Rozstrzygnięcie konkursu
MONIKA MACIEJCZYK – I miejsce
Podróż (reportaż)
Pociąg kołysał do snu i unosił w wolną zieloną Ukrainę. Czy tak? Czy tak? To tak. To tak. To tak. Ten rytm. Jeden z najpiękniejszych dźwięków dzieciństwa i młodości. Senny i bezpieczny. Usypiał. Gdy byłam dzieckiem, przytulona do ciepłego ciała Matki, zasłuchana w równomierny stukot wpływałam do krainy snu. A pociąg unosił nas ku stolicy. Budziłam się w Warszawie, a świt niósł radość i nowy dzień. Minęły lata i znów nocny, sypialny pociąg, kołysząc unosił mnie ku Warszawie. Na wysokim, piętrowym łóżku, tuż obok mnie, leżała teczka pełna papierów; jak zdawało mi się wtedy… wielkiej wagi dokumentów i programów dla Polski. Dla kraju mojego rodzącego się dla wolności. Kraju wolnych wyborów parlamentarnych i Lecha Wałęsy pierwszego prezydenta wolnej Rzeczypospolitej. Praca i służba najpokorniejsza, codzienna, wypełniająca życie młodej kobiety. Prezydium BBWR i współpracownik klubu parlamentarnego. Biała koszula i kostium czarny wiszące na wieszaku, lekko kołysały się w rytm stukotu kół i ta teczka pełna marzeń o wielkiej, wolnej Ojczyźnie, gdzie my wszyscy w zgodzie zbudujemy nowy dom dla przyszłości. A wiecie, że nowe domy marzeń, nie budują się ani łatwo ani przyjemnie. To trud podróży przez życie. Uważnej, i wypełnionej dobrą myślą i nadzieją. Leżałam senna na łóżku w pościeli pachnącej dziwnie i zupełnie inaczej niż wszystkie inne pościele domów czy hoteli.
Pachnącej podróżą. Przez brudne, ochlapane szyby widać było mroczny świat, przeszywany nagłym objawieniem świateł dworców kolejowych lub zaspanym, ciemnym i wypełnionym dziwną tajemnicą światłem podwórek i przedmieść. Za oknem było biednie, chłodno i jak to mawiają… do domu daleko. A jednak magia tej podróży za każdym razem sprawiała tyle radości przeplatanej przedziwną tęsknotą za jakimś innym krajem… jasnym, rozświetlonym i pogodnym. Tym, który będzie leżał u celu podróży.
Najpierw przyjaciele z Ukrainy ustalili, że zmęczyłabym się, jadąc autobusem czy pociągiem z miejscówkami, gdzie musiałabym siedzieć przez wiele godzin. Zapadła tam decyzja… pociąg sypialny. I tak też uczyniłam. Kupiłam bilet i poszłam się ubezpieczyć. W biurze miła agentka o pogodnej twarzy powiedziała: – to ubezpieczenie będzie 200% droższe od zwykłego, bo jedzie pani do kraju znajdującego się w stanie wojny. – No tak, rzekłam… to poproszę. Późnym wieczorem siedziałam na dworcu we Wrocławiu, czekając na pociąg do Kijowa. Otwierała się księga. Być może ta, która dawno temu zaginęła Bruno Schulzowi. Ta wspaniała, najwspanialsza, nieopisana księga.
Nadjechał pociąg. A wokół mnie nagle uczyniło się tłoczno, zgiełkliwie i chaotycznie. Z lekkim niepokojem o dotarcie do właściwego wagonu, szarpałam się w tłumie z ogromną, wypchaną walizką i… nagle trafiłam wprost w objęcia ukraińskiego konduktora. Niewysoki, zmęczony, zapracowany i odrobinę nerwowy człowiek, biegał to tu, to tam, starając się ogarnąć sytuację, która co chwilę wymykała się spod kontroli. Stanęłam z boku, bo przecież miałam bilet i numer łóżka, więc spokojnie patrzyłam, jak zwinnie radził sobie z natłokiem podróżnych, a gdy wszystko nieco zaczęło przycichać, podeszłam z dokumentami. Powiedziałam po polsku kilka krótkich zdań… Jadę na międzynarodowy zjazd poetów, zaproszona przez wasz związek. Jestem pisarką. Mam do pana prośbę. Chciałam poznać Ukrainę, patrząc na wasz kraj z okien pociągu. Tak najlepiej. A jadę do was pierwszy raz. I wtedy stało się coś dziwnego, bo przecie kochają tam poetów. I niewielki ten człowieczek zawiódł mnie do środka wagonu, gdzie był pusty przedział. Złożył dwa łóżka; to górne i to na parterze, pozostawiając środkowe. Po chwili przyniósł butelki z wodą, a później stos poduszek i pierzyny. Oj, to ci było dopiero wygodnie. Czułam się jak caryca w tych piernatach, a biorąc wszystko z bajki zachodniej, to jak księżniczka na ziarnku grochu. Prawdziwa księżniczka.
I znów unosił mnie pociąg w nieznane, grając swoją melodię do snu. Czy tak? Czy tak? To tak. To tak. Ciemną nocą mijał polskie wsie i miasta. Oświetlony Kraków. Przemyśl. A później zapadłam w sen.
Kontrola graniczna zatrzymała mój paszport na około godzinę i gdy zaczęłam się już niepokoić, oddano mi dokument bez żadnych zbędnych formalności.
Czy wiecie, że Zachód od Wschodu różni… szerokość torów kolejowych. I niby to nic, a jednak wiele. Ogromna różnica. Każdy pociąg zmierzający z Zachodu na Wschód musi zmienić tę różnicę, więc za każdym razem przekraczania granicy staje na bocznicy i tam pozostaje na wiele godzin.
Wyjrzałam przez okno. Poranek, choć majowy, zimny był i rześki. Niemiły. Chłód wkradał się za koszulę. Otworzyłam drzwi przedziału. Na korytarzu stała młoda kobieta. Ukrainka. Paliła nerwowo papierosa i przyjaźnie spoglądała w moim kierunku. Nawet zaczepnie. Uśmiechnęłam się. Ona odezwała się pierwsza… – Jestem Sveta. Ten pociąg będzie tu stał trzy godziny, to może byśmy poszły do miasta i coś zjadły? Chwilę zastanowiłam się, czy dobrze to tak w obcym kraju, z obcą młodą kobietą wysiąść z pociągu i pójść do miasta.
Za oknem leżał Lwów. Lwowski zabytkowy dworzec z którego odjeżdżały pokolenia Polaków, historia narodu zaklęta w starych ścianach. Zapis ścian. Szczęścia i rozpaczy. Historia. Nasza historia. Poranna krzątanina, chłód. Dziesiątki maleńkich barów i restauracji oferują śniadanie. Uśmiechnięte jemy ze Svetą bułki, popijamy kawą. Po chwili Sveta mówi do mnie – Chodź, pójdziemy do kościoła świętej Elizavety, to tu niedaleko.
Po raz pierwszy idę ulicami Lwowa. Bliskość wypełnia przestrzeń. Patrzę na stary bruk zwany w centralnej Polsce ,,kocimi łbami‘’. Fragmenty dawnych ulic wybrukowane są tymi wypolerowanymi przez czas i ślady polskich stóp kamieniami. Kamienice, znane mi ze starych polskich obrazów i ten nastrój pogody rześkiego poranka radosny był jak obietnica. Widać już strzelistą wieżę kościoła świętej Elżbiety. Świętego miejsca dla pokoleń Polaków.
– Popatrz, to już kościół świętej Elizavety – mówi Sveta. Na skwerze przed kościołem… babuszki. Babcie, jak ze starych sztychów polskich. Siwe, lekko zgarbione, w chustach na głowach, otulone szalem lub robionym na drutach wełnianym swetrem. Sprzedają warzywa i kwiaty. Rzodkiewki, szczypior, pęczki zieleniny jeszcze pełne rosy z przydomowych ogródków. Małe, przecudnie pachnące pęczki konwalii. Wracam myślami do czasów dzieciństwa, gdy szłam z moją babcią na targ warzywny w Warszawie. Starzy ludzie z wiosek, furmanki i obfitość wszelka, pachnąca i świeża. Tu i tam podobnie. Jednako. Tuż obok kościół. Wchodzimy do pełnego modlitwy i skupienia wnętrza. Wszystko tutaj jest historią i zaklęte w ścianach tej świątyni pogody i niepogody życia. Modlitwy wysłuchane i te, które obiły się twardym echem o krawędzi Nieba i spadły na ziemię jak Ikar. Do oświetlonego smukłymi świecami obrazu Matki Boskiej ustawiła się długa kolejka. W pokorze cierpliwie stoją tu same kobiety. Pytam Svety… Pod jakim wezwaniem ta Madonna. Sveta nie wie… mówi, spytaj. Pytam po polsku. Kobiety ukraińskie są zdziwione, że nie wiem, zaskoczone i nieco obruszone pytaniem. Odpowiadają… no, jak to, przecie to Przeczysta. I to wystarczyło. Tuż obok ołtarza… karteczki, na których wypisuje się imiona i nazwiska osób żyjących, o których zdrowie i pomyślność proszą i osób zmarłych, za których spokój duszy modły należy odprawić. W tej lub innej intencji próśb wiele. Tak wiele. I nadzieja, która nie umiera nigdy.
Stary odźwierny, klucznik, człowiek ponury o nabożnej minie, za niewielką opłatą otwiera nam wejście na wieżę. Wspinamy się krętymi schodami. I nagle mój wzrok zatrzymuje się na ścianie, której nie można nie ominąć, bo jest tuż przed nami. Wyłania się i manifestuje tym, co na niej napisane. Krzyk… w języku polskim. Nie wierzę. Po prostu nie wierzę, że można coś takiego napisać. I jaki to umysł, serce i ręka pozostawiły tu w świątyni ten ślad. Nie chcę i nie mogę napisać wam tego. Powiem tylko, że i o krew tu szło, i mapy, i wymazanie. I sprawiło, że ogarnęło mnie przerażenie jak tych, którzy musieli stąd odejść, wiele, wiele lat temu… pozostawiając wszystko. Materię, historię kultury i część duszy jako Adam Mickiewicz piszący… ,,Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił”… I wielka to wiedza, ogromna. I krzywda niepowetowana. Jednak zegary Świata wskazują już inny czas.
Nowy. Czas, w którym rosły nasze dzieci i ich dzieci i… narodzą się nowe pokolenia by żyć. Żyć, a nie umierać. Mówię do Svety… życie, życie musi zwyciężyć traumę historii, a miłość pokona nienawiść. I nagle, przychodzi myśl… Pytam – Sveta, masz chusteczkę? Sveta nerwowo grzebie w swojej małej torebce, w której jak u każdej z nas wszystkiego się można spodziewać i z oporem materii, z ciasnej przegródki wyciąga sprasowane chusteczki w celofanie. – Po co to tobie?… pyta. Mówię – będziemy mazały. – Jak mazały? – No, Svetka… wydrapiemy to. No i oglądając się niespokojnie za siebie zaczęłyśmy drapać. A zejść nie chciało, tak jakby się wgryzło złością i nienawiścią w owe święte mury. – Nie da rady… mówi Sveta. Myślę nerwowo i mówię – no, to czy masz buteleczkę wody? To zamażemy. Wody nie miałyśmy. I co? A to pluć poczęłyśmy na chusteczki białe i mazać, zacierać. Razem i zgodnie. Ja i Sveta. Energicznie i z zapałem, wypełnionym pracą skuteczną i poczuciem misji. A tak obie przejęte do żywego jakoby to jakaś nowa przyszłość od nas zależała. Ta kraina piękna, dobra i radosna, mlekiem i miodem płynąca, stworzona
ku życiu zacnemu. Kraina, która leży tuż obok nas. Przed nami. Tak na wyciągnięcie dłoni. A jednak, nie każdy z nas może tam wejść. Choć przecie to tak blisko. A wiecie… blisko, najbliżej, bo spoczywa ona w naszym umyśle. I to umysł nasz może ją otworzyć lub stworzyć na nowo… najpiękniejszą z pięknych… Przeczystą.
I wymazałyśmy. Pozostały plamy. Bowiem one pozostaną już na zawsze i nic, ani nikt plam owych nie usunie. Jednak zniknął ów napis… dzielący narody, dzielący rysą i rozłamem pękniętej wpół historii tej ziemi. A ona zrodzi się w nas na nowo. Wspólnie. I nikt, nikogo, znikąd nie będzie wyganiał jako to Adama i Ewę z Raju… jeno zamieszkamy w tej historii wspólnie. Co na wiek wieków, Bożeż ty mój…
I napisu nie było tylko początek słów od których rozpoczęło się tamto zdanie. Powstała biała karta. Carte Blanche. I to my obie musimy ją zapisać. Tysiące i miliony kobiet. Matek rodzących przyszłość Świata.
Odetchnęłyśmy z ulgą.
I wspięłyśmy się na szczyt wieży kościoła. A stamtąd roztoczył się widok tak piękny i pełen czegoś, czego nazwać nie umiałyśmy. I wtedy zza chmur wyszło słońce osuszając krople porannego deszczu. I nie byłyśmy już sobie obce. I to był nasz wspólny wielki triumf i chwila, która pozostanie na zawsze w nas, a poprzez moje pisanie i w was. I niechaj trwa i rodzi dobre owoce.
Uśmiechnięte wracałyśmy do pociągu. Znalazłyśmy nasz wagon na bocznicy kolejowej. I to byłoby na tyle, gdyby nie jeszcze jedna mała, a wielka historia.
