Zmarł Andrzej Bułat – były redaktor naczelny i prezes „Gazety Wrocławskiej”. Czytelnikom był najlepiej znany jako autor poczytnych felietonów, publikowanych na łamach naszej gazety – Aleksander Malak. Przyczyną śmierci był zawał serca.
Andrzej Bułat miał 72 lata.W redakcji, w której pracował od 1972 do 2008 roku, zawsze był człowiekiem dbającym przede wszystkim o czystość języka polskiego. Do tego stopnia, że nawet w czasie, gdy nie był już naczelnym, ale pozostał w redakcji i pisał felietony – organizował dziennikarzom cotygodniowe kolegia, na których omawiał błędy językowe i stylistyczne w opublikowanych już artykułach. Bywał wtedy złośliwy, ale miał olbrzymie poczucie humoru i dziennikarze, nie tylko ci najmłodsi, lubili posprzeczać się z Nim o to, dlaczego napisali coś tak, jak napisali, a nie tak, jak sugerował „majster Bułat”. Był wielkim wrogiem zwrotu „póki co”, który tępił bezwzględnie jako nieuprawniony w polszczyźnie rusycyzm.
Swoje felietony pisał również na emeryturze, na którą odszedł z końcem 2008 roku.
„Gazeta Wrocławska”, 3 XI 2020
Kawałek Malaka
Na wieść o śmierci Andrzeja Bułata poczułem się, jakby trochę ubyło mnie samego. Wyjaśniam, dlaczego…
Otóż mój zmarły kolega redakcyjny do ostatnich lat swej aktywności dziennikarskiej pisał felietony pod pseudonimem Aleksander Malak. Nazwisko to powstało za tzw. wczesnego Gierka z pierwszych liter imion młodych wówczas dziennikarzy dolnośląskiej „Gazety Robotniczej”: Marka Rybczyńskiego, Andrzeja Bułata, Lidki Różyckiej, mojego i Krzysia Kucharskiego. Wspólną ksywą Malak podpisywaliśmy cykl swoich reportażyków z jednej z kopalń miedzi. Zjeżdżaliśmy na dół – do pracujących górników – na zmianę.
A skąd wzięło się imię Malaka? Zaproponował je pół żartem, pół serio jeden z późniejszych redaktorów naczelnych „Gazety Robotniczej” – Aleksander Kubisiak, który akurat był na dyżurze w redakcji nocnej i kwalifikował do druku pierwszy odcinek naszego serialu.
Adam Kłykow
Odszedł redaktor Andrzej Bułat.
Prowadził gazetę w najtrudniejszych czasach
Informacjami, które najszybciej rozchodzą się wśród dziennikarzy, są te, które dotyczą śmierci innych dziennikarzy. Nieważne czy byłych, czy działających. Tak było i tym razem. Andrzej Bułat nie żyje! Rozeszło się w poniedziałek po całym mieście. Jak to? Dlaczego? Tak nagle? Rozmawiałem z nim tydzień temu?! Czy to prawda? Tak, to niestety prawda.
Redaktor Andrzej Bułat zmarł w wieku 72 lat. Serce Andrzeja powiedziało w nocy, z zaskoczenia: – Dość. Już wystarczy! Nie będzie już więcej rozmów o upadającym zawodzie, o wstydzie za jakość pracy niektórych młodszych kolegów, o najlepszych miejscach na grzyby, o nowych potrawach, jakie wymyślił, o kolejnych sukcesach dzieci, o zaskoczeniu własną miłością do wnuków.
Andrzej dla wielu z nas był zawsze redaktorem, kimś, kto oceniał, dogryzał, cynicznie, złośliwie, wytykał błędy, zadawał pytania, na które w tekście nie było odpowiedzi. Redaktor naczelny, prezes, który zna język polski lepiej niż jego wszyscy do kupy wzięci dziennikarze był niebezpiecznym przeciwnikiem, bo miał rację. Kiedy w 1993 roku po Ogólnopolskim Dyktandzie Ortograficznym wrócił z tytułem Bezbłędnego Redaktora Naczelnego, baliśmy się jeszcze bardziej. Jego wiedza i umiejętności w posługiwaniu się językiem ojczystym, w niektórych z nas wywoływały pokorę, w innych niechęć, spowodowaną uświadomieniem własnych braków. On sam wykorzystywał swoje umiejętności w napisaniu kilku tysięcy felietonów, w każdy piątek przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Był bardzo rozgoryczony, gdy dwa miesiące temu usłyszał, że to już koniec. Nie dał się namówić do pisania, do internetu, redagował książki innym, znanym.
