaniu gospodarki, a dokładnie po roku 1989 stał się cud: temat zniknął z łamów prasy. Ale nie za sprawą sił nadprzyrodzonych, ale dzięki polskiej, wyzwolonej myśli technicznej. Nasi inżynierowie opracowali technologię produkcji sznurka z polipropylenu. I nagle było go tyle, że Polska stała się poważnym eksporterem.
Tak rozpędzała się gospodarka wyzwolona z pęt centralnego planowania. A prawdziwy boom miał dopiero nastąpić.
Każdy może zostać Rockefellerem ?
Kiedy przeurocza aktorka Joanna Szczepkowska ogłosiła w telewizorze koniec komunizmu w Polsce, a jej koleżanki i koledzy po fachu powtarzali z emfazą maksymę: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj, co robić ? Pomóż!”, równie przejęty naród brał sprawy w swoje ręce.
Działała już ustawa Wilczka, przeszliśmy pierwszy i drugi etap reformy, a Jacek Balcerowicz, minister finansów i wicepremier w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, ogłosił swój słynny plan, zapowiadający w gospodarce prawdziwe trzęsienie ziemi. Plan przewidywał reformę finansów państwa, odzyskanie równowagi budżetowej, wprowadzał mechanizmy rynkowe, ustanawiał powszechną prywatyzację i znosił ograniczenia w obrocie nieruchomościami. Co do generaliów panowała zgoda: to, co w PRL stało na głowie, w III RP miało być postawione na nogi. Kontrowersje dotyczyły metod i skutków.
Wyznawcy i apologeci wynosili Balcerowicza i jego plan pod niebiosa. Dla nich był genialnym, odważnym i niezłomnym reformatorem. Krytycy zarzucali Balcerowiczowi przesadną szokową terapię, która wywoła znaczny spadek stopy życiowej licznych grup ludności, a zwłaszcza pracowników niedochodowych przedsiębiorstw państwowych. Przywoływano argument, że reforma spowoduje drastyczne zubożenie pracowników PGR-ów, stworzy obszary biedy i strukturalnego bezrobocia. Co się też stało. Liczni ekonomiści zarzucali Balcerowiczowi brak odpowiedniej ochrony rynku wewnętrznego w okresie transformacji i zaniedbania w sferze polityki gospodarczej państwa, co groziło wieloletnią zapaścią całym gałęziom gospodarki. I to także się stało. Ostatecznie rację mieli i jedni i drudzy. Ale czy i jaka była alternatywa ?
Województwo legnickie, wpisane w Zagłębie Miedziowe, raczej nieszczególnie odczuło negatywne skutki szokowej balcerowiczowskiej reformy. Tutaj 70-80 procent wojewódzkiego PKB generował stabilny gospodarczo przemysł miedziowy, a dochody mieszkańców i przeciętna stopa życiowa należały do najwyższych w kraju. Silną gałęzią wojewódzkiej gospodarki było rolnictwo. Przeważały gospodarstwa indywidualne, ale funkcjonowały także liczne PGR-y, które, w porównaniu z produktywnością gospodarstw państwowych w innych regionach Polski, stały na bardzo przyzwoitym poziomie. Władze wojewódzkie, przy każdej okazji, z dumą ten fakt przywoływały. Upadek PGR-ów wywołany szokową reformą Balcerowicza, nie spowodował tu też takich drastycznych skutków, jak we wsiach regionu lubuskiego. Tutaj, na własne oczy, widziałem puste obory, pola zarośnięte chwastami, rdzewiejące maszyny i grupki bezrobotnych pegeerowców, popijających tanie wino przed popegeerowskimi blokami mieszkalnymi. Te obrazy przywołały na pamięć sceny z powieści reportażowej Melchiora Wańkowicza „Na tropach Smętka”. A nie był to rok 1936, a lata 90. XX wieku.
W Legnickim takich obrazów nie dostrzegłem, a może nie umiałem patrzeć. Jedno jest pewne: każda rewolucja, a przecież reforma Balcerowicza była przewrotem kopernikańskim w polityce gospodarczej, ma swoje plusy i minusy. Ktoś zyskuje i ktoś traci. Ważne co jest w przewadze i czy jest jakaś wartość dodana.