Bowiem, gdy pociąg uniósł mnie w zieloną Ukrainę… przez szybę, leżąc wygodnie, podparta na poduszce, trzymając w dłoni aparat fotograficzny, poznawałam kraj i ludzi. I tylko ten, kto to choć raz uczynił, wie jak głęboko doświadczyć można prawdy i wniknąć w życie innego kraju i innego człowieka. Otwierała się oto przede mną Zielona Ukraina. Prawdziwa. Bez tajemnic. Bezkresne pola żółtego, kwitnącego rzepaku, a nad nimi błękitne niebo. Lasy i zagajniki, i brzózki. Słowiańskie drzewa. Delikatne i wiotkie. Zdawałoby się słabe, a jednak mocne, bo takie co wiatrom opór przez tysiąclecia dały, choć łamały się potężne dęby. Za oknami prawda życia. Maleńkie pólka i zagony. Tak małe, że zdałoby się niegodne uprawy. A jednak, na tych bliskich nasypom kolejowym pólkach wzrasta to czym wykarmią rodziny swoje. Zgarbione babuleńki z motykami w słabych już dłoniach. Ludzie w trudzie pracy znojnej, uprawiający ziemię spokojną. Żyzną i życiodajną. Gdzieniegdzie krowa, konie i wszędobylskie kózki i domki bielone, niebieskie i zielone. Maleńkie. A przy nich szopki drewniane, stosy drwa do pieca. I ta miłość do ziemi i trudu codziennego, pracy co wartość przedziwną niesie, wiążąc duszę człowieka z ziemią tą, za którą zdolni są życie oddać, bo tak ją umiłowali. Poznać to zrozumieć. A poznajesz w maleńkich odsłonach, a one tworzą obraz wielki co zapada w serce i umysł.
I ukołysał mnie rytm podróży przez pola, a nad nimi skowronki i sokoły.
I pokochałam.
Wielka to podróż.
Czy tak? Czy tak? To tak. To tak.
Monika Maciejczyk
BOGUSŁAW POLITOWSKI – I miejsce
Łzy babci Leny
(Pamięci Oleny Pisco poświęcam…)
Asia wróciła z warzywniaka. Nie musiała nic mówić, bo jej uśmiech od ucha do ucha wymownie świadczył, że kupiła wszystko, o co prosiliśmy. Powie ktoś, żaden wyczyn, wszak dziewczyna ma 17 lat i ze zrobieniem zakupów nie powinna mieć problemów. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że Asia, a właściwie Anastazja z Ukrainy, jest u nas zaledwie od 3 miesięcy i dopiero uczy się polskiego, to samodzielne kupienie jabłek odmiany szara reneta na jabłecznik, ogórka i smacznych śliwek węgierek wcale nie jest takie proste.
Asia nie zawsze się tak radośnie uśmiecha. Dwa dni temu od samego rana płakała. Komunikaty z wojny za wschodnią granicą nie pozostawiały złudzeń. Na Kijów znów spadło kilka ruskich rakiet. Zginęli ludzie. Budzimy się, a Asia płacze… Wiemy, o co chodzi. Tam są jej rodzice, jej brat, a ona nie ma od nich żadnej wiadomości. Płacząc, bezustannie wydzwania do mamy, która nie odbiera telefonu. Mija godzina, dwie, aż wreszcie przychodzi esemes od Wali. – Jesteśmy wszyscy cali. Siedzimy w piwnicy. Są problemy z prądem i z zasięgiem. Nie martw się o nas, nie płacz córeczko… – napisała kobieta z centrum Kijowa…
Ale zacznijmy od początku. Historia, o której chcę napisać, zaczęła się 34 lata temu. Jest 1 listopada 1988 roku. Jestem młodym dziennikarzem. Z mieszkania na wrocławskim Gaju z żoną i kilkuletnimi córkami wychodzimy na spacer. Na cmentarzach nie mam jeszcze nikogo bliskiego. Aby pokazać swoim dziewczynkom, o co chodzi ze świętem zmarłych, kupujemy znicze i idziemy na pobliski cmentarz żołnierzy na Skowronią Górę.
Spacerujemy między kwaterami i opowiadamy dzieciom, jak ważna jest pamięć o zmarłych. Wspomnienie o bliskich, którzy odeszli ale także o ludziach nieznanych. Takich jak ci żołnierze, którzy w 1945 roku zginęli, wyzwalając miasto, w którym one teraz żyją.
Podchodzimy do głównego pomnika, by tam zapalić nasze znicze. Przy monumentalnej tablicy sporo ludzi. Moją uwagę zwraca zapłakana staruszka skromnie ubrana z chustką zawiązaną na głowie. Obok niej stoi podenerwowany młody chłopak. Gestykulując, pokazuje coś grupce ludzi, którzy zgromadzili się przy nich. Ten obrazek uruchomił mój dziennikarski instynkt, zawodową ciekawość. Podszedłem. Im bliżej nich byłem, tym wyraźniej słyszałem rosyjską mowę…
Po kilku minutach wszystko było jasne. Starsza pani – Lena przyjechała do Polski z synem Miszą, aby we Wrocławiu odnaleźć grób swojego brata, który w ostatnim dniu wojny poległ, wyzwalając miasto. Przyjechali z okolic Równego. Odwiedzili już dwa inne żołnierskie cmentarze we Wrocławiu, a mogiły swojego bliskiego jak dotąd nie znaleźli…
Skłamię, jeśli powiem, że nie pomyślałem, iż oto mam dobry temat. Ale to nie było jedynym powodem, że zajęliśmy się przybyszami ze wschodu. Było w nas także współczucie, żal tych ludzi i zwyczajny ludzki odruch, że trzeba pomóc.
Kiedy babcia Lena usiadła już wygodnie w fotelu w naszym mieszkaniu, pijąc gorącą herbatę, ja z Miszą pojechaliśmy na Energetyczną do siedziby mojej redakcji. Tam zacząłem wydzwaniać, póki nie znalazłem urzędnika z Dzielnicowej Rady Narodowej odpowiedzialnego za cmentarze na Krzykach. Pan, który zgodził się przyjść i mimo święta otworzyć biuro, po krótkim poszukiwaniu odnalazł plan cmentarza Skowronia Góra i wykaz pochowanych tam żołnierzy. Na planie dokładnie pokazał Miszy, gdzie spoczywa jego wujek, którego nazwisko z braku miejsca nie zostało uwiecznione na głównym pomniku.
Po powrocie do domu zjedliśmy obiad. Później wszyscy zaopatrzeni w znicze i kupione po drodze kwiaty jeszcze raz odwiedziliśmy cmentarz. W miejscu, gdzie spoczywa poległy, kobieta i jej syn mogli zapalić znicz i położyć kwiaty. Drugą wiązankę położyliśmy od nas. Łzy wzruszenia, które w tym momencie spływały po policzkach Leny wzruszały także mnie. Udowadniały, że warto pomagać… Wówczas, 1 listopada 1988 roku, nie wiedziałem jednak, że te łzy staną się symboliczne. Że mnie, żonę i nasze córki połączą z ukraińską rodziną na długie, długie lata.
Babcia Lena (bo tak o niej teraz mówimy) i jej syn Misza zostali u nas na kilka dni. W tym czasie przygodę na cmentarzu opisałem w wojskowej gazecie „Żołnierz Ludu”, w której pracowałem. W dwa tygodnie po powrocie na Ukrainę Lena napisała do nas pierwszy list. Później było wiele następnych. Wiosną 1989 roku zostaliśmy zaproszeni na Ukrainę. Dwa tygodnie spędziliśmy, zwiedzając ten piękny kraj i jego stolicę. Poznaliśmy męża Leny i jej pozostałych synów oraz ich rodziny.
We wrześniu 1989 roku Misza, którego poznaliśmy we Wrocławiu, ożenił się. Nie mogliśmy być na weselu mimo otrzymanego zaproszenia. Jego żonę Walę zobaczyliśmy tylko na zdjęciu ślubnym. W maju 1991 roku przyszedł na świat ich syn. Misza z dumą napisał mi, że na moją cześć chłopiec otrzymał na imię Bogdan. Byłem trochę zażenowany, bo przecież nie zrobiłem nic takiego, co zasługiwałoby aż na takie wyróżnienie. Jednak nie ukrywam, że z dumą oglądałem zdjęcia chłopca noszącego imię takie jak moje, który dorastał w dalekim Kijowie.
Od chwili poznania jeszcze kilka razy gościliśmy we Wrocławiu bliskich babci Leny. Otrzymywaliśmy listy, na które staraliśmy się szybko odpisywać. Z czasem jednak kontakty słabły. Spory wpływ na to miały z pewnością przemiany zachodzące w naszym kraju. Zamykano jedne redakcje, a pracę podejmowałem w kolejnych. W końcu kontakty ustały i pewnie było w tym sporo naszej winy. Pamięć o babci Lenie i jej rodzinie była jednak w nas cały czas.
Ta pamięć wróciła ze zdwojoną siłą w lutym, gdy ruski agresor napadł na Ukrainę. Słysząc o atakach i bombardowaniach Kijowa i innych miast, pierwsze, co pomyślałem, to o Lenie, Miszy i ich najbliższych. Zacząłem wydzwaniać na znalezione w pożółkłych listach numery telefonów. Niestety, one i dawne adresy już się zmieniły…
Dwa dni po wybuchu wojny na Ukrainie do mojej córki zatelefonował Paweł, jej kolega ze studiów. Dzwonił z ostrzeliwanego Charkowa, gdzie prowadził własną firmę. Zapytał, czy Kasia może pomóc jego znajomej, która z dziećmi ucieka właśnie z Ukrainy do Polski. Odpowiedź mogła być tylko jedna. – Przyjmiemy jak rodzinę – odpowiedziała koledze moja córka.
Był dobry zbieg okoliczności. Kasia szykowała właśnie swoje mieszkanie do wynajmowania. Los sprawił, że zamiast zarabianiu pieniędzy, mieszkanie mogło służyć ludziom potrzebującym.
Była niedziela. Zabraliśmy z domu mnóstwo rzeczy, które mogły być potrzebne uchodźcom. Pojechaliśmy do mieszkania córki przygotować je dla matek i ich dzieci. Całe lokum dokładnie posprzątaliśmy, opróżniliśmy szafy. Zapełniliśmy lodówkę. Zadbaliśmy aby kobiety i dzieci miały wszystko, co potrzebne do życia.
W nocy po dwóch dobach podróży przyjechały do tego mieszkania trzy młode kobiety Ola, Ina, Irena oraz ich czworo dzieci. Najstarsza była 12-letnia Julia, a najmłodszy, ledwie półroczny Jarosław. Starsze dzieci niczym młody tata zapisywałem kilka dni później do przedszkola i pobliskiej szkoły.
Mamy z Ukrainy były zadowolone z warunków, jakie im i ich dzieciom stworzyliśmy. My z kolei cieszyliśmy się, że po ponad 30 latach znów mogliśmy pomóc komuś z Ukrainy. Nie uważamy, że zrobiliśmy coś nadzwyczajnego. Zachowaliśmy się jak tysiące rodzin w mym kraju. Przez te wszystkie dni nasze myśli często uciekały jednak w stronę Równego i Kijowa.
O łzach babci Leny, dawnej przygodzie na cmentarzu opowiedziałem młodym Ukrainkom po tygodniu ich pobytu w Polsce. Razem z dziećmi przyjechały do nas na niedzielny obiad. Po tradycyjnym rosole i schabowym, przy kawie i serniku opowiedziałem im o babci Lenie, Miszy, jego żonie Wali i ich synu, który nosi moje imię. Jedna z kobiet – Ola, gdy wysłuchała całej historii, zapewniła, że zrobi wszystko, aby odnaleźć w Ukrainie naszych znajomych. Telefonem porobiła zdjęcia starych zdjęć, pospisywała imiona i nazwiska znajomych, ich dawne adresy i numery telefonów…
Nie przypuszczaliśmy, że media społecznościowe mają taką siłę oddziaływania. Już następnego dnia Ola powiadomiła nas, że odnalazła w Ukrainie Miszę, jego żonę oraz ich syna Bogdana. Dowiedzieliśmy się także, że oprócz syna mają oni także 16-letnią córkę Anastazję. Dziewczynkę, na którą mówią Asia, czyli tak samo, jak na imię ma jedna z naszych córek…
Nie muszę mówić, że moja pierwsza po 34-letniej przerwie rozmowa z Miszą była pełna emocji. Chciałoby się przecież wiedzieć wszystko, zapytać o tysiące spraw, co w jednej rozmowie jest trudne tym bardziej że Misza nie mówi płynnie po polsku ani ja po ukraińsku.
Ze smutkiem przyjęliśmy wiadomość, że w 2018 seniorka rodu babcia Lena odeszła z tego świata. Podobno do ostatnich dni wspominała swój pobyt we Wrocławiu i nas, ludzi, którzy jej wtedy pomogli. Dowiedzieliśmy się, że mój imiennik Bogdan ma już 31 lat i narzeczoną imieniem Dasza. Przez WhatsApa wysłaliśmy sobie dużo zdjęć. Po raz pierwszy na zdjęciach zobaczyliśmy najmłodszą z rodziny Anastazję.
W tych rozmowach od samego początku zapewniłem Miszę, że w naszym domu jest miejsce dla jego kobiet, czyli żony, córki i narzeczonej syna, jeśli tylko zdecydują się wyjechać z ogarniętego wojną kraju. Podziękował i zapewnił, że rozważą moją propozycję.