Felieton to najwyższa forma dziennikarstwa. Niewielu z nas na to stać. Jak powstawał w głowie redaktora Bułata? Tak pisał w wydanym zbiorze ponad dwustu felietonów pt. „Świeży blask pigwy”. „Rozmawiasz z ludźmi, chodzisz po mieście, czytasz gazety, słuchasz radia, oglądasz telewizję, siedzisz w internecie. Miliony informacji przelewają ci się przez już skołataną głowę, a ty nie możesz pozbyć się coraz wyraźniejszego obrazu tej słynnej postaci, która nagle w twojej wyobraźni objawiła się na pierwszym planie. Oto słynny starożytny mędrzec Ben Akiba staje przed tobą – i każdym innym felietonistą, w każdym zakątku świata – i po raz nie wiadomo który wygłasza swoją sentencję, obecną poza tym w każdej księdze cytatów: – Wszystko już było!”.
Krzysztof Kucharski, krytyk teatralny i wysublimowany znawca kuchni w teorii i praktyce, wieloletni dziennikarz „Gazety Robotniczej”, a później „Gazety Wrocławskiej”, przyjaciel Andrzeja, wspomina: – Od początku swojej kariery i to z pewną premedytacją wręcz dominował nad resztą redakcji swoją wiedzą o języku polskim. Pamiętam wiele sytuacji, kiedy zwracał uwagę kolegom na błędy, poprawiał ich, ale zawsze robił to dowcipnie, złośliwie, z poczuciem humoru. Kiedy został naczelnym, to te błędy zdecydowanie tępił, mówiąc o nich prosto z mostu. Zawsze zresztą był szczery i nie owijał w bawełnę, jak miał coś do kogoś. Jednocześnie jednak doceniał celną, a więc i złośliwą ripostę. Poznaliśmy się w teatrze studenckim Nawias. To był teatr uniwersytecki, który konkurował ówcześnie ze znanym już Kalamburem. Nasz teatr miał może ze trzy lata, Kalambur na koncie wiele nagród i świetnych recenzji z różnych festiwali. Aż przyszedł i nasz sukces, na największej konfrontacji teatrów studenckich w Łodzi. Tam w ocenie jurorów byliśmy lepsi od kolegów i koleżanek z Kalambura, co oczywiście dodało nam skrzydeł opowiada Kucharski.
O tym wyjeździe i sukcesie opowiadał też sam Andrzej Bułat, a dokładniej o tym, jak w trakcie spektaklu w kluczowym momencie „Kucharz”, bo tak od zawsze mówił na Krzysztofa „zagotował się”, czyli po prostu zapomniał tekstu na scenie.