Niewątpliwie skutkiem balcerowiczowskich reform było znaczne obniżenie inflacji i deficytu budżetowego. Wraz z likwidacją centralnego rozdzielnictwa materiałów zniknęły niedobory rynkowe, a zagraniczni wierzyciele zgodzili się na redukcję zadłużenia zagranicznego, co znacząco poprawiło stan rezerw dewizowych. To po stronie plusów. Po stronie minusów zapisały się liczne bankructwa i likwidacje państwowych przedsiębiorstw oraz znaczne redukcje zatrudnienia w tych, które terapię przetrwały. W 1993 roku bezrobocie osiągnęło poziom 16,4 procent. To także był nieuchronny koszt transformacji.
Czy plan Balcerowicza wpłynął na wzrost kreatywności Polaków i podniósł ich aktywność biznesową? Opinie są rozbieżne. Wielu ekspertów uważa, że plan Balcerowicza nie tylko nie wywołał nowego, silnego impulsu proaktywnościowego, ale warunki działalności gospodarczej pogorszył.
Zdaniem większości ekonomistów i ludzi biznesu najwięcej wolności gospodarczej przyniosła ustawa Mieczysława Wilczka. Dała polskim przedsiębiorcom takiego kopa, że późniejsze, kolejne wielostronicowe nowelizacje miały wolność w tytule, ale już nie w treści, a Wilczkowym regulacjom nie dorastały do pięt. Centrum im. Adama Smitha – instytut działający na rzecz wolnego rynku, w grudniu 2008 roku uhonorował Mieczysława Wilczka tytułem „Jego Przedsiębiorczości”. I niech to wystarczy za cały komentarz.
W USA od XIX wieku symbolem przedsiębiorczości jest postać self made mana, czyli człowieka znikąd, który ciężką pracą własnych rąk zdobywał fortunę. W Polsce podobnym wzorcem może być literacka postać Stanisława Wokulskiego z „Lalki”. Pochodzący z nizin społecznych Stach zaczął karierę jako subiekt w winiarni u Hopfera, dorobił się fortuny na wojnie rosyjsko-tureckiej i w końcu został prezesem spółki do handlu ze Wschodem. Pomysłowy, zdolny, pracowity, ambitny, utalentowany w zarządzaniu, otwarty na kontakty z ludźmi, doskonały organizator.
Na przełomie lat 80 i 90. XX wieku, wielu rodaków, uwolnionych z ciasnego gorsetu socjalistycznej, centralnie sterowanej i totalnie etatystycznej gospodarki, wzorem Wokulskiego, postanowiło wziąć swoją przyszłość we własne ręce. No i sypnęło przedsiębiorczością.
Ten wysyp widać było doskonale w stolicy Zagłębia Miedziowego – Lubinie. Z tygodnia na tydzień, na frontonach budynków, pojawiały się nowe szyldy, a całe kolumny w lokalnych gazetach zapełniały ogłoszenia i reklamy. Dokonywał się polski cud gospodarczy. Jednak nie każdemu dane było zostać współczesnym Wokulskim, albo Rockefellerem, choć pewnie niejednemu świeżo upieczonemu przedsiębiorcy marzył się taki awans.
A jednak wielu przedsiębiorczym osobom udało się zrobić błyskotliwe biznesowe kariery. Z małych biznesików, wyrastały poważne i prestiżowe firmy. Przykład pierwszy z brzegu. Mariana Urbaniaka znałem od lat 80. kiedy był właścicielem małej, rzemieślniczej firmy remontowo-budowlanej. Dawał radę, ale na rozwój w realiach PRL nie mógł liczyć. Kiedy za sprawą ustawy Wilczka, zdjęto ograniczenia firma Mariana wystrzeliła. Spółka „Urbex” osiągnęła taki status, że ramach restrukturyzacji i prywatyzacji KGHM kupiła trzy „miedziowe” spółki: Hutmech, Remy i Suwir. I dziś grupa kapitałowa „Urbex” jest dużym holdingiem budowlanym.
Andrzej Górzyński przegrał walkę z chorobą w 2015 roku. Do historii Lubina przeszedł jako przewodniczący Rady Miasta dwóch kadencji. Zasłynął z tego, że diety radnego przekazywał na cel harytatywny. Był też filantropem. Przez wiele lat fundował stypendia uzdolnionym uczniom z ubogich rodzin, aby mogli zdobyć solidne wykształcenie. Z Andrzejem znaliśmy się jeszcze z pracy w ZG „Lubin”, gdzie szefował działowi kopalnianej administracji. Kiedy ustawa Wilczka zluzowała centralizm gospodarczy Andrzej rzucił wygodną posadę w kopalni i założył… piekarnię pod marką „Górzyński”. Po jego wyroby ustawiały się długie kolejki, sam wystawałem za świeżutkim, chrupiącym chlebem, który miał wszystkie chleby pod sobą. Kiedy odszedł zostawił synom Zakłady Produkcji Spożywczej „RAG” i dwie spółki. Słone paluszki sprzedawane w super i hipermarketach pochodzą z wytwórni Górzyńskiego.