Wówczas nie miałem pojęcia, jaką traumę przeżywa w tym momencie Misza. W jakim niebezpieczeństwie są jego żona, syn i córka. Może nie chciał nas martwić, a może przestrzegał zakazu mówienia o pewnych sprawach przez telefon… O tym, co wówczas się działo w jego rodzinie dowiedzieliśmy się dopiero kilka miesięcy później…
Otóż w chwili rozpoczęcia wojny i zmasowanego ostrzału Kijowa Misza uznał, że jego najbliżsi będą bezpieczniejsi w domu, który mają na wsi. Dom, który budują od wielu lat i który jest już prawie ukończony, znajduje się w okolicy miejscowości Browary na północny wschód od Kijowa. Jak się okazało, była to zła decyzja. Teren ten już w kilka dni po rozpoczęciu wojny zajęli bowiem ruscy najeźdźcy. Ponad dwa tygodnie Wala oraz jej dzieci Asia i Bogdan spędzili w piwnicy swojego domu bez prądu, gazu i ogrzewania. Drżeli ze strachu, ponieważ cały teren był bezustannie ostrzeliwany ogniem artylerii. Pociski spadały na ich posesję i teren sąsiadów. Gdy były przerwy w ostrzałach, okupanci rozprawiali się z miejscową ludnością. Zabili kilkunastu sąsiadów naszych znajomych. Niszczyli ich domy. To, że żaden czołg czy transporter nie przyjechał bezpośrednio pod dom Miszy, rodzina może zawdzięczać tylko temu, że do ich posesji prowadziła nie asfaltowa, lecz szutrowa droga i ruscy bali się, że może być zaminowana…
Dopiero po ponad dwóch tygodniach okupacji obie walczące strony uzgodniły, że na kilka godzin otwarty zostanie korytarz humanitarny. Wiele rodzin, w tym Wala, Bogdan i Asia wsiadło w samochody, aby ruszyć w kierunku Kijowa.
Droga była skrajnie trudna i niebezpieczna. Bogdan musiał jechać nadzwyczajnie ostrożnie ponieważ przez blisko kilometr prowadził samochód slalomem pomiędzy ustawionymi na drodze minami. Jeden nieopatrzny ruch, jeden moment jego dekoncentracji mógł spowodować śmierć wszystkich osób. – Gdy dojechaliśmy już do bezpiecznej strefy będącej pod kontrolą naszych żołnierzy, z przerażeniem zobaczyłam, że mój 31-letni syn w czasie tych kilkudziesięciu minut posiwiał – opowiedziała nam Wala kilka miesięcy później.
Przez wszystkie następne dni i tygodnie mieliśmy ze sobą kontakt. Misza i jego żona zdecydowali, że razem z córką przyjadą do Wrocławia w pierwszych dniach sierpnia. I tak się stało. 8 sierpnia spotkaliśmy się na peronie Dworca Głównego we Wrocławiu. To było serdeczne powitanie. Była radość i łzy, bo 34 lata niewidzenia się to dużo przecież… Oczywiście witaliśmy ich nie jak uchodźców z kraju ogarniętego wojną, lecz jak długo niewidzianych członków rodziny.
Misza i Wala byli u nas tydzień. Zwiedzaliśmy Wrocław, odwiedziliśmy grób wujka na Skowroniej Górze, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Długim rozmowom nie było końca.
Po tygodniu Misza i Wala wrócili do Ukrainy. Wrócili sami. U nas została ich córka. Dziewczyna, która przeżyła okupację, zagrożenia i alarmy. Została u nas Anastazja, która w spokoju zdalnie może się uczyć bez obawy, że ktoś zacznie strzelać albo że na głowę spadną jej nagle jakieś pociski.
Ani Anastazja, ani jej rodzice, a tym bardziej my, nie określiliśmy, do kiedy Asia będzie u nas. Teraz kończy jedenastą – ostatnią klasę swojej szkoły w Kijowie. Po zdaniu wiosennych egzaminów, które są odpowiednikiem naszej matury, rozpocznie studia. Nie wykluczamy, że będzie studiowała na którejś z wrocławskich uczelni. Jeszcze nie wybrała kierunku studiów. Wspomina, że może marketing… Ja radzę: idź na dziennikarstwo…
Od trzech miesięcy żyjemy pod jednym dachem jak rodzina. Asia mówi do nas wujek i ciocia. Sądownie zostałem jej tymczasowym opiekunem prawnym. To zobowiązuje. 1 listopada odwiedzimy groby bliskich, a później cmentarz na Skowroniej Górze. Ten, na którym się wszystko zaczęło. Miejsce, gdzie pierwszy raz zobaczyłem łzy babci Leny, gdzie przez dziennikarską ciekawość doszło do spotkania obcych sobie ludzi. Były to łzy, które dały początek rodzinnej sagi. Więzi, które trwają już dziesiątki lat i które będą trwały nadal, bo zostały włączone w nie kolejne pokolenia naszych rodzin.
Bogusław Politowski
STANISŁAW RADZISZEWSKI – II miejsce
Moja dziennikarska przygoda
Pięćdziesiąt dwa lata temu, kiedy jako uczeń ostatniej klasy Technikum Mechanicznego w Ząbkowicach Śląskich zastanawiałem się nad swoją przyszłością, wchodziły w rachubę dwa wyjścia – rozpocząć pracę w jednym w kilku ząbkowickich zakładów pracy albo stanąć do poboru i z kategorią zdrowia A zostać zakwalifikowanym do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Nie myślałem wówczas o studiach, gdyż rodziców mających siedmioro dzieci po prostu nie było na to stać.
Pewnego dnia w szkole zjawił się major Pszczółka z Wojskowej Komendy Uzupełnień z dwójką podchorążych z WSOWZmech na tak zwanym spotkaniu rekrutacyjnym. Podczas rozmowy otworzyła się przede mną nowa perspektywa życiowa. Skalkulowałem sobie, że zamiast na dwa lata do zasadniczej służby wojskowej lepiej dołożyć jeszcze dwa i ukończyć studia, zdobyć atrakcyjny zawód bez obciążenia rodziców. Tak też się stało. Pół roku później zostałem podchorążym Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu.
Jako młody podchorąży w godzinach wieczornych w kącie świetlicy, po zakończonej nauce własnej, skrzętnie notowałem różne przychodzące mi do głowy myśli, dodając im trochę pikanterii i młodzieńczej fantazji. W ten sposób powstawały pierwsze wiersze, aforyzmy i opowiadania, które początkowo wypełniały kartki notesów. Niektóre trafiały w listach do koleżanek i rodziny. Później zaczęły się ukazywać na łamach podchorążackiej „Marszruty”. Koledzy z redakcji obarczyli mnie odpowiedzialnością za redagowanie kolumny satyry, humoru i poezji. W ostatnim roku studiów pokusiłem się na redagowanie horoskopu, który, jak się dowiedziałem, przeprowadzając sondaż wśród podchorążych pierwszego rocznika, nawet się sprawdzał. Nie będę jednak zdradzał tajemnicy, w jaki sposób tworzyłem to dzieło, za które komendant szkoły generał Zieliński często wyróżniał cały zespól redakcyjny nagrodą pieniężną. Ale cóż, skończyła się szkoła i skończyła się przygoda z „Marszrutą”. Trafiłem do jednostki wojskowej w Żarach, a tam proza życia wojskowego. Zostałem wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu. W kompanii zaczynała się obsługa sezonowa sprzętu i szkolenie młodego rocznika. W międzyczasie został ogłoszony konkurs na kabarety kompanijne. Mając doświadczenie twórcze, napisałem scenariusz dla kabaretu. Z wesołym i łatwym do zapamiętania tekstem, przydzieliłem role żołnierzom i po miesiącu stanęliśmy do konkursu, zdobywając główna nagrodę.
Po kilku miesiącach w jednostce zjawili się dziennikarze z okręgowej gazety „Żołnierz Ludu”. Wśród nich szybko rozpoznałem kolegę z „Marszruty” Marka Sieniawskiego. Po południu umówiliśmy się na rozmowę w redakcyjnym gronie. Podczas spotkania Marek przedstawił mnie starszym kolegom po piórze Andrzejowi Wyrębkiewiczowi i Jankowi Akielaszkowi – redakcyjnemu fotografowi. Z tego spotkania zapamiętałem najważniejsze zdanie wypowiedziane przez Marka: „Wiem, że potrafisz pisać. W jednostce jest prawdziwa kopalnia tematów. Pisz do nas. Będę się starał ci pomagać, może za kilka miesięcy tak jak ja trafisz na praktykę do redakcji”.
Zapaliła się nowa iskierka nadziei na ciekawą pracę. Postanowiłem wszystko robić, aby ją wykorzystać.
W stołówkach żołnierskich modne były wówczas tzw. stoliki jubilata, przy których spożywali uroczyste posiłki żołnierze obchodzący urodziny. W naszej jednostce zobaczyłem, że ten uroczysty stolik jubilata stoi w kącie stołówki i rzadko kiedy pojawia się przy nim żołnierz – jubilat, a częściej spożywa tam lekarz dyżurny kwalifikujący posiłek do wydania żołnierzom. Oczywiście, na środku stolika stał zawsze flakonik z wiązanką świeżych kwiatów. Opisałem ten fakt w krótkim felietonie pod tytułem „Czy stolik jubilata ma być tylko ozdobą”? Kiedy mój pierwszy tekst ukazał się w gazecie, szybko trafiłem na rozmowę do kwatermistrza jednostki. Nie przestraszyłem się jednak pogróżek z jego strony, a wręcz zdopingowało mnie to do pisania kolejnych tekstów. W międzyczasie dowiedziałem się, że w regionalnej gazecie „Słowo Żarskie” kilku dziennikarzy po wypadku komunikacyjnym zostało wyłączonych z pracy w zespole redakcyjnym na kilka miesięcy. Redaktor naczelny Adam Kowalski bez zastanowienia zaoferował mi współpracę, zlecając pisanie reportaży z żarskich zakładów pracy oraz krótkich felietonów. Była to dla mnie doskonała odskocznia od życia stricte wojskowego, ale wiązała się z koniecznością pracy w godzinach popołudniowych i nocnych. Otrzymałem na to zgodę dowódcy jednostki pod warunkiem, że nie będzie to kolidowało z obowiązkami wykonywanymi na stanowisku dowódczym. Choć współpraca z redakcją „Żołnierza Ludu” układała się zupełnie dobrze, już prawie traciłem nadzieję na obietnicę kolegi Marka.
Upłynęło dwa i pól roku, kiedy nagle zostałem wezwany do dowódcy jednostki i dowiedziałem się, że za kilka dni mam się stawić na rozmowę u redaktora naczelnego „Żołnierza Ludu”.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. W redakcji trafiłem do działu wojskowego, którym kierował doskonały fachowiec po piórze Andrzej Wyrębkiewicz. To właśnie w tym dziale powstawały wspaniałe reportaże, materiały publicystyczne, dobre felietony. A w dodatku była prawdziwie twórcza atmosfera do pracy.
Oczywiście w pierwszych tygodniach zapoznawałem się ze specyfiką pracy redakcji. Czytałem teksty pisane przez bardziej doświadczonych kolegów i przygotowałem do druku krótkie informacje nadsyłane przez korespondentów terenowych. W tym czasie zamieszkałem z żoną Haliną w internacie garnizonowym przy ul. Nowowiejskiej we Wrocławiu.
W końcu przyszedł czas na pierwszy wyjazd w teren. Rankiem 17 stycznia 1979 roku z Jankiem Akielaszkiem mieliśmy zaplanowany wyjazd do Nysy, gdzie zamierzaliśmy zebrać materiały do fotoreportażu z zimowego szkolenia na przykoszarowym placu ćwiczeń przyszłych kierowców mechaników transporterów opancerzonych. Żona w tym dniu o godzinie 7.00 miała rozpoczynać dyżur w szpitalu przy ul. Glinianej, ale była już w zaawansowanej ciąży. Kiedy rankiem przebudziliśmy się, za oknem były zaspy śnieżne. W ciągu jednej nocy spadło tyle śniegu, że warunki atmosferyczne sparaliżowały funkcjonowanie komunikacji miejskiej. Nie kursowały autobusy i tramwaje. Nie pozostało nic innego tylko wybrać się piechotą do dworca, a po drodze odprowadzić żonę do pracy w pobliskim szpitalu. Nie byłem pewien, czy tego dnia dojedziemy do Nysy, ale zgodnie z planem, o umówionej godzinie spotkaliśmy się z Jankiem na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Choć pogoda była nienadzwyczajna, to dwie godziny później byliśmy na miejscu. Oczywiście w tym momencie Janek jako bardziej doświadczony fotoreporter całkowicie przejął dowodzenie. W jednostce w oczekiwaniu na dowódcę, aby nie marnować czasu, wstąpiliśmy na stołówkę żołnierską. Tam redakcyjny kolega szybko odnalazł szefa i dyżurnego kuchni i rozdzielił robotę. Ty porozmawiaj z dyżurnym, ja pójdę na kuchnię z szefem, zrobię kilka zdjęć i później napiszesz tekst i tak powstanie nasz wspólny fotoreportaż. Zajęło to nam około pół godziny. Później wypiliśmy kawę. Spotkaliśmy się z dowódcą jednostki. Ten wyznaczył nam opiekuna, przydzielił samochód terenowy i pojechaliśmy na plac ćwiczeń.
