Skrzynia, do zobaczenia na Sektorze Niebo
Bartka Skrzyńskiego – Skrzynię – znałem ponad 20 lat. Do redakcji „Gazety Wrocławskiej” przyprowadził Go tata. Pomagał wyjść do świata Bartkowi, który z powodu paskudnej, nieuleczalnej choroby tracił już siły w mięśniach i był zmuszony korzystać z wózka. Rozwijać talenty, jakie w Nim drzemały. A było ich sporo. Pisanie o Jego ukochanym żużlu to tylko jeden z nich.
Lekarze nie dawali Mu więcej niż 25 lat życia. Skrzynia ich nie słuchał. Robił swoje. Zmarł jednak młodo. Miał 41 lat.
Największym skarbem Skrzyni były Jego wielkie serce i nieschodzący z twarzy uśmiech. Drobny chłopak w rękawiczkach bez palców (żeby Mu było łatwiej kółkami od wózka kręcić) był duszą towarzystwa. Każdemu chciał pomóc, cokolwiek ten drugi by robił i czegokolwiek potrzebował. On już tak miał, taki organiczny imperatyw pomagania innym. Mógł w okamgnieniu rzucić wszystko, kiedy trzeba było wesprzeć innych.
Inni też Go wspierali. Zawsze i bezwarunkowo. Z zaszczepionym przez Skrzynię uśmiechem. Jego tata – też zawsze uśmiechnięty, Jego siostra, wielu sportowców.
Na początku naszej znajomości wszędzie woził go Ogór – Wojtek Ogórek, ziomek z Zakrzowa, wtedy piłkarz I-ligowego Polaru Wrocław. Skrzynia błyskawicznie zjednywał sobie przyjaciół. Wielu znalazł wśród żużlowców, którzy też dawali się ponieść Jego radości i uśmiechowi. Można było spotkać Go niesionego na barana czy podwożonego do domu nawet przez mistrzów świata…
Od dawna nie widywaliśmy się zbyt często, ale gdy już na siebie wpadliśmy, bariera czasu znikała natychmiast.
Skrzynia zawsze znajdował sobie coś do zrobienia, chciał wykorzystać każdy moment. Uczył studentów, doradzał w magistracie w sprawach niepełnosprawnych i ułatwiania im życia w miejskiej dżungli, wspierał potrzebujących choćby dobrego słowa ludzi, którym coś w życiu nie poszło, bądź coś odebrał im los. Wymyślił W-skersów i wyprowadził wielu z nich z cienia na pełne słońce. Starał się przy tym korzystać z życia na ile się dało. Miał słabość do dobrego, zimnego piwka – ale nigdy z nim nie przesadził. Nie ograniczał się natomiast, jeśli chodzi o kontakty z ludźmi i rozmowy. Do tego zawsze był pierwszy.
Z biegiem czasu słabł uścisk Jego dłoni, coraz więcej czasu zajmowały Mu codzienne zajęcia. Ale do końca po prostu był sobą. Bywał na meczach, nie tylko żużlowych, kibicował i emocjonował się tym z niesłabnącą energią. Cóż. Teraz, jako zagorzały kibic, na pewno trafi do słynnego wśród sportowców i kibiców Sektora Niebo.
Założę się, że choćby nawet czuł, że coś się z Nim robi zupełnie nie tak – nikomu o tym nie powiedział. Wiadomość o Jego odejściu była niespodziewana. Przez długie lata Skrzynia przyzwyczaił nas, że łamie wszelkie bariery, nie zna słowa „niemożliwe”, a ograniczenia akurat Jego nie dotyczą. Był gigantem, który swoją pasją i osobistym przykładem dodawał otuchy każdemu z nas.
Kiedyś było inaczej. Opowiadałem o kolegach i znajomych, o nich i o ich sportowych wyczynach na łamach gazet. Z radością i radośnie. Wychwalając, ganiąc, później czasem żałując, czasem się tym przechwalając. Z biegiem lat znienawidziłem pisanie o kolegach. Coraz częściej, gdy siadam, by napisać o którymś parę słów – muszę skreślić ich pośmiertny portret. I serce mi pęka z każdym przecinkiem, z każdym słowem.
Nie chodzę na pogrzeby. Nie mam na to siły. Przychodzę na groby przyjaciół i kolegów później. Sam, w ciszy, gdy przetrawię choć trochę to, co się stało, a już się nie odstanie. Na grób Skrzyni zabiorę któregoś dnia kamyk i położę go tam, u Jego stóp. Bo Bartek był jak skała dla wszystkich kolei losu, jakie Go spotykały. Wszystkie rozbijały się o Jego uśmiech i chęć życia pełną piersią. Takim chcę Go zapamiętać.
Cyprian Dmowski
„Gazeta Wrocławska” nr 219, 18 września 2020