I wreszcie przykład ostatni: Dariusz Miłek, rodowity lubinianin. Zaczął od handlu w „szczęce” na obskurnym lubińskim bazarze. W połowie lat 90. kiedy poznałem go osobiście, był już właścicielem dużej hurtowni obuwia koło Lubina. A dzisiaj słynna sieć salonów obuwniczych „CCC” to firma Miłka. Jego pomysł na biznes był genialny w swej prostocie: postanowił sprzedawać obuwie modne i dla każdego, a przede wszystkim tanie. „Cena czyni cuda”, brzmiała biznesowa dewiza Miłka. I to był strzał w dziesiątkę. Dziś w miejscu dawnego bazaru stoi imponujące Centrum Handlowe „Cuprum Arena”. Wybudował je Dariusz Miłek. Kiedy w dniu otwarcia galerii, na konferencji prasowej, zapytano go skąd wziął się pomysł na tę inwestycję, odpowiedział, że budując ten obiekt chciał upamiętnić miejsce, w którym od „szczęki” zaczynał karierę biznesową. Jeśli to nie miejscowy „Rockefeller”, to z pewnością „Wokulski”.
Blaski i cienie drogi do kapitalizmu
Erupcja przedsiębiorczości w latach 90. i dwutysięcznych, oprócz cudu gospodarczego, przyniosła także naukę, że biznes to ryzyko. Ktoś źle skalkulował przedsięwzięcie, ktoś inny przeinwestował, jeszcze inny został oszukany przez wspólnika, kogoś orżnęli kontrahenci, ktoś dostał zawrotu głowy od sukcesów i uznał, że biznes sam się będzie kręcił, a kogoś góra kasy przyprawiła o „małpi rozum” i spadł ze szczytu na samo dno drabiny społecznej.
Rodzący się kapitalizm udowadniał, że wolna przedsiębiorczość to nie jest spacerek po parkowej alejce wysadzanej różami. Kiedy jedni dorabiali się mercedesów i wbijali w markowe ciuchy, ludzie, którym i za socjalizmu nie wiodło się najlepiej zbiednieli jeszcze bardziej. Przed hipermarketami pojawili się żebracy, a osiedlowe kubły na odpady penetrowali poszukiwacze puszek po napojach i złomu. Pauperyzacja dopadła emerytów i rencistów, objęła redukowanych, nisko wykwalifikowanych pracowników prywatyzowanych, niedochodowych państwowych przedsiębiorstw.
I tak oto postpeerelowskie społeczeństwo, bez żalu rozstające się z socjalizmem i z nadzieją wkraczające w rodzący się kapitalizm, przekonywało się, że jest to ustrój, gdzie, równie dobrze, można zostać milionerem, ale i nurkiem śmietnikowym. A sukces albo porażka zależą od nas samych.
Ostatnimi laty, w dyskusjach o czasach słusznie minionych, w wypowiedziach polityków, dziennikarzy i publicystów, a nawet naukowców (sic!) padają sformułowania w rodzaju: „za komuny”, „kiedy Polską rządzili komuniści” lub „w czasach reżimu komunistycznego”. Słysząc je zastanawiam się czy dyskutanci wiedzą co mówią i czy pojmują znaczenie wypowiadanych słów ? W PRL spędziłem ponad 40 lat życia. Zawody, które uprawiałem pozwoliły mi poznać Polskę Ludową od poziomu warsztatu w państwowej firmie, po gabinety dyrektorów, administratorów i polityków różnych szczebli. I Bóg mi świadkiem, nigdzie nie spotkałem prawdziwego, ideowego komunisty. Robotnicy mieli ideologię w dupie, kierownicy i dyrektorzy w zetatyzowanych państwowych przedsiębiorstwach, wtłoczeni w system partyjnej nomenklatury, jeśli należeli do PZPR, to tylko dlatego, że inaczej by nie awansowali. I wreszcie politycy, czyli członkowie PZPR, ci szeregowi i aktywiści różnych szczebli. Wśród nich, a przez lata dziennikarskiej mitręgi poznałem wielu, nie spotkałem nikogo, o kim mógłbym powiedzieć, że był ideowym komunistą. W większości byli to typowi koniunkturaliści, którym „mateczka” PZPR ułatwiała życie i kariery, umożliwiała dostęp do deficytowych dóbr i gwarantowała przywileje nieosiągalne dla zwykłych Kowalskich. Taka to była ideowość. Jeżeli ktoś dzisiaj nazywa PRL krajem komunistycznym, to tak, jakby powiedział o Watykanie, że jest republiką gabinetowo-parlamentarną.