Trafiliśmy właśnie na zajęcie pododdziału szkolnego, w którym szkolili się przyszli kierowcy mechanicy transporterów opancerzonych. Pododdział stał w dwuszeregu. Janek podszedł do jednego z żołnierzy i zapytał: – Ile kilometrów przejechałeś? – Pięćdziesiąt pięć – odpowiedział szeregowy. Janek odwrócił się do mnie: – Pisz „Na pięćdziesiątym szóstym kilometrze”. Masz tytuł reportażu. Pod takim właśnie tytułem ukazał się później mój pierwszy fotoreportaż napisany w czasie praktyki w „Żołnierzu Ludu”. Ten dzień był jeszcze pełen niespodzianek. Do Wrocławia powróciliśmy późnym wieczorem. Wstąpiłem więc do szpitala do żony i dowiedziałem się, że właśnie dwie godziny temu zostałem ojcem. Aby zobaczyć syna, musiałem się wkupić u dyżurujących pielęgniarek dwoma butelkami likieru kawowego kupionego w pobliskiej Europejskiej. Cóż mogę powiedzieć? Warto było.
Tej samej srogiej zimy wybrałem się samodzielnie na reportaż o żołnierzach pracujących przy rozmrażaniu taśmociągów w elektrowni w Turoszowie. Tego dnia był siarczysty mróz. Tak dwadzieścia parę stopni na minusie. Z pociągu do elektrowni trzeba było przejść około dwóch kilometrów. Po pokonaniu tej trasy, kiedy wszedłem do budynku dyrekcji, całkowicie zdrętwiały mi szczęki i nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa. Dopiero kiedy sekretarka dyrektora poczęstowała mnie gorącą herbatą, poinformowałem, jaki jest cel mojej wizyty w elektrowni. Po rozmowie z dyrektorem zostałem wyposażony w gumofilce, kask ochronny i dopiero w tym stroju udaliśmy się wyznaczonym przez dyrektora pracownikiem do żołnierzy pracujących przy rozmrażaniu taśmociągów. Tam na miejscu, obserwując ich ciężką pracę, szybko wczułem się w warunki, z jakimi musieli się zmierzyć i bez większego wysiłku ułożyłem sobie treść reportażu. Po powrocie do redakcji bardzo szybko napisałem pięć stron, nadając reportażowi tytuł „Brunatni jak węgiel”. Reportaż został wyróżniony specjalnym honorarium.
Po kilkumiesięcznej praktyce zostałem skierowany na kurs przekwalifikowania do Łodzi, a następnie wróciłem do redakcji. Niestety, źle trafiłem, bo wszystkie etaty były zajęte, ale zwolniło się miejsce na stanowisku korespondenta „Żołnierza Wolności” przy Śląskim Okręgu Wojskowym. Tamta redakcja też nie miała wolnych etatów. W związku z tym wykonywałem powierzone mi obowiązki jako oficer Wrocławskiego Pułku OT. Pracę na tym stanowisku poprzedziła praktyka w redakcji w Warszawie. Wiązało się to z dalszą rozłąką z rodziną. Żona z synem zamieszkała w tym czasie na wsi pod Ząbkowicami, ja natomiast w hotelu garnizonowym w Warszawie. Tułaczkę po hotelach garnizonowych zakończyłem po pięciu latach pracy.
Jako korespondent, współdziałając z rzecznikiem prasowym dowódcy okręgu pułkownikiem Mieczysławem Sowińskim, ustalałem z kierownikiem działu informacji tematy korespondencji terenowych, którymi mógłbym zainteresować czytelników. Praca w roli korespondenta trwała kilkanaście lat, dopóki nie rozformowano „Żołnierza Wolności”. Po piętnastu latach pracy ukończyłem w międzyczasie podyplomowe studia dziennikarskie i zupełnie przypadkowo stałem się operatorem kamery filmowej. Jako filmowiec amator szybko zacząłem się sprawdzać, przygotowując materiały dla telewizji wrocławskiej i programów wojskowych emitowanych przez redakcję programów wojskowych w TVP w Warszawie.
W międzyczasie współpracowałem z redakcją Polskiego Radia oraz TVP we Wrocławiu.
W związku z tym, że zostałem wyznaczony na nowy etat w Wydziale Kultury Śląskiego Okręgu Wojskowego, w ramach obowiązków służbowych poza współpracą z prasą cywilną i wojskową zająłem się organizacją współdziałania z twórcami amatorami z terenu okręgu. Zajęcie wyjątkowo ciekawe, ale wymagające więcej zaangażowania w roli organizatora. Organizowałem m.in. plenery filmowe, fotograficzne i plastyczne, kwalifikację prac na przeglądy na szczeblu okręgu i centralnym, a także promocję wojskowych twórców amatorów w środowisku cywilnym. Sam również z pasją realizowałem filmy według własnych scenariuszy.
Największą satysfakcję sprawił mi film „W cieniu życia” – pierwszy film o wypadkach samobójczych w wojsku, którego scenariusz został napisany na podstawie zdarzeń autentycznych, które miały miejsce w jednostkach wojskowych. Za odwagę w doborze tematu i dobry scenariusz filmu zostałem dwukrotnie wyróżniony na wojskowych przeglądach w Szczecinie i we Wrocławiu. Jeszcze większą satysfakcję sprawił mi film dokumentalny „Grom – Wiktor” o dowódcy batalionu AK – obrońcy Lwowa, za który otrzymałem wyróżnienie na międzynarodowym przeglądzie filmów pod hasłem „Kochać Człowieka”.
Pasja, z którą wykonywałem zawód dziennikarza i filmowca, miała swoje zalety i wady. Często towarzyszyło jej tempo, odpowiedzialność za słowo i emitowany materiał filmowy, a także surowe oceny przełożonych, nie zawsze zgodne z moimi oczekiwaniami.
Po trzydziestu latach pracy, jako emeryt, często sięgałem po pióro i pisałem teksty do prasy wojskowej i cywilnej. Z tego okresu najmilej wspominam reportaż o dwóch zdarzeniach z przeszłości zamieszczony na łamach prasy regionalnej. Dotyczył on zdarzeń, w których uczestniczyłem.
Pierwsze z nich miało miejsce w domu rodzinnym mojej żony. Byliśmy wtedy z nią na krótkim odpoczynku. Kiedy zostaliśmy sami, na podwórko zajechała taksówka z Karpacza. – Przywiozłem wam gościa – poinformował taksówkarz i otworzył drzwi od strony pasażera. – To jest pan z Niemiec, który kiedyś tu mieszkał, a teraz chciałby sobie przypomnieć swoje dzieciństwo.
Zaprosiliśmy gościa do środka, poczęstowaliśmy kawą a później z siostrą żony Anitą oprowadziliśmy go po całej posiadłości. Ku wielkiemu zdziwieniu w jednym z pokoi niemiecki gość zobaczył na ścianach pamiątki rodzinne – obrazy i zdjęcia. – Dlaczego one tutaj wiszą? – zapytał. – Dlatego, że one przypominają was – odpowiedziała Anita. Później poszliśmy do ogrodu. Niemiec po kolei przypominał sobie dzieciństwo. – O, tu był piec chlebowy – mówił m.in., a kiedy doszliśmy do końca ogrodzenia, wyciągnął dłoń i wskazał – a tu była droga do lasu. Teraz jej nie ma. – Ale jest tam obok – pokazałem drogę asfaltową. – Tak, ale ja pamiętam tę drogę. Spojrzał na odległą ścianę lasu. Odwrócił się, zrobił krok do przodu. Jeszcze raz odwrócił się w stronę lasu, pokiwał głową.
W tym momencie pomyślałem sobie: i cóż ty jesteś winien? Przecież wyjechałeś stąd jako ośmioletni chłopiec. Bo tak cię rzucił los.
Po kilku latach od tego wydarzenia pojechałem z żoną i synem w rodzinne strony mojego ojca do Kałusza na Ukrainę. Tam kuzyn ojca zawiózł nas do posiadłości, w której przed wojną mieszkał mój ojciec. Z domu wyszli Ukraińcy, którzy tam zamieszkali po wojnie. Zapraszali nas do środka. – Nie – powiedziałem wówczas i pomyślałem sobie: – Po co mam wam robić kłopot. Przecież i tak ja nie znam tego domu, bo nigdy tu nie mieszkałem. Wystarczy, jak zrobię kilka zdjęć, pokażę po powrocie ojcu. Będzie zapewne szczęśliwy, że ten dom jeszcze stoi i jest dobrze utrzymany przez obecnych gospodarzy.
Po powrocie te dwa zdarzenia połączyłem razem w reportażu, który zamieściłem w regionalnej gazecie „Ziemia Ząbkowicka”. Tekst otrzymał wiele pochlebnych recenzji od czytelników, z którymi później rozmawiałem. –Zrobiłeś to dobrze – mówili. Była to dla mnie niemała satysfakcja, że to, co zrobiłem, miało jakiś sens. Oceny czytelników były dla mnie najwyższą nagrodą.
Teraz, jako emeryt dziennikarz często na zlecenie bliskich i znajomych wykonuję fotoksiążki, w których dokumentuję wyrwane fragmenty z życia ich rodzin i małych ojczyzn. Z satysfakcją odbieram pochlebne recenzje, że to, co robię, pozostaje trwałym dokumentem ich życia.
Stanisław Radziszewski
JANUSZ DOBRZAŃSKI – III miejsce
Dziennikarz z przypadku, czyli przygoda życia
Dziennikarzem zostałem z przypadku. Dla dziennikarstwa porzuciłem dobrze płatny i wygodny sposób zarabiania na życie. I nigdy tej decyzji nie żałowałem. Dziennikarstwo, jak żadna inna profesja, pozwala poznawać świat w całej jego różnobarwności. Tego w pełni doświadczyłem i w tym problem. Po wielu latach pracy wór zawodowych przeżyć zawiera taki ładunek różnorodnych zdarzeń, że nawet spośród tych nielicznych, które nie zatarły się w pamięci, trudno wygrzebać to jedno, które można by nazwać szczególną dziennikarską przygodą. Bo kiedy dziennikarstwo, samo w sobie, było wspaniałą życiową i zawodową przygodą, to musi być traktowane en block, a nie detalicznie.
Moja szczenięcość i wczesna młodość przypadły na okres gomułkowskiej siermięgi. W pierwsze etapy dorosłości wkraczałem wraz z początkiem „złotej” dekady Gierka. Przeżyłem okres gierkowskiej prosperity, poznałem czar propagandy sukcesu i upadek mitu o dziesiątej potędze gospodarczej świata. Już jako człowiek dojrzały, mąż i ojciec, brałem bezpośredni, aktywny udział w festiwalu „Solidarności”. Przeżyłem smutę stanu wojennego i skomplikowane lata 80. Śledziłem obrady Okrągłego Stołu i szczęśliwie doczekałem narodzin III RP z jej nadziejami, eksplozją entuzjazmu i spełnionym marzeniem o członkostwie w NATO, Unii Europejskiej i swobodzie podróżowania po Europie. Doczekałem roku „dobrej zmiany”, aby ujrzeć powracające upiory z czasów Gomułki i Gierka. Sporo, jak na jedno życie…
W Polsce Ludowej lud pracujący miast i wsi, zgodnie z doktryną marksizmu-leninizmu i pod przywództwem PZPR dzielnie budował socjalizm. I odnosił sukcesy. Mieliśmy więc socjalistyczny ustrój, socjalistyczne przekonania, socjalistyczne stosunki międzyludzkie, socjalistyczną linię działania, socjalistyczną więź, socjalistyczne inicjatywy, socjalistyczną rodzinę, socjalistyczną moralność, socjalistyczne oblicze, socjalistyczną etykę, socjalistyczne intencje, socjalistyczne zasady, socjalistyczne współzawodnictwo, socjalistyczną rzeczywistość, socjalistyczne zasady gospodarowania, socjalistyczną praworządność, socjalistyczną odnowę, uff! I, rzecz jasna, socjalistyczną demokrację. Cała nasza ówczesna ojczyzna, od Bałtyku po Tatry, była na wskroś socjalistyczna. No i byliśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, o czym z dumą donosiły gazety, trąbiły stacje radiowe i telewizyjne. W takich to socjalistycznych realiach, pod koniec pierwszej połowy dekady Gierka, a po kilku latach pracy w przemyśle, za sprawą przypadku, wykoleiłem się i zostałem dziennikarzem.
Na początku gierkowskiej prosperity, kiedy zarabiałem na życie w Zakładach Górniczych „Lubin”, mój bliski przyjaciel z podwórka, Zbyszek Janiszewski, robił za szefa zakładowej rozgłośni. Kiedy zaproponowano mu stanowisko specjalisty w powstającym Dziale Informacji i Propagandy (dziś nazwalibyśmy go działem PR), namówił mnie, żebym został jego następcą. I tak przeobraziłem się w zakładowego dziennikarza radiowca. Moich audycji słuchało codziennie kilka tysięcy ludzi.
Każdego dnia, przygotowując serwisy, poszukiwałem w lokalnej prasie informacji o Zagłębiu Miedziowym. Czytając niektóre teksty, nabierałem pewności, że umiałbym pisać mniej źle.
W tym czasie Zbyszek pisywał już do Ilustrowanego Tygodnika Zagłębia Miedziowego „Konkrety” i wkrótce dostał etat w zespole Tygodnika Legnicko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego „Nowa Miedź” (później „Polska Miedź”). On to przekonał mnie do napisania pierwszego tekstu dla „Nowej Miedzi”. Z zacięciem nuworysza włożyłem weń cały mój talent i ciężką intelektualną krwawicę. Przekonany o genialności mego „dzieła”, skrzącego się językowymi perełkami, dałem je Zbyszkowi do adiustacji. Patrzyłem ze zgrozą, jak bezceremonialnie wykreśla z tekstu kolejne misternie utkane zdania. Ale on, zupełnie niezrażony moją rosnącą irytacją, zwrócił mi tekst ze słowami: przepisz i przemyśl. Masz iskrę bożą. Jeśli zrozumiesz, o co chodzi, to będą z ciebie ludzie.