Widownia w napięciu czekała na kolejne słowa, a „Kucharz” milczał i milczał, i milczał. – Myślałem, że go wtedy zabiję, a potem jeden z jurorów uznał, że ta cisza była tak znacząca, że zdecydowała o całej wymowie spektaklu – śmiał się Andrzej Bułat, który w „Nawiasie” konkurował nie tylko z Kalamburem. – Bardzo mi się podobała Jola Balińska, która też grała w naszym teatrze. Próbowałem ją poderwać i nie wiedziałem, że cholewki do niej smolił też Andrzej. Przewagę nad nim miałem tylko raz, na teatralnym bankiecie. Powód był prosty. Andrzej nie pił alkoholu, a my trochę balowaliśmy. Na następnym spotkaniu byli już z Jolą jako para, a potem pobrali się i stworzyli fantastyczne małżeństwo, w którym Jola była tą częścią wspierającą i czuwającą nad Andrzejem – opowiada Krzysztof Kucharski i dodaje, że jego relacje z byłym szefem od zawsze miały szczególny charakter. Bułat jeszcze jako student prawa na Uniwersytecie Wrocławskim, na drugim, może na trzecim roku, uznał, że nie interesuje go kariera prawnika. Marzył o tym, że będzie reportażystą takim jak Melchior Wańkowicz. I zaczął wydeptywać ścieżki do „Gazety Robotniczej”, ówcześnie najważniejszej gazety w regionie. – Kiedy już tam pracował, zadzwonił do mnie któregoś dnia latem, w czasie wakacji. Powiedział, że siedzi sam, bo koledzy wyjechali i może wpadłbym mu pomóc. No to wpadłem i tak zaczęła się moja przygoda z gazetą. Andrzejowi zawdzięczam to, że wciągnął mnie w dziennikarstwo, nie pozwalając się zatracić. Zawsze zresztą pomagał mi i czuwał, kiedy zbyt daleko wędrowałem w ciemne uliczki – wspomina Krzysztof Kucharski, dodając, że Andrzej Bułat był przecież świadkiem na jego ślubie. Po 1989 roku większość czytelników zdjęcie Andrzeja Bułata kojarzyło z nazwiskiem Aleksandra Malaka. Wielu nie wiedziało, że to pseudonim – w redakcji młoda wtedy grupa reporterów wymyśliła dwóch braci, Aleksandra i Andrzeja Malaka. Ten pierwszy był starszy, trochę poważniejszy. Malak dostał rubrykę na kolumnie, która szybko stała się jedną z najpoczytniejszych w gazecie, szybko też została zauważona na forum ogólnopolskim i nagrodzona w konkursie dziennikarskim.
Czasy były, jakie były, więc Andrzej wymyślił szczególną formę interwencji, bo tak to trzeba nazwać. On, ja, Lidka Różycka, nieżyjący już Marek Rybczyński i Andrzej Górny i jeszcze dwie osoby pisaliśmy jako Malakowie krótkie notki, na przykład „Śmieci trzeba wywieźć” i pod spodem był adres. Było krótko, złośliwie i konkretnie. Efekt był piorunujący, bo naprawdę reagowano na to, co napisaliśmy – wspomina Kucharski, dodając, że praca Malaków, czyli reporterów polegała na tym, że codziennie przez godzinę, od 16 do 17 odbierali telefony od ludzi zmęczonych głupotą, bezwładem i lenistwem. Początkowo było ich niewiele, ale szybko normą stało się, że czytelnicy dzwonili godzinę przed i godzinę po dyżurze. – Sami byliśmy trochę zaskoczeni tym sukcesem, a przede wszystkim naszą sprawczą mocą – uśmiecha się Krzysztof Kucharski. Andrzej Bułat był dla niego przede wszystkim przyjacielem, ale też człowiekiem wielkiej erudycji, do bólu szczerym i ceniącym szczerość u innych.
Trudno dziś oceniać przeszłość, z przełomu lat 80. i 90., nie znając szczegółów. Tytuły rozpadającego się koncernu Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Książka Prasa Ruch” chętnie porozdzielały pomiędzy siebie różne, ówczesne partie polityczne. Wiele z tych gazet już nie istnieje. Banki polskie nie były zbyt chętne do udzielania kredytów na dalsze inwestowanie w polskie gazety. Ówczesna „Gazeta Robotnicza”, późniejsza i dzisiejsza „Gazeta Wrocławska” nie trafiła w ręce żadnej z partii. Za czasów szefowania Andrzeja właścicielem gazety stał się koncern niemiecki. Wraz z nowym właścicielem pojawiły się pieniądze, które w pierwszej kolejności prezes Bułat skierował do budowy nowoczesnej drukarni na Bielanach, pojawił się, rozchwytywany przez Czytelników dodatek telewizyjny. Gazeta się rozwijała i zmieniała, i tak jest do dzisiaj. Przez najtrudniejszy moment w historii Andrzej Bułat przeprowadził ją na właściwą drogę. Andrzeju, żegnają Cię przyjaciele, koleżanki i koledzy z „Gazety Robotniczej” i „Gazety Wrocławskiej”.
Będziemy pamiętać!
magazyn, Gazeta Wrocławska, 6.11.2020