Dlaczego poświęcam tej kwestii osobny akapit, skoro ten mój kawałek jest o gospodarce ? Informuję i objaśniam. Wedle mojego oglądu ówczesnej rzeczywistości Polska Ludowa była w bloku wschodnim politycznym odmieńcem. Taką kotomyszą, sklejoną z państwowej własności środków produkcji, ale z silnym i rozległym sektorem prywatnej inicjatywy. Wprawdzie „prywaciarzy” ludowe państwo nie rozpieszczało, ale mieli się całkiem dobrze i nikt ich nie poddawał anihilacji w imię panującej ideologii. Upaństwowione rolnictwo, wtłoczone w ramy PGR-ów, stanowiło niewielki procent gospodarki rolnej. Przeważały prywatne gospodarstwa indywidualne i nikt ich właścicieli nie zamierzał „rozkułaczać”. A próby ukołchozowienia polskiego chłopa spaliły na panewce. Za to, w sektorze rolnym, działali prawdziwi krezusi, zwani pogardliwie „badylarzami”. Oni zbijali fortuny na produkcji kwiatów i nowalijek pod szkłem. Ich, jako najprawdziwszych „kułaków”, prawdziwy komunista towarzysz Stalin, wyprawiłby zbiorowo na Sybir, albo na dzikie pola Kazachstanu. Nie idealizuję tej strony „peerelu”, ale jeśli to miałby być „komunizm”, jak chcą apostołowie „prawdziwej” współczesnej historii Polski, to inny prawdziwy komunista Fidel Castro, na widok takiego komunizmu, strzeliłby sobie w łeb.
Jeśli w latach 90. i na początku dwutysięcznych świat zachwycał się polskim cudem gospodarczym, to nie miał on nic wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. W powojennej Polsce, pomimo, a może nawet wbrew panującemu ustrojowi i partyjnemu jedynowładztwu, w polskim społeczeństwie przechował się zdrowy gen przedsiębiorczości. Dzięki niemu ustawa Wilczka obudziła w dziesiątkach tysięcy naszych rodaków uśpione pokłady kreatywności. W demoludach był to prawdziwy fenomen. W latach 90. jako emisariusz polskich przedsiębiorców, miałem okazję odwiedzić parokrotnie Rosję, Białoruś i Ukrainę. Miałem spróbować nawiązać kontakty gospodarcze, dające nadzieję na partnerstwo i dobry biznes w przyszłości. Przedsięwzięcie nie wypaliło. Nikt tu nie rozumiał reguł wolnego rynku, zysk, jako kategoria ekonomiczna, był pojęciem niezrozumiałym, a wręcz wyklętym, królowało etatystyczne myślenie, a rozmowy o obrocie gospodarczym sprowadzały się do reguł szemranego geszeftu. Zerowa kreatywność, no i bez łapówki ani rusz.
Nie chcę przez to powiedzieć, że proces budowy kapitalizmu w naszym kraju przebiegał w atmosferze radosnego entuzjazmu, powszechnej szczerości, krystalicznej uczciwości, równości i braterstwa. Bywało różnie, ale przedsiębiorczość rosła jak fala tsunami. Odnowione państwo polskie zaczęło jednak wykazywać tęsknotę do czasów etatyzacji. Do znakomitej ustawy Wilczka zaczęto wprowadzać kolejne nowelizacje. Miały ją udoskonalać, a przykręcały śrubę. Wprowadzono barbarzyńską zasadę, wedle której czy przedsiębiorca uzyskał przychody, czy też nie, musiał odprowadzić składkę na ZUS oraz podatek VAT od każdej wystawionej faktury. Jeśli tego nie zrobił, bo na koncie było akurat „zero”, to dopadał go urząd skarbowy i nie przyjmował żadnych wyjaśnień.