I taka to była moja pierwsza lekcja dziennikarskiego warsztatu. Dzięki niej pojąłem, na czym polega sztuka pisania dobrych tekstów. I to był początek nauki zawodu, w którym doskonaliłem się przez blisko dwadzieścia lat. Dzisiaj nie mam cienia wątpliwości, że w tym dwudziestoleciu przeżyłem nadzwyczajną zawodową przygodę połączoną z bezcenną życiową lekcją. Odebraną w szczególnie trudnych i skomplikowanych czasach, kiedy to być dziennikarzem (nie pismakiem) wcale nie było łatwo. Moi mentorzy i mistrzowie, od których uczyłem się fachu, wpoili mi zasadę: pisząc, pamiętaj, że pracujesz na swoje nazwisko. I albo je opromienisz, albo zeszmacisz. W czasach, kiedy zarabiałem na życie piórem, łatwiej było o to drugie. Wystarczyło płynąć z ideologicznym prądem. Ja wybrałem wariant pod prąd. I nigdy tego nie żałowałem.
Dziennikarstwo pozwoliło mi poznać z bliska politykę i zajrzeć za jej kulisy, co na zawsze skrystalizowało moją jej ocenę. A kolejne punkty zwrotne w najnowszych dziejach Polski utwierdzały mnie w osobistym przekonaniu, że czasy i systemy się zmieniają, ale ludzie i obyczaje, a zwłaszcza praktyki, już niekoniecznie.
Lata 70. to był czas partyjnej omnipotencji i wszystkoizmu. W każdym zakładzie pracy na straży zasad marksizmu-leninizmu stał Komitet Zakładowy PZPR, określany w oficjalnej hierarchii jako kierownictwo polityczne. To dziwaczne skrzyżowanie partii z zakładową administracją nie do końca było jasno zdefiniowane. W praktyce te dwa pozornie odrębne organizmy współżyły w pasożytniczej symbiozie. Partia pełniła funkcje ornamentacyjne i sprawowała polityczny nadzór nad systemem awansowym poprzez „system nomenklatury”. Wybijający się inżynier, jeśli był przewidziany do awansu, powinien należeć do partii. A jeśli był bezpartyjny, to konieczna była rekomendacja właściwej hierarchicznie instancji. Towarzysze uważali, że tym sposobem realizują kierowniczą rolę partii i zapewniają nadzór nad realizacją jej programu. Praktyka polegała na tym, że np. towarzysz dyrektor ogłaszał, że załoga, odpowiadając na apel organizacji partyjnej, podjęła zobowiązanie produkcyjne dla uczczenia VII Zjazdu PZPR. A potem inny ważny towarzysz partyjny meldował o wykonaniu i przekroczeniu tego zobowiązania. I wszyscy byli zadowoleni. Oficjalnie. Prywatnie nikt rozsądny w te „sukcesy” nie wierzył. Tak było nie tylko w mojej kopalni. No dobrze, a co z nomenklaturą?
Z zasady, każdy kandydat do awansu, czy to w pionie dozoru, czy w administracji, musiał posiadać stosowne kompetencje, konkretne osiągnięcia zawodowe i dobrą opinię w środowisku. Partia, mając świadomość braku legitymizacji do sprawowania władzy, dbała o to, aby jej nie zarzucono, że promuje przydupasów i tandeciarzy. Firmowała program DORO, lansując ludzi dobrej roboty. To już nie był czas przodowników pracy i Pstrowskich – górników rekordzistów. W DORO pokazywano robotników – mistrzów w swoim fachu, wyróżniające się brygady górnicze, zespoły inżynierów z ich autentycznymi zawodowymi sukcesami. Zagłębie Miedziowe budowali świetni fachowcy, którzy opracowali nowatorskie technologie górnicze i systemy wydobywcze, niemające odpowiedników w światowym górnictwie. I nie był to propagandowy pic. Była to szczera prawda. Poznałem wielu takich ludzi i z satysfakcją pisałem o ich zawodowych dokonaniach. Nie twierdzę, że picownictwa w ogóle tu nie było. Było i uprawiali je propagandyści, podobni do dzisiejszych fachmanów ze stajni Obajtka, braci Karnowskich i Kurskiego.
Awanse służbowe wedle zasady „wicie, rozumicie” owszem bywały, ale, w przeciwieństwie do dzisiejszych praktyk partii władzy, zdarzały się incydentalnie. Generalnie „mateczka” PZPR dbała o jakość swoich szeregów. Środowiskowych liderów, dobrych fachowców, ludzi znanych i szanowanych namawiano do członkostwa w partii. A wręczanie legitymacji partyjnych przybierało formy uroczystej, zbiorowej celebry.
Nie na wiele się to zdało, bo kiedy „sierpniowy” wiatr od morza przyniósł hasła zmian, system partyjnej nomenklatury oraz rolę i pozycję komitetów PZPR w zakładach pracy zalała fala krytyki. Komitety przycichły, skarlały i już nigdy nie odzyskały poprzedniej roli, zbliżając się nieuchronnie do pamiętnego momentu, kiedy towarzysz Mieczysław Rakowski wydał komendę: Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wyprowadzić! Ale w sierpniowych miesiącach jeszcze się na to nie zanosiło.
Pojawił się za to niepokojący trend: pod hasłem odnowy w rolę komitetów partyjnych zaczęły wchodzić komisje zakładowe „Solidarności”. Teraz to one kształtowały politykę kadrową. Żądania dymisji nielubianych dyrektorów i kierowników produkcji, czasem pod groźbą użycia taczek, weszły do codziennej praktyki. Na zwolnione stanowiska awansowano „słusznych” solidarnościowych kandydatów. A gdy się to nie udawało – organizowano akcje protestacyjne. Zdarzało się, że na miejsce zwolnionych fachowców proponowano związkowych pomazańców bez wymaganych kwalifikacji. Bywało, że tacy dyletanci, wbrew obowiązującym przepisom, zostawali dyrektorami w zakładach górniczych. Kiedy opisywałem przypadki zastępowania nomenklatury partyjnej związkową, zamiast krytycznej refleksji słyszałem połajanki, że trzymam ze starym reżimem i mam uważać, co piszę. Padały także groźby pod adresem redakcji. Ostatecznie szybsza okazała się socjalistyczna władza pod komendą generała Jaruzelskiego. Na mocy przepisów stanu wojennego komisja weryfikacyjna zdecydowała o likwidacji tygodnika „Polska Miedź” – za tak zwany przechył solidarnościowy…
Za sprawą tego przechyłu wylądowałem na ulicy. Ale wcześniej otrzymałem pouczającą życiową lekcję. Taką, że rewolucjoniści niosący na sztandarach szlachetne hasła o uczciwości i sprawiedliwości chętnie przejmują praktyki obalanych reżimów i z zadziwiającą łatwością wchodzą w buty ich byłych funkcjonariuszy. Zrozumiałem, że ludzie zajmujący się polityką, bez względu na ich ideową proweniencję, to w większości zwykli koniunkturaliści. Cyniczni hipokryci i karierowicze, dla których głoszone idee są tylko zasłoną dymną, za którą skrywają swoje prawdziwe intencje: dążenie do łatwych osobistych karier i związanych z nimi benefitów. Na własne oczy widziałem, jak związkowi baronowie rozsiadali się w wygodnych gabinetach, wchodzili w role nieomylnych arbitrów i omnipotentnych autorytetów, przywiązywali się do usłużnych sekretarek i służbowych samochodów opłacanych z zakładowych etatów. Taka władza upaja…
Dzisiejsze zblatowanie „Solidarności” Piotra Dudy z pisowskim rządem zupełnie mnie zatem nie dziwi. Nie zaskakuje mnie także polityka awansowa obecnej partii rządzącej, zapewniająca klakierom, serwilistom, tandeciarzom i miernotom z partyjną legitymacją nie tylko zawrotne życiowe kariery, ale i zbijanie bajecznych fortun.
Ekonomię polityczną socjalizmu i gospodarkę przedsiębiorstw poznawałem na kilku poziomach formalnej edukacji. I zawsze z takim samym uczuciem: nuda i zło konieczne. Realną gospodarką zainteresowałem się dopiero w przemyśle miedziowym, ale też nie od razu. Romantyczny czas budowy polskiego Klondike, kiedy zarabiało się i wydawało krocie, raczej nie sprzyjał rozważaniom, skąd się taka kasa bierze. Główny problem polegał bowiem na tym, na co ją wydać…
Głębsza refleksja spłynęła na mnie, gdy jako zastępca szefa oddziału elektrycznego zajmowałem się budżetowaniem kosztów. Kiedy, za pierwszym razem, spytałem szefa, jaki budżet mam zaplanować na najbliższy kwartał, usłyszałem: zwiększ poprzedni o dwadzieścia pięć procent. Księgowość obetnie nam rutynowo dziesięć procent. To, co zostanie, będzie w sam raz i to z górką. Ta górka oznaczała fikcyjne wygospodarowanie oszczędności i realną ekstrapremię. I tak się gospodarzyło z kwartału na kwartał w socjalistycznym przedsiębiorstwie. A kiedy najwyższa władza ogłaszała kolejny program oszczędnościowy, sukces bez wysiłku wykazywało się na papierze.
Kiedy zacząłem zarabiać na życie piórem, ujawnianie nonsensów socjalistycznej gospodarki i obnażanie opłakanych skutków lekceważenia reguł rynkowych stało się moją pasją. I przychodziło dość łatwo, bo znałem tę materię od środka. Nikt nie wcisnął mi kitu, bo sam ten kit wytwarzałem. Jednak nie o wszystkim można było pisać wprost i nazywać rzeczy po imieniu. Zbytnia dosłowność narażała publikację na cenzorskie nożyce. Sztuka pisania prawdy polegała więc na puszczaniu oka do czytelnika znającego realia z autopsji i zwodzeniu cenzorów eufemizmami, których prawdziwej istoty nie pojmowali.
Taka wysublimowana intelektualna ciuciubabka sprawiała mi ogromną frajdę. A rezultaty były chyba całkiem niezłe, skoro w czerwcu 1986 roku, jako dziennikarz tygodnika „Konkrety”, zostałem uhonorowany pierwszą nagrodą Klubu Ekonomicznego Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL za rok 1985 „za wyróżniające się wysokimi walorami merytorycznymi i warsztatowymi publikacje o tematyce ekonomicznej”. Rok wcześniej Klub Publicystów Górniczych przyznał mi drugą nagrodę za serię publikacji o ekonomice wydobycia w kopalniach KGHM, a Klub Problemów Budownictwa drugą nagrodę za rok 1986 za ujawnianie nonsensów w polityce mieszkaniowej. Uznanie kolegów po fachu wielce sobie ceniłem. Jednak ważniejsza od dziennikarskich nagród była aprobata czytelników, bo to do nich adresowałem moje publikacje. Wyrazy zrozumienia i sympatii, jakie przekazywali mi w listach i w bezpośrednich rozmowach dowodziły, że moja robota jest ważna i ma sens. Zwłaszcza w takich czasach.
W latach 80. nasze Stowarzyszenie prowadziło aktywną działalność programowo-organizatorską. Branżowe kluby organizowały liczne szkolenia i briefingi. Były to cenne okazje do bezpośrednich spotkań i rozmów z ekspertami i ważnymi personami znanymi z pierwszych stron gazet. Jeden z takich briefingów pamiętam do dziś. Klub Ekonomiczny zorganizował spotkanie z wiceministrem Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Jak raz napisałem serię artykułów, w których wspierałem starania dyrekcji generalnej KGHM o uzyskanie koncesji na handel miedzią i srebrem z pominięciem pośrednika – Centrali Handlu Zagranicznego „Impexmetal” podlegającej rzeczonemu ministerstwu. Wywołałem więc ten temat. W dyskusji, którą rozgrzewały przywoływane twarde fakty, pan wiceminister niewiele miał rzeczowych argumentów na obronę monopolu państwa w handlu zagranicznym i roli swego resortu. I w debacie poległ. Ale na koniec zachował się z klasą. Wyznał w kuluarach, że prywatnie to on uznaje nasze racje, ale na system nie poradzi. Przyjął też plik tekstów, jakie przezornie zabrałem ze sobą. A po kilku tygodniach otrzymałem polemikę podpisaną przez samego pana wiceministra. Tak było.
Po co o tym wspominam? Kiedy dzisiaj patrzę na aroganckich ministerialnych kancelistów, bezczelnie opędzających się od dziennikarzy, kiedy słyszę, jak kłamią w żywe oczy, kiedy obserwuję konferencje prasowe, na których dziennikarze nie mogą zadawać pytań, a jeśli już dostąpią takiego zaszczytu, to nie mogą zareagować na jawne łgarstwa, zastanawiam się, w jakim kraju żyję? Kiedy słyszę narzekania dziennikarzy śledczych TVN, że całymi tygodniami bezskutecznie starają się o rozmowę z byle partyjnym lub ministerialnym bonzą, a na wysyłane e-mailem pytania nie otrzymują odpowiedzi, to zastanawiam się, jak bardzo spsiało nasze państwo? Co się stało z ludzką przyzwoitością, kulturą osobistą, z szacunkiem dla prawa? Co zrobiono z naszą demokracją? Czy o takim państwie marzyliśmy w Sierpniu 80, czy takie państwo budowaliśmy po roku 89?