Taka praktyka wykończyła wiele startujących, a także już okrzepłych przedsiębiorstw. W gospodarce był to czas tak zwanych zatorów finansowych. Na rynku brakowało kapitału, firmy zalegały wobec siebie z płatnościami, poślizgi w przelewach liczono w miesiącach, a zaległe należności często szły w ciężkie miliony. Dla przedsiębiorców nie był to łatwy czas. Na domiar złego III RP zaczęła traktować przedsiębiorców gorzej niż w PRL traktowano „prywaciarzy”. Każdy z nas wiedział, że w oczach urzędników skarbowych jesteśmy potencjalnymi oszustami i przestępcami gospodarczymi. Trzeba nam tylko to udowodnić.
Znam wiele przypadków, kiedy do firm moich kolegów, wkraczali urzędnicy skarbówki i bez żenady uprzedzali, że będą tak długo szukać aż „coś” znajdą. Wystarczyła jedna wadliwie wystawiona faktura, albo opacznie zinterpretowana ulga podatkowa, aby na przedsiębiorcę spadły drakońskie kary finansowe, często rażąco niewspółmierne do „występku”. Do urzędników nie przemawiał argument, że kara spowoduje upadek firmy, wywalenie na bruk kilkudziesięciu pracowników i utratę przez państwo dochodów z podatków. Inspektorzy skarbowi otrzymywali premie za wykryte nadużycia. Czy były prawdziwe, czy fikcyjne, nie miało znaczenia. Liczył się fakt znalezienia „przekrętu”. Przedsiębiorca mógł się oczywiście odwołać od takiej decyzji i często to robił. Bywało, że uzyskiwał wynik satysfakcjonujący, tyle, że w międzyczasie, jego firma albo już upadła, albo szorowała po dnie. Nikt z nas nie potrafił pojąć jaka logika, przeświecała takiej polityce państwa. Zachodni partnerzy biznesowi, którzy szczerze podziwiali naszą transformację i polski cud gospodarczy w ogóle nie potrafili zrozumieć motywów tej zadziwiającej praktyki polskiego państwa.
W drugiej połowie lat 90. współpracowałem z amerykańsko-kanadyjską spółką „IET”. Staraliśmy się wprowadzić na polski rynek znakomitą amerykańską technologię przetwarzania odpadów na energię. Harry Frydrych, dyrektor inwestycji zagranicznych IET, który był w Polsce częstym gościem, kiedy już nieźle orientował się w specyfice naszego obrotu gospodarczego, w rozmowie ze mną powiedział, że po pierwsze: zupełnie nie rozumie polityki państwa polskiego, które woli zniszczyć firmę grzywnami, niż pomóc jej odbić się od dna, aby nadal zatrudniała ludzi i płaciła podatki. W Stanach jest to nie do pomyślenia! A po drugie, gdyby w USA zastosowano tylko część polskich regulacji, to amerykańska gospodarka rozłożyłaby się na łopatki po kilku miesiącach. Tak nas widział i oceniał menadżer z kraju słynącego z mitu self made mana. Niestety, miał rację.
Wspólnota nie tylko krzepi
W roku 1992, kiedy stawiałem pierwsze kroki jako samodzielny, prywatny przedsiębiorca, bardzo szybko poznałem blaski i cienie bycia sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Przekonałem się, że nie mieć nad sobą żadnego szefa, to bardzo luksusowa sytuacja. Ale praca po kilkanaście godzin na dobę, w ciągłym stresie, bez weekendów i urlopów, już luksusem nie jest. Dotarła do mnie także inna prawda, że w gospodarce rynkowej nie można być samotnym białym żaglem. Przedsiębiorcy muszą łączyć się we flotylle, zwłaszcza tam, gdzie występuje wspólnota interesów, bo wspólnota jak cukier krzepi.
Bolka Kurka poznałem w latach 80. kiedy był ajentem restauracji na stadionie GOS w Lubinie, a ja prowadziłem piłkarskie „Studio GOS”. Po meczach „Zagłębia” gawędziliśmy czasem przy kuflu piwa o sporcie i gospodarce. W roku 1993 Bolek był już współudziałowcem spółki „Bomabol”, która stała się właścicielem prestiżowego hotelu „Kosmos” i restauracji „Beata”. Któregoś razu, przy pomeczowym piwie, Bolek zapytał czy byłbym zainteresowany trudnym, ale ciekawym i ważnym przedsięwzięciem? Wyjaśnił, że ze swoją wspólniczką Bogusią Piżyk, są gotowi zainwestować tyle, ile będzie trzeba, a moim zadaniem byłoby przekucie pomysłu w projekt, i jeśli się powiedzie, objęcie zarządzania.
Bolkowi chodziło o to, aby zorganizować w Lubinie klub dla ludzi biznesu. Taki z prawdziwego zdarzenia, elitarny, wzorowany na modelach zachodnich. Klub miałby być miejscem spotkań, wymiany poglądów, doświadczeń, integrować środowisko biznesu i chronić jego interesy. Uważam, że się do tego nadajesz, stwierdził Bolek, i jeśli chwytasz pomysł, to bierz się do roboty. Pomysł chwyciłem.
Wielu przedsiębiorców podchodziło do pomysłu sceptycznie: „dobry, ale się nie uda”. Jednak znaleźli się tacy, którzy wierzyli nie tylko w sens, ale i w sukces. W maju i czerwcu 1993 roku, w grupie założycieli, dyskutowaliśmy o formule prawno-organizacyjnej. Musiała gwarantować wysoką sprawność i sprawczość programowo-organizatorską, inaczej klub zamieniłby się w kołchoz. W październiku 1993 roku papiery były gotowe. Rada Założycieli uchwaliła statut i regulamin Klubu, zaakceptowała też strategię programową. Tak narodził się Lubiński Regionalny Klub Biznesu. Pierwsza i jedyna prywatna organizacja biznesowa na Dolnym Śląsku, z założenia elitarna. Po pięciu latach, kiedy do LRKB należeli już przedsiębiorcy z innych rejonów kraju, zmieniono nazwę Zachodni Klub Gospodarczy.
Pierwszym przewodniczącym Rady Klubu, najwyższego organu statutowego, został Edward Skrzypczak, w „cywilu” prezes KGHM „Metraco”. Obowiązki administratora wzięła na siebie spółka „Bomabol”, co oznaczało, że zarząd Klubu był tożsamy z zarządem spółki administrującej. Ja zostałem dyrektorem zarządzającym, czyli w praktyce multiinstrumentalistą.
Strategia programowa Klubu obejmowała siedem podstawowych celów: budowanie prestiżu i siły środowiska przedsiębiorców, budowanie systemu wzajemnej pomocy i współpracy, tworzenie warunków bezpieczeństwa grupowego, zawodowego i indywidualnego, tworzenie forum współdziałania i dyskusji wokół problemów polskiej gospodarki i jej związków z europejskimi strukturami gospodarczymi, aktywną pracę nad podniesieniem społecznego prestiżu przedsiębiorców i stopnia ich społecznej akceptacji, dążenie do uzyskania reprezentacji interesów środowiska biznesu w samorządach lokalnych i w parlamencie w sposób bezpośredni (obecność) lub pośredni (wpływy), realizowanie swojej misji poprzez działanie na forum publicznym, przy wykorzystaniu kontaktów i wpływów strukturalnych i indywidualnych, za pośrednictwem mass mediów, a także własne przedsięwzięcia i projekty.
Klub szczycił się członkostwem elity regionalnych przedsiębiorców. Prowadził aktywną działalność programowo-organizatorską na wielu polach. Nawiązywał i rozwijał kontakty w najróżniejszych środowiskach, które miały jakikolwiek wpływ na kształtowanie polityki gospodarczej. W imprezach klubowych uczestniczyli wybitni przedsiębiorcy, eksperci różnych dziedzin, prezesi prestiżowych spółek, wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast, wojewodowie, konsulowie ds. gospodarczych, w tym najwyższy rangą dyplomatyczną gość w tym zacnym gronie – ambasador Chińskiej Republiki Ludowej. My zapraszaliśmy i byliśmy zapraszani.
Spośród mnogości klubowych pomysłów, inicjatyw i przedsięwzięć programowo-organizatorskich, podejmowanych przez lata w ramach strategii, wspomnę jedynie o tych, które uważam za unikatowe i najcenniejsze.