Kiedy zamieniłem sztygarówkę na redakcję, suwak logarytmiczny na maszynę do pisania, a pierwszą legitymację prasową traktowałem jak relikwię, zdało mi się, że oto awansowałem do grona tytanów intelektu, elity elit, drużyny szlachetnych rycerzy pióra, złączonych ideą ważnej misji społecznej. Nimb szczególnego rodzaju posłannictwa prysł w zderzeniu z rzeczywistością. Pracując w trzech różnych redakcjach, poznałem koleżanki i kolegów prawdziwie przejętych poczuciem misji, ale i takich, którzy byli gotowi napisać każdy gniot na zamówienie, bez wyrzutów sumienia i moralnego kaca. Do tego ktoś komuś prostacko zazdrościł a to tekstów z „jedynki”, a to wysokich wycen, a to awansów w hierarchii, a to zdobytych nagród. Maria Samborska, nieodżałowanej pamięci szefowa „Konkretów”, zwykła była powtarzać na zebraniach zespołu, że jedynym lekarstwem na zazdrość jest pisać lepiej. I podkreślała, że psim obowiązkiem dziennikarza jest zachowanie niezależności w myśleniu i pisanie prawdy. W „Konkretach” to działało, gdzie indziej już niekoniecznie…
Pamiętając doświadczenia z przemysłu, nie umiałem pojąć stosunków w środowisku dziennikarskim dalekich od zawodowej wspólnoty interesów i środowiskowej solidarności. Poza jednym przypadkiem, kiedy po Sierpniu, jak jeden mąż, wojowaliśmy o zniesienie cenzury. Takiej jednomyślności już zabrakło, kiedy toczyły się prace nad nowym prawem prasowym, naszą środowiskową konstytucją. Kiedy rozgorzała dyskusja nad projektem, nie brakowało głosów, że angażowanie się w to przedsięwzięcie jest… zdradą i aktem kolaboracji z reżimem. Mimo to brałem w tym udział. I ani wtedy, ani teraz nie czuję się ani kolaborantem, ani zdrajcą. Bo nie bez sentymentu odnotowuję, że uchwalone w roku 1984 – w wyniku tej dziejowej „zdrady” – Prawo Prasowe obowiązuje do dziś. Może nie jest doskonałe, ale, póki co, nowego nie wymyślono i raczej się na to nie zanosi…
Czasy się zmieniły i co widzę dziś? Widzę oto Obajtkowe imperium medialne, gdzie w lokalnych gazetach i na portalach internetowych królują propagandowe akty strzeliste, rychtowane pod polityczny strychulec, gdzie próżno szukać tekstów krytykujących wszechobecne nieudacznictwo, nepotyzm i bajzel. Widzę oto pisowską władzę, która, przekształciwszy publiczną TVP w maszynę partyjnej propagandy, doszła do wniosku, że to za mało. Zapragnęła więc wziąć pod partyjny but niezależną „polskojęzyczną” stację telewizyjną z amerykańskim kapitałem. Widzę oto masową i spontaniczną protestację przeciwko „lex TVN”, popartą przez konkurujące na co dzień media i redakcje, liczne organizacje społeczne i tysiące zwykłych obywateli, zjednoczonych w obronie podstawowego pryncypium demokracji – wolności słowa. I co widzę jeszcze? Widzę deklarację Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy RP wspierającą akcję protestacyjną. I widzę w telewizorze ważną funkcjonariuszkę z zarządu „bratniego” SDP ogłaszającą… solidarność z inicjatywą władzy! I zastanawiam się: zdrada to czy kolaboracja?
Na koniec refleksja: w najnowszym roczniku statystycznym znalazłem informację, że średnia długość życia mężczyzn na Dolnym Śląsku wynosi 73 i pół roku. Wychodzi więc na to, że z moim peselem piszę ten tekst niejako zza statystycznego grobu. Co niniejszym odnotowuję z dziennikarskiego obowiązku, nie szukając jednak odpowiedzi na pytanie: czy doczekam lepszych czasów? Bo myślę, że wątpię.
I bardzo smutna to konstatacja…
Janusz Dobrzański
W latach 70,/80, dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety”, współpracownik Redakcji Reportaży Programu IV Polskiego Radia, autor publikacji w „Rynkach Zagranicznych”, „Życiu Gospodarczym”, „Sprawach i Ludziach” i „Mining Magazine”.
WOJCIECH W. ZABOROWSKI – wyróżnienie
Pechowy sen o Wiedniu
Niemen-Wydrzycki śnił sen o Warszawie, ja w Warszawie, a potem we Wrocławiu przez lata śniłem o Wiedniu. Jako uczeń, jako student, jako dziennikarz i dopiero na tym etapie udało mi się ów sen przeżyć na jawie. Dobrze powiedziałem „przeżyć”, bo oczarowanie stolicą Austrii i jej historią oraz wkładem w światową kulturę to jedno, a emocje spowodowane faktem, że owe kulturowe dziedzictwo Europy poznać chciałem w czasach, gdy wyjazd z Polski na tzw. Zachód nie był sprawą tak oczywistą i wiązał się z komplikacjami, o których nie miałem pojęcia – to drugie.
Już na początku – by zachęcić lub zniechęcić do dalszego czytania – wyjaśnię, że wiedeńska tęsknota odbiła się negatywnie na mojej naukowej pracy, na życiu towarzyskim oraz spowodowała zaliczenie przez odpowiednie służby do kręgu osób być może usiłujących wywrócić najlepszy z systemów społeczno-politycznych, a nawet spowodowała prawdopodobieństwo interwencji austriackiej ambasady. Takie spiętrzenie nieszczęść, które nagle spadły na naczelnego naszej redakcji, wywołało reakcję zrozumiałą i nawet nie powinna mnie ona zaskoczyć. Nasz nowy redaktor naczelny, gdy wezwał mnie do gabinetu w celu wyjaśnienia sytuacji, jak ja się w tym Wiedniu znalazłem, skoro oficjalnie pojechałem w ramach wymiany redakcyjnej na Węgry i co tam właściwie przez trzy dni robiłem, spojrzał na asystującego mu sekretarza POP i z niepokojem stwierdził: i jeszcze przez takiego idiotę nam nie dadzą paszportu! Moja wiedeńska przygoda była tak niezwykła, że aż opisał ją w książce „Zawód na minie” ówczesny zastępca red. naczelnego, późniejszy naczelny „Słowa Polskiego”, red. Romuald Gomerski (Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe, Wrocław 2010, s.70).
To co, mam pisać dalej? I tak to zrobię, w końcu barwna, mam nadzieję, opowieść, to nie tylko fragment mego życiorysu, ale również dokumentacja tego, w jakich dziwnych z punktu widzenia dzisiejszej dziennikarskiej młodzieży czasach żyliśmy, gdy za aktywność zawodową miast nagrody, można było, jeśli nawet nie wylecieć z pracy, ponieść karę.
Po nieudanych próbach wyjazdu do Wiednia w celu zebrania z archiwów materiałów do pracy doktorskiej („Twórczość dramaturgiczna Tadeusza Rittnera”), przygotowywanej na studium doktoranckim u prof. Władysława Studenckiego w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu (zgoda na opłatę w złotówkach przelotu samolotem, lecz odmowa otrzymania dewiz na pobyt!), gdy uczelnia wręcz oznajmiła doktorantowi, że podpisze każdą prośbę o dewizy, lecz nie jest w stanie dać mi ani szylinga, a w Ministerstwie Finansów wprost mi powiedziano: „niech pan sobie zmieni temat pracy doktorskiej” – nadzieję już nie na penetrację archiwum, ale przynajmniej na zwiedzenie Wiednia, obudził wyjazd służbowy w ramach wymiany redakcyjnej na Węgry, przyznany mi przez redakcję „Słowa Polskiego” i zatwierdzony przez dziennikarskie władze. I tak oto, niespodziewanie trzymałem w ręku paszport ważny na wszystkie kraje świata (w odróżnieniu od normalnych paszportów, z malutkim, na który początkowo, jakże niesłusznie, nie zwracałem uwagi ozdobnikiem w postaci literki ”S”). Ponieważ, jak wspomniałem, paszport był ważny na cały świat, a na wyjazd do Austrii nie obowiązywały już wizy, pomyślałem sobie, że może uda mi się – w końcu również aktywnemu członkowi Towarzystwa Polsko-Austriackiego, przynajmniej wrócić z Węgier przez Wiedeń, nie jedynie przez Czechosłowację. Romek Gomerski, gdy to usłyszał, tylko uśmiechnął się pod nosem. Wiedział to, czego ja nie wiedziałem, że paszport z „S” – służbowy, jest jak delegacja i nie daje możliwości jazdy ani dowolną trasą, ani tym bardziej na Zachód, poza ustalone miejsce pobytu.
Po załatwieniu formalności nastąpił przejazd przez Czechosłowację i wkrótce znalazłem się, serdecznie przywitany, wśród sympatycznych członków węgierskiej redakcji w Györ. Część redakcji mieściła się w graniczącym z Austrią Sopron, w którym to mieście również spędziłem sporo czasu. I jeszcze istotna uwaga. Ze starej monarchii austro-węgierskiej pozostała linia kolejowa Györ – Sopron – Ebenfurt łącząca przygraniczne miasta, z której oczywiście korzystali przeważnie Austriacy. Ponieważ otrzymałem honorarium za artykuł, który napisałem dla regionalnej gazety w Györ o Węgrach pomagających powstańcom warszawskim, pomyślałem, że za te dodatkowe forinty mógłbym kupić bilet do Wiednia i stamtąd w terminie wrócić do Polski. Przecież paszport jest ważny na cały świat, a wiz nie ma. Do tego, to dni świąteczne i wigilia Bożego Narodzenia. Mogę chyba o te parę dni skrócić pobyt na Węgrzech i zwiedzić Wiedeń? He, he! Najpierw trzeba tam dojechać. Na dworcu w Györ, gdy spytałem o bilet do Wiednia, grzecznie poproszono mnie o paszport, a potem stwierdzono, że przecież mam paszport służbowy, a więc wszystko związane z moim wyjazdem jest załatwione, opłacone i zarezerwowane. A gdybym chciał – tu padło na mnie baczne spojrzenie kolejowej funkcjonariuszki – dodatkowo gdzieś wyjechać, muszę mieć dewizy i to legalnie wykupione w węgierskim banku na podstawie odpowiednich dokumentów, których i tak nie mam. Więc jak to jest z moją chęcią wyjazdu do Austrii? Zmieszany odwróciłem się od kasy… a tam już czekał na mnie węgierski policjant. „Dokumenty proszę!”… Dziennikarz? No, udało się! Nie wyjechać, co prawda, ale wrócić do węgierskiej redakcji, gdzie opowiedziałem całe wydarzenie. Węgierscy przyjaciele, słysząc, iż gotów jestem pieszo dojść do granicy, zaniepokoili się nie na żarty. Wyjaśnili, że granica węgiersko-austriacka wygląda inaczej niż polsko-niemiecka, gdzie most na Nysie Łużyckiej łączy Zgorzelec z Görlitz. Tu, na Węgrzech, parę kilometrów przed normalną granicą jest jeszcze wewnętrzna granica strzeżona przez wojsko i bez właściwych dokumentów nie ma szans, by ją przekroczyć. A ja nie mam dewiz i tylko paszport służbowy… Podejrzana sprawa! Po opróżnieniu butelki znakomitej czereśniowej wódki „Palinki” ugrofińscy przyjaciele znaleźli jednak rozwiązanie. Otóż i w Györ, i w Ebenfurcie znajduje się dyrekcja austriaco-węgierskiej kolei i często jej członkowie jeżdżą samochodami do Wiednia. „Zadzwonimy i jeśli ktoś jedzie, to przecież zabierze cię jak znajomego na naszą prośbę”. I tak się stało. Austriak zapytał tylko krótko, czy mam ważny paszport. Na granicy, witany jak stary znajomy przez pograniczników, pokazał oba nasze dokumenty i niebawem ujrzałem światła Wiednia. Polak potrafi – pomyślałem, przypominając sobie wiszące na hucie „Katowice” gierkowskie hasło.
Sympatyczny recepcjonista w hotelu „Zum drei Kronen”, Polak na tzw. paszporcie konsularnym, z miejsca zaczął mnie namawiać, bym… przedłużył sobie pobyt, najlepiej na stałe. Odpowiedziałem, zgodnie ze stanem mej wiedzy: „to pan nie wie, jak teraz jest w Polsce?”. Była to połowa lat 70. ub. wieku, rozkwit gierkowskiej dekady sukcesu, za dodatkowy wyjazd do Wiednia i korespondencje (trzy w ciągu świąt Bożego Narodzenia!) mogła mnie chyba czekać tylko pochwała?
Jak się okazało, pobyt w Wiedniu to była tylko pierwsza część przygody. Kontynuacja nastąpiła po powrocie do Polski i to już po ukazaniu się w gazecie moich trzech korespondencji, w których opisałem m.in. wieczór w operetce i spotkanie znakomitej, występującej na scenach niemieckiego obszaru językowego, tancerki węgierskiego pochodzenia, śpiewaczki i aktorki, autentycznej gwiazdy sceny i ekranu Mariki Rökk, która entuzjastycznie witana przez wiedeńczyków, gościnnie wystąpiła w operetce I. Kálmána „Hrabina Marica”.
I oto jestem w kilka dni po powrocie we wspomnianym już gabinecie naczelnego. – Ja się dowiaduję z mojej gazety, że pan był w Wiedniu! – grzmiał wyraźnie poirytowany szef, a przysłuchiwali się temu dwaj obcy panowie spoza redakcji, którzy w końcu jasno powiedzieli mi, o co im chodzi. Nadużyłem paszportu służbowego, do tego „zniknął pan nam z oczu”. Dosłownie tak powiedzieli! – Co pan tam robił? – Cholera, co robiłem! Moja redakcyjna norma miesięczna tekstów publicystycznych wynosiła 3–4 pozycje, tu w trzy świąteczne de facto dni wyrobiłem całą normę i jeszcze pytanie „co” robiłem? – Gdybym został, gdybym coś mówił lub pisał na tematy polityczne… – chciałem wyjaśnić. Przerwali mi. – Gdyby pan został, moglibyśmy pana w dupę pocałować, ale pan wrócił! – z niejakim smutkiem stwierdził jeden z gości. Zagotowało się we mnie: – to dajcie mi jeszcze raz ten paszport – prawie wrzasnąłem. – Pan więcej nigdzie nie wyjedzie – stwierdzili i wyszli. Dotrzymali słowa. Kolejny paszport dostałem dopiero za „Solidarności”. A z grożących mi dalszych konsekwencji wyratował mnie Romek Gomerski, który telefonicznie odpowiednim służbom potwierdził, że wiedział o moim zamiarze powrotu przez Austrię i wyraził na to zgodę.