Już w roku 1994 Klub zorganizował Polsko-Niemieckie Regionalne Forum Gospodarcze, pierwszą cykliczną imprezę, ważną dla przyszłej obecności Polski w Unii Europejskiej. Na Forum spotykali się przedsiębiorcy z Legnickiego i Dolnej Saksonii. Pracowaliśmy także nad zacieśnianiem związków gospodarczych z Ziemią Lubuską. Zależało nam na wypracowania kierunków makroregionalnej polityki gospodarczej, uwzględniającej założenia „Planu Stolpego”. Kiedy rozpoczęły się prace nad nowym podziałem administracyjnym kraju, wspólnie z kolegami z Zielonej Góry, lobbowaliśmy za przyłączeniem Ziemi Lubuskiej do przyszłego województwa dolnośląskiego. Tak skonfigurowany region stałby się jednym z najsilniejszych gospodarczo województw. Przeważyły jednak polityczne argumenty siły. Dziś Dolny Śląsk plasuje się w ścisłej czołówce regionów o największym potencjale gospodarczym, czego, przy całej sympatii, nie da się powiedzieć o Lubuskim. Z naszej inicjatywy i przy współudziale Federacji Pracodawców Polski Zachodniej w Legnicy w roku 1988 powstała Dolnośląska Rada Gospodarcza, przekształcona następnie w Forum Współpracy Gospodarczej Dolnego Śląska. Misją tej formacji było tworzenie warunków sprzyjających harmonijnemu rozwojowi gospodarczemu i cywilizacyjnemu regionu. W Klubie powstał projekt Dolnośląskich Biesiad Gospodarczych. Kolejna edycja tej unikatowej imprezy pn. Dolnośląskie Biesiady Gospodarcze z „Polską Miedzią”, odbyła się w listopadzie 2000 roku, przy organizacyjnym współudziale Urzędu Miejskiego w Lubinie, Związku Pracodawców „Polska Miedź” i Funduszu Inwestycji Kapitałowych KGHM „Metale” SA. Klub nawiązywał i rozwijał partnerską współpracę z samorządami wszystkich szczebli. Uważaliśmy, że samorząd jest naszym naturalnym partnerem w planowaniu rozwoju gospodarczego miast, gmin i powiatów. Powołaliśmy tak zwany „Patronat Klubowy”. Był to rodzaj umowy intencyjnej, jaką ZKG zawierał z samorządem. Na jej podstawie rekomendowani przez Klub eksperci doradzali samorządowcom w opracowywaniu planów rozwojowych. W roku 2000 „Patronatem” objęto samorządy Wałbrzycha, Lubina i Chocianowa. Szczególnym osiągnięciem Klubu była współpraca z KGHM Polska Miedź SA, polegająca na konsultowaniu elementów programu restrukturyzacji polskiej miedzi, ukierunkowanych na dywersyfikację monokultury gospodarczej w Zagłębiu Miedziowym. Jej efektem były udane projekty prywatyzacyjne.
Ilekroć czytałem doniesienia medialne o kolejnych fabrykach budowanych na terenach Legnickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, tylekroć zadawałem sobie pytanie czy jej zarządcy wiedzą kto położył kamień węgielny pod jej powstanie ? I mam przekonanie graniczące z pewnością, że nie znają odpowiedzi. A rzecz miała się tak. Nasz kolega klubowy z Jeleniej Góry, Janusz Korzeń, architekt i urbanista, na jednym z koktajli klubowych, kiedy dyskutowaliśmy o wariantach rozwoju gospodarczego regionu dolnośląskiego, wspomniał o specjalnych strefach ekonomicznych. Ta formuła była u nas wówczas mało znana, a Janusz był jej koneserem i wybitnym znawcą. Padło pytanie co trzeba zrobić, aby taką strefę stworzyć w Legnickiem ? Musi powstać koncepcja i trzeba do niej przekonać wojewodę, bo to on musi wziąć na siebie mitręgę organizacyjną, padła odpowiedź. I tak nasz kolega został zobligowany do opracowania koncepcji strefy specjalnej w województw legnickim, co też wykonał.
W Urzędzie Wojewódzkim w Legnicy rezydowali wówczas dwaj lubinianie: Ryszard Maraszek na urzędzie wojewody i Marian Markowski, jako dyrektor departamentu rozwoju gospodarczego. Markowskiego nie musiałem do projektu szczególnie przekonywać. Z marszu pojawiliśmy się u wojewody. Ten pomysł kupił na pniu, a dyrektor Markowski dostał polecenie, aby zająć się tematem i doprowadzić go do pomyślnego końca.
Jako inicjatorzy pomysłu zagwarantowaliśmy sobie prawo wskazania lokalizacji. Na celownik wzięliśmy Lubin. Jednak ówczesny prezydent miasta (nazwiska przez litość nie wymienię), stwierdził, że, owszem, koncepcja jest atrakcyjna, ale za propozycję dziękuje, bo nie będzie niczego przyjmował z rąk „komucha”. A chodziło mu o to, że wojewoda Ryszard Maraszek był akurat członkiem nieboszczki PZPR i o zgrozo, byłym kierownikiem wydziału ekonomicznego byłego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Legnicy. I tak pana prezydenckie fochy spowodowały, że zamiast Lubińskiej powstała Legnicka Specjalna Strefa Ekonomiczna. Od lat zaliczana do najbardziej ekspansywnych w Polsce. Warto więc wiedzieć, że kamień węgielny pod jej powstanie położył Zachodni Klub Gospodarczy, a dzieła dokonał wojewoda Ryszard Maraszek, które w roku 1997, stosowną uchwałą, przyklepała Rada Ministrów.