No dobrze, a wspomniane konsekwencje polityczno-towarzyskie? Nieuważna korekta w drukarni bądź też niefrasobliwość tekst składających spowodowała, że w jednej z trzech korespondencji zamiast ulicy „Maria Hilfer Gasse”, o której pisałem, wydrukowano „Mio Hitler Strasse”! I znów najpierw ja musiałem się tłumaczyć, że to nie moja wina, po czym po ściągnięciu tzw szczotek z drukarni znaleziono winnego. Było gorąco, grozić mogło oskarżenie nas o świadomą prowokację. Prawie zapomniałem o sprawie, gdy po paru miesiącach odbiła mi się … towarzyską czkawką w czasie potańcówki w Klubie Dziennikarza. W trakcie tańca z uroczą partnerką cmoknąłem ją w nadgarstek i szarmancko się przedstawiłem: Wojciech Zaborowski. Jak – prawie wrzasnęła partnerka i wyrwała mi rękę. – Z panem nie tańczę! – Dlaczego? Pamięta pan Mio Hitler Strasse, przez pana mało nie wyleciałam z pracy!
Niezapomniany Wiedeń i zawód, którego bym nie zamienił na inny!
Wojciech W. Zaborowski
ENGELBERT MIŚ – wyróżnienie
Miałem szczęście do ludzi
Pamiętacie wasze przedślubne rozmowy w domu narzeczonej? Żeby odreagować po owych negocjacjach w odległym od Warszawy Trzebiechowie, pojechałem pożyczonym niemieckim rowerem do pobliskiej Klenicy, do pałacu księcia Antoniego Radziwiłła. Funkcjonował tutaj najlepszy ponoć w Polsce Uniwersytet Ludowy. Ku mojemu zaskoczeniu dyrektorem owego przybytku okazał się być Antoni Tejchma, brat Józefa Tejchmy, ministra kultury. – Józek, ci żurnaliści z Warszawy wszędzie cię wytropią. Chodź, dokończymy wczorajszą flaszkę – krzyknął dyrektor Lubuskiego Uniwersytetu Ludowego do leżącego na sofie Józefa Tejchmy. W takich okolicznościach poznałem członka Biura Politycznego, Józefa Tejchmę.
Po spisaniu ciekawostek związanych z pracą LUL dyrektor Tejchma zaprowadził mnie do ludowej biblioteki. Wysoko na półkach książki francuskie, angielskie, niemieckie. Na parterze polskie, a za nimi podenerwowany kierownik biblioteki Józef Tokarczuk. Obok coś kręcąca filigranowa, z okrąglutkimi oczkami i niedużym nosie, dziewczynka. – Co Olguniu robisz, powiedz panu?… – zagadnął Antoni Tejchma. – Piszę, ale jak dorosnę, będę dużo pisać – odpowiedziała rezolutna sześcioletnia Olgunia Tokarczuk.
Wanda i Józef Tokarczukowie byli nauczycielami i świat w bibliotekarzami w LUL. Mieszkali z małą Olgą kątem w pałacu. 10 lipca 2017 roku na urodzinowy prezent moja żona Jadwiga otrzymała ode mnie „Księgi Jakubowe”. W dedykacji napisałem: Dziękuję za Twą miłość… Zaś Autorce za ową „Księgę…” dałbym Nagrodę Nobla. Półtora roku później 10 grudnia 2019 roku świat w przekazie literackim w Sztokholmie ogłosił wręczenie Nobla naszej rodaczce wprawdzie nie za to dzieło, ale…
Podczas studiów dziennikarskich, gdy już dwa lata terminowałem w „Słowie Powszechnym”, dodatkowo raczono nas wiedzą, której w normalnych programach w Polsce nie było. Profesor Michał Kalecki wprowadzał nas w arkany gospodarki rynkowej. Tadeusz Nowakowski vel Olsztyński z Wolnej Europy uczył solidnej publicystyki opartej na sprawdzonych faktach. Kolejny intelektualny weekend to spotkania z autorami drukującymi książki w IW „Pax”: Kuncewiczowa, Kossak-Szczucka, Wańkowicz. W pewnym momencie słyszymy: – Po obiedzie idziemy z mistrzem Melchiorem na grób Józefa Chełmońskiego. Do pałacyku w Ojrzanowie do Żelechowa, gdzie pochowano malarza, około kilometra polnej drogi wśród malowniczych pól mazowieckich. Podpierający się rzeźbioną bastone, autor „Ziela na kraterze” w pewnym momencie bąknął: – Może ktoś wziąłby mnie pod rękę! – Wykorzystałem sytuację do porozmawiania o życiu wybitnego mistrza słowa i niezrównanego gawędziarza. Mówiliśmy o wątpliwościach nietrafnych rozkazów niektórych dowódców armii gen. Andersa pod Monte Cassino. Opowiadał mi o nich wcześniej słynny major Józef Faliszewski, wielokrotnie ranny pod legendarnym klasztorem. W imieniu Pana Melchiora złożyłem na skromniutkiej mogile Józefa Chełmońskiego wiązankę chabrów. Zapisałem w notesie motto autorstwa Józefa Sygietyńskigo zawieszone na cokole grobu malarza: „Od razu czuł naturę i to, co ona do niego mówiła, malowała”.
A. Szczucka? Jest rok 1957, gdy więziona w Auschwitz autorka „Krzyżowców” wraca z emigracji do Polski. Oficjalne powitanie cieszynianki nastąpiło w Opolu w sali teatralnej. Odbyło się to przed spektaklem „Wyrąbany chodnik” Morcinka, grany dla absolwentów klas siódmych. Lokalna partyjna góra zadecydowała, iż mowę powitalną na cześć pisarki wygłosi jeden z najbardziej zasłużonych dla polskości na Śląsku Opolskim, Kazimierz Malczewski, prezes 1. dzielnicy śląskiej Związku Polaków w Niemczech. Niedowidzący i niemal nic już niesłyszący Dziadzio, jak zwracali się do Malczewskiego współplemieńcy, zaczął słowami: – To wielki dla mnie zaszczyt, że to w Opolu na starej piastowskiej ziemi mogę powitać w imieniu całej społeczności zacną, sławetną i utalentowaną Zofię Kokoko… Siedzący obok poeta Andrzej Pałosz próbuje pomóc jąkale. – Panie Kazimierzu, wymień nazwisko pisarki. Malczewski czerwony jak burak kontynuuje: – A zatem witam doniośle Zofię, Zofię Kokoko… Zofię Suczkę Szkocką!!! Na sali owacje. Zofia Kossak-Szatkowska primo voto Szczucka zmieszanego dziadka długo ściskała. Sala wiwatowała.
Moja przygoda z dziennikarstwem zaczęła się na serio na polonistyce w Opolu. Koledzy z akademickiego Mrowiska z pokoju nr 357 – sami zarozumialcy. Jeden z francuskim pochodzeniem, drugi z środkowopolskim, trzeci o rodowodzie tatarsko-ukraińskim, czwarty z haczykiem niemieckim, piąty… zagadkowy do końca. Prowadziliśmy nie tylko zażarte dysputy poświęcone filozofii Kanta, Teiharda de Chardin, lecz zaczęli bez zgody uczelni i bez naturalnie cenzury drukować „Nasze Sprawy”, pierwsze w historii uczelni pismo studentów Opola. Gdy zaczęło brakować pieniędzy na papier i druk, załatwiłem wizytę u krajana Franka Adamca, ówczesnego wiceprzewodniczącego WRN w Opolu. Wybrałem się do niego ze Zdzichem Kowalczykiem, późniejszym felietonistą „Itd”, gdy naczelnym był Aleksander Kwaśniewski. Wystrzeliłem: -Potrzebujemy na gazetę 50 tysięcy. Wystraszony przewodniczący na to: – Nie mogę wam tak po prostu dać 50 tysięcy. My: –Nie chcemy niczego za darmo. Potrzebujemy na działalność statutową Uczelnianego Koła Przyjaciół ONZ 25 tysięcy oraz na pracę edukacyjną koła TRZZ 25 tysięcy. Mamy dwie gotowe listy założycieli rekrutujące się koleżanek i kolegów studentów 2., 3., i 4. rocznika. Zdzichu jest prezesem koła ONZ, ja wziąłem TRZZ. Nie pozwolono nam rozwinąć skrzydeł dziennikarskich. Po ośmiu wydanych numerach periodyku wezwał Zdzicha i mnie Maurycy Horn, ówczesny rektor w Opolu. Wypowiedział jedno zdanie: – Za dwie godziny senacka komisja dyscyplinarna zawiesi panów na rok czasu, nigdzie nie będziecie mogli studiować w Polsce. Wszyscy wiedzieli, że relegowanie nas na rok nie było związane z obrazą bawiących w Opolu pedagogów radzieckich, jak zapisano w senackim wyroku skazującym, lecz właśnie z wydawaną naszą gazetą.
Cóż? Mogło mnie tu dzisiaj nie być. 23 stycznia 1945 roku ze zgwałconą mamą i ciocią w samochodzie ciężarowym bez plandeki przy 22-stopniowym mrozie uciekaliśmy na Zachód. Na wysokości Magdeburga moje całe ciało było sztywne. Alfred Psiorz, 80-letni właściciel ciężarówki, wysadził nas na porośnięty wikliną brzeg Łaby. Wróciliśmy po dwóch miesiącach tułaczki bardzo chorzy do moich Starych Siołkowic. Dom nasz był spalony. Poczta, szpital, porodówka, 6 restauracji, 2 stacje benzynowe i kilkanaście domów zniszczonych i doszczętnie splądrowanych. Wszystkich mężczyzn w wieku 16–72 lat, z moim ojcem, wywieziono do Związku Radzieckiego. Tak powitała nas Polska. Z nowym językiem. Z nieznaną tradycją, Z inną kulturą, z innymi obyczajami. Z nowym ustrojem.
Engelbert Miś
HENRYK WAWER – wyróżnienie
Moja dziennikarska przygoda
Zaczęło się prozaicznie. Drużynowy w ZHP w Szkole Podstawowej nr 1 w Jędrzejowie koło Kielc poprosił mnie, abym napisał kilka zdań o naszym harcerskim rajdzie rowerowym po Górach Świętokrzyskich wokół Kielc i Małogoszczy. A że dziadek, jak pamiętam, klika tygodni wcześniej kupił mi aparat FOTO DRUH za 150 złotych, to zrobiłem nawet parę zdjęć. Już wtedy nauczyłem się je wywoływać i tzw. metodą stykową w wykonanej przeze mnie skrzynce z szybą i żarówką je produkować na papierze chromowym. Wysłałem fotki z bardzo krótkim, chyba 10 lub 15 linijek, tekstem (napisanym na maszynie na posterunku milicji w czasie dyżuru mojego ojca) do gazety kieleckiej ,,Słowo Ludu’’ i opublikowali. Był to czerwiec 1965 roku, a ja miałem wówczas 14 lat. Zdjęcia, wydawało mi się, były słabe, ale dwa wzięli. I to mnie trochę nakręciło do pisania, bo mi jeszcze dwa tygodnie później zapłacili 25 złotych. Ten tekst zauważyli w harcerstwie i szkole. I potem parę razy napisałem sprawozdania i relacje z wydarzeń oraz z różnych imprez harcerskich i szkolnych. Ale wówczas byłem już raczej fotoreporterem ściennych gazetek szkolnych i harcerskich.
Prawdziwą pasję dziennikarskiej roboty odkryłem dopiero we wrześniu 1970 roku, gdy w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu przyjęto mnie do zespołu dziennikarskiego, jak to brzmi dumnie, miesięcznika „OGNIWA”. Tam pisałem i robiłem zdjęcia do 1974 roku. Już wtedy miałem aparat Smiena i zdjęcia były lepsze. A pod koniec 1973 roku nawet robiłem obróbkę kolorową na zdobytych kliszach ORWO DDR. Może nie były to doskonałe prace, ale cieszyły chociażby dlatego, że te fotoreportaże podobały się kolegom i przełożonym. Od tego czasu miałem coraz więcej roboty wieczorami. Nudy nie było. Trochę fot z tego czasu także jeszcze się uchowało (głównie czarno-białych) do dziś i udostępniam je od czasu do czasu na stronie FB kolegów z WSOWPanc.
Po promocji we wrześniu 1974 roku trafiłem do 13. Warszawskiego Pułku Czołgów Średnich w Opolu. I tu już mój pierwszy szef, mjr Tadeusz Polak, zastępca dowódcy i ppłk Adam Kosicki, dowódca pułku, wyczytali gdzieś w papierach, że jestem trochę dziennikarzem i piszę na maszynie do pisania. Postawili mi zadanie: pisanie w soboty i niedziele, gdy nie było maszynistek dla dowództwa i pisanie nie tylko do prasy wojskowej, ale także do lokalnej. Jak dobrze pamiętam, to wówczas była to najpierw „Trybuna Opolska”, potem przez jakiś czas „Trybuna Odrzańska”, a potem znów „Trybuna Opolska”, a od 1993 „Nowa Trybuna” . W tym okresie nawiązałem współpracę z Maciejem Siembiedą, dzisiaj pisarzem i bardzo dobrym dziennikarzem, wtedy pchor. rezerwy, który praktykował także w „Żołnierzu Wolności”.