W roku 1998 uznaliśmy, że ZKG osiągnął już tak wysoki prestiż w środowisku przedsiębiorców, że możemy ustanowić nagrodę honorową, którą przyznawano by za wybitne osiągnięcia w trzech kategoriach: gospodarki, zarządzania i administracji oraz polityki. Statuetkę zaprojektował Wojciech Olszewski, lubiński artysta plastyk. Po raz pierwszy, podczas „Wielkiej Gali Klubowej 1988”, wręczono Nagrody Zachodniego Klubu Gospodarczego za rok 1997. W następnych latach laureatami zostało wiele znakomitości. Przypomnę trzy nazwiska: Stanisław Krajewski, wiceprezes zarządu KGHM Polska Miedź SA wraz zespołem w składzie: Eugeniusz M. Kranc i Czesław Cichoń – nagroda za rok 1998 w dziedzinie zarządzania. Bogdan Zdrojewski, prezydent Wrocławia, nagroda w tej samej kategorii za rok 1999. Jerzy Matusiak, radny Sejmiku Województwa Dolnośląskiego, przewodniczący Komisji Gospodarki i Rozwoju Regionalnego – nagroda w dziedzinie polityki za rok 2000. Każdego roku Klub doceniał ludzi kreatywnych, otwartych na współpracę, utalentowanych i konsekwentnych w dążeniu do obranych celów.
Epilog
Na dolnośląskim i krajowym rynku organizacji biznesowych Zachodni Klub Gospodarczy był swego rodzaju fenomenem. Kreatywności, sprawności organizacyjnej i efektywności w osiąganiu celów programowych zazdrościli nam koledzy z partnerskich związków i stowarzyszeń. I mówili o tym wprost. Wiedzieliśmy także o próbach kopiowania naszego modelu organizacyjnego. Żadna z nich nie zakończyła się sukcesem. Jednak, tak, jak w przyrodzie nic nie trwa wiecznie, tak w biznesie nic nie jest dane raz na zawsze.
W roku 2003 moja dziesięcioletnia przygoda z Zachodnim Klubem Gospodarczym dobiegła końca. Różnice w poglądach na dalszy rozwój organizacji, pomiędzy mną a zarządem firmy administrującej, okazały się tak duże, że znalezienie modus vivendi, było niewykonalne. Zarząd uznał, że nie ma ludzi niezastąpionych i sam doskonale pokieruje klubem. Po upływie trzech miesięcy po Zachodnim Klubie Gospodarczym pozostał tylko okazały szyld. No i piękne wspomnienia, do których czasem powracamy w rozmowach z byłymi klubowiczami, przy okazji przypadkowych spotkań.
Zachodni Klub Gospodarczy był niewątpliwie fenomenem, unikatową, prywatną, elitarną organizacją, która w złożonym procesie budowy kapitalizmu w naszym regionie, odegrała ważną rolę. Wspomnienie o jej istnieniu i dokonaniach uznałem za swój moralny obowiązek wobec PT Koleżanek i Kolegów. Oni byli solą tej organizacji, a ona sama zasłużyła na godne miejsce, na kartach historii gospodarczej Zagłębia Miedziowego i Dolnego Śląska. Gdybym ja tego nie zrobił, nie zrobiłby tego nikt.
A innej okazji już nie będzie. Tym kawałkiem kończę mój udział w projekcie „Dolny Śląsk oczami dziennikarzy – droga do teraźniejszości”. Niniejszym wielkie dzięki składam Zarządowi, a szczególnie jego przewodniczącemu Ryszardowi Mulkowi, za to, że Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Dolny Śląsk zechciało wykreować i uruchomić to unikatowe przedsięwzięcie. Jest ono jedyną w swoim rodzaju platformą, na której, dziennikarze, zwłaszcza w stanie spoczynku, mogą opowiedzieć o barwnej historii Dolnego Śląska z nadzieją, że ktoś ich gawędy przeczyta i zapamięta.
Wersja oryginalna
Janusz Dobrzański,
Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź”
i „Konkrety” w latach 1974 – 1991.