Oczywiście moje artykuły były efektem cenzurowanego dziennikarstwa nie tylko przez dowództwo, ale jakoś szło i co ciekawe, wszystkie teksty zostały opublikowane. Nawet zebrałem za to trochę nagród, także pieniążków, dyplomów i zegarek. Był to także, wydaje mi się, początek udanej współpracy jako korespondenta z gazetą ŚOW „Żołnierz Ludu”, a później „Żołnierska Rzecz”.
Do 1996 roku powstało kilkadziesiąt publikacji z koszar i poligonów oraz wydarzeń z 10 Dywizji najpierw Pancernej a później Zmechanizowanej.
Był także krótki półroczny epizod dziennikarski w 5. Dywizji w Gubinie 5 Saska Dywizja Pancerna im. gen. bryg. Aleksandra Waszkiewicza. Ten epizod uważam za bardzo udany i przede wszystkim dzięki wsparciu kolegów Jurka Harafa, Stefana Pilaczyńskiego oraz dowódcy płk. Leona Komarnickiego później generała oraz innych kolegów z Gubina udało się poprawić warsztat dziennikarski i powstało kilkadziesiąt artykułów i relacji.
Po powrocie z Gubina do sztabu 10 Dywizji Zmechanizowanej w Opolu w grudniu 1987 roku dalej sporo pisałem do prasy wojskowej i lokalnej, a także wojskowych czasopism. Pod koniec 1989 roku dostałem także dodatkowe obowiązki oficera prasowego i wpadłem w wir dziennikarskiej roboty. Tutaj spotkała mnie ciekawa przygoda – spotkanie z zastępcą dowódcy okręgu gen. Aleksandrem Topczakiem. Gdy przedstawiałem się jako oficer prasowy, powiedział: – Jakie marnowanie oficera, uczyli go na akademiach, a teraz gazety roznosi. To przykład, że w wojsku nie zawsze za swoją dziennikarską robotę i dbanie o wizerunek armii zbieraliśmy pochwały i laury.
Jednak nową przygodą dziennikarska i dużym wyzwaniem była dla mnie praca dziennikarska w 10 Dywizji. I zrealizowanie wspólnie z gen. Edwardem Szwagrzykiem, dowódcą dywizji, pomysłu utworzenia miesięcznika dywizji ,,ŻUBR’. To znak taktyczny dywizji na wozach bojowych i pojazdach.
Udało się, chociaż nie była to łatwa robota . Ale dzięki wsparciu kolegów i oficerów prasowych z jednostek dywizji szło nam raczej nieźle. Pomagał nam Leopold Świderski, dyrektor Opolskich Zakładów Graficznych i była to naprawdę profesjonalna robota.
Wówczas wspierał mnie także i trochę i mobilizował ppłk Zbyszek Koziarz. Pisałem także i pomagałem mu w tym czasie wykonywać i wydawać cykliczną gazetę 5. Brygady Pancernej „SKORPION” w Opolu. Był to periodyk ilustrowany ,,CZWARTAK PANCERNY” spadkobierców Pułku Czwartego Pancernego SKORPION, bohaterów spod Monte Cassino.
W tym czasie można powiedzieć, że byłem już dziennikarzem po różnych studiach podyplomowych, nie tylko wojskowych i szkoleniach. Dużym wyzwaniem wówczas i chyba niezłym dziennikarstwem według mnie było pisanie artykułów fachowych, felietonów, reportaży i fotoreportaży z poligonów, koszar i garnizonów do prasy wojskowej i cywilnej. Tu też spotkało mnie, a nawet zmusiło do pracy wydarzenie, gdy po jakiejś wpadce medialnej przedstawiciela dywizji w radiu Opole, gen. Edward Szwagrzyk postawił mi zadanie , że w każdym miesiącu na jeden negatywny artykuł o wojsku i dywizji ma się ukazać 50 pozytywnych. I co, myślicie, że nie można? W wojsku można i nie licząc artykułów z „ŻUBRA” i „Czwartaka Pancernego”, zawsze miesiąc w miesiąc było ich ponad 100. Nieważne, że były to krótkie relacje z wydarzeń, ale były. Także do radia Opole. I co ważne, powodowały, że inni dziennikarze z regionu z NTO, radia, TV, „Gazety Opolskiej” na podstawie tych relacji przybywali do dywizji i pisali, pisali dobrze o nas. Mieli relacje z naszego dobrego źródła. Od czasu do czasu nawet odwiedzali nas i o nas pisali, korzystając z tych informacji Bogusław Politowski i Rysiu Mulek z „Żołnierskiej Rzeczy”.
Tymczasem w 1991 roku wziąłem do ręki kamerę Blaupunkt SVHS , którą otrzymała dywizja. A ponieważ wcześniej miałem już do czynienia z filmowaniem, gdy ojciec kupił mi za dobre wyniki w technikum kamerę rosyjską filmową 8 mm, to jakoś mi sprawnie poszła obsługa i nie tylko w automatycznym nagrywaniu. Wprawdzie zaginęła od Blaupunkta, jak to w wojsku bywało, instrukcja obsługi, mimo to szybko się nauczyłem także z pomocą fachowców między innymi z ŚOW obsługi i powstało najpierw kilka słabszych filmów, a później nagrodzonych w konkursach wojska i w cywilu.
I to był nowy, trwający do dzisiaj rozdział mojej dziennikarskiej przygody. Był to początek zmiany kierunku pracy dziennikarskiej. Najpierw jako żołnierz przesyłałem relacje o wojsku do TV Wisła w Katowicach i od 1995 roku do TVP Wrocław.
Moja dziennikarska przygoda w wojsku zakończyła się w lipcu 1996 roku wraz ze zdjęciem munduru. Nikt mnie nie wyganiał, wręcz przeciwnie, ale uznałem wówczas, że mam pomysł na życie w cywilu i będę dziennikarzem telewizyjnym.
I było tak, jak w pożegnalnym artykule wówczas napisał w „Żołnierskiej Rzeczy” Stasiu Radziszewski: „Było to tylko pożegnanie z mundurem, ale nie z kamerą i piórem” – była to prawda.
W cywilu takim dziennikarskim chrztem bojowym była powódź w 1997 roku. Wtedy sprawdziłem się nie tylko jako operator kamer, ale przede wszystkim jako dziennikarz, który musiał zmienić nie tylko zachowanie wojskowe, ale także język wojskowy na cywilny. Chociaż ten wojskowy podobał się w powodziowych relacjach prowadzonych na żywo przez Magdę Mołek. I co ważne, to chyba spowodowało, że przez moją aktywność, ciężką pracę w dzień i w noc, zaakceptowali mnie wszyscy w TVP Wrocław i uznali za dziennikarza z przyszłością.
W tym czasie związałem się z TVP i trochę z TVN Południe w Krakowie. Tam powstało kilka tysięcy newsów i kilkadziesiąt reportaży oraz felietonów. Przez 12 lat w TVP Wrocław i 11 w TVP Opole. Dzisiaj wiele z nich można zobaczyć na YouTube. Między innymi Fakty Retro. W TVP pracowałem do lutego 2016 roku. Wówczas zakończyła się umowa i zdecydowałem się nie podpisywać nowej. Dlaczego? Wybaczcie, ale chciałbym, aby ten epizod pozostał na razie bez odpowiedzi. Wprawdzie do dzisiaj w TVP wyemitowano kilka moich produkcji o tematyce ekologicznej, ale to już inna historia mojego obecnego dziennikarstwa.
W TVP odkryłem także nową pasję i niszę dziennikarską. Z kamerą zjeździłem całą Europę i powstało kilkaset reportaży oraz programów o obszarach polskich i unijnych wsi.
Moja dziennikarska przygoda i droga do warsztatu dziennikarskiego wynikała także ze spotkania autorskiego z Ryszardem Kapuścińskim – mistrzem reportażu w Warszawie chyba w 1986 lub 1987 roku. Wówczas, nie wiem dobrze, czy dokładnie zapamiętałem, ale powiedział mi mniej więcej tak:
,,Nie musisz zawsze notować, słuchaj rozmówcy, a to, co zapamiętałeś, na pewno było ważne dla ciebie i na pewno będzie ważne i godne zapamiętania dla czytelnika i widza”. Szczególnie to przydało mi się w telewizyjnej przygodzie dziennikarskiej, gdzie prawie zawsze byłem w jednej osobie operatorem kamery, dziennikarzem, kierowcą oraz montażystą filmowym. Przez pięć lat byłem też wydawcą Kuriera Opolskiego w TVP Opole. W 2005 roku i od 2011 do jesieni 2015. Udało mi się też wyszkolić i pomóc kilkunastu młodym ludziom. Dzisiaj to dziennikarze telewizyjni we Wrocławiu, Opolu, Kielcach i w Katowicach. Trudno tak napisać wszystko o mojej dziennikarskiej przygodnie. Nie dlatego, że nie pamiętam, ale dlatego, że wydarzeń jest tak dużo i jak mówią moi przyjaciele oraz koledzy, z mojego dziennikarskiego życiorysu powstałaby książka pod tytułem: ,,Jak zostać dziennikarzem, a nie generałem’’.
Henryk Wawer
TADEUSZ HOŁUBOWICZ – wyróżnienie
Jedna z licznych przygód pilotaży
Lato. Czterdziestoosobowa orbisowska grupa turystyczna Wrocław – Lwów – Tarnopol. Na chronometrze 1979. Ja, pilot, na odprawie w dziale pilotażu. Podstawowe rutynowe informacje, niezbędna dokumentacja płatnicza, tzw. vouchery, lista uczestników itp. Jest szczególny turysta, inwalida wojenny, z walk toczonych w województwie tarnopolskim czasów wojny, rany od kul i bagnetów. Polecany szczególnej trosce pilota. Przydzieliłem mu w autokarze swoje miejsce obok kierowcy.
Przemyśl. Granica, recepcyjna pilotka Inturistu, zapłakana Halina, rozwodzi się z mężem. Przeżywa. Lwów. Przedwojenny hotel Żorża. Grupa otrzymuje tylko część pokoi z łazienkami. Opisuję to w voucherze. Zapłacimy mniej. Dyrektor hotelu wyjaśnia: Przyjechała spóźniona grupa z Kanady. Musiał im dać część pokoi z łazienkami. Jadą taką samą marszrutą jak moja polska grupa. Zwiedzanie Lwowa. Dwa noclegi. Pożegnanie. Dyrektor: w Tarnopolu na pewno otrzymacie wszystkie pokoje z łazienkami.
W Tarnopolu grupę zakwaterowano w byłym pałacu hr. Tarnawskich nad jeziorem – prawie w centrum miasta. Swoista kresowa Wenecja. Scenariusz ten sam: nie wszystkie pokoje z łazienkami, bo spóźniona grupa kanadyjska. Pilot nie ma wyjścia. Odnotowuję ten stan w doręczonym hotelowi voucherze. Jednocześnie wynegocjowuję natryski na piętrze dla turystów bez łazienek. Doszlusowuje młoda ładna brunetka z ojca Cygana (tak wówczas określano tę narodowość) i matki Ukrainki. Będzie naszą przewodniczką po o Tarnopolu. Mamy już dwie przedstawicielki biura recepcyjnego. Oprowadzając, opowiada przez mikrofon w autokarze, że niegdyś były tutaj dzikie pola, ze szczególną byliną zwaną tarnawą przewalającą się po tych polach. Stąd nazwa miasta Tarnopol. Nie wytrzymuję, biorę mikrofon i objaśniam historyczne pochodzenie tej nazwy miasta. Grupa nagradza mnie brawami. Przewodniczka skonfundowana mówi, że tak była szkolona na kursie przewodników. Nie mamy do niej pretensji, wręcz przeciwnie, wręczam jej kwiaty. Grupa oprócz dwóch noclegów we Lwowie ma dwa noclegi w Tarnopolu i uroczysty wieczór zakończeniowy.
Po pierwszym śniadaniu ja zostaję na krótko po tym posiłku przy stole grupy z naszymi polskimi biało-czerwonymi proporcami. Podpisuję dokumenty dla hotelu. Vis-à–vis taki sam stół z proporcami kanadyjskimi. Śniadanie nieco później serwowane dla nich trwa. Odwiedzają ich goście: kobiety w dużych kraciastych chustach. Rozmawiają ze starszymi wiekiem Kanadyjczykami po ukraińsku.
Pilotka i przewodniczka mówią, że najlepsze wieczory zakończeniowe pobytów grup są w restauracji piętrowej Chutor. Dyrektor hotelu ma jednak dla nas inną lokalizację na ten wieczór zakończeniowy. Ja optuję za Chutorem. Popierają mnie dwie przedstawicielki Inturistu. Dyrektor przechodzi na język ukraiński, mówiąc im, że trudno na jednej sali zorganizować wieczór polskiej i ukraińskiej grupy z Kanady. Mówi, że jeśli to zrobi, to wyłącznie na odpowiedzialność tych dwu pań, przedstawicielek Inturistu. Zaczynają się wahać. Ja rozumiem język ukraiński, ale proszę o informację, którą otrzymuję po polsku. Oczekuję od nich naciskania na dyrektora. Dyrektor w końcu ulega temu zmasowanemu atakowi. W tej piętrowej restauracji zespół muzyczny jest na pierwszym piętrze. Udało się: będą te dwie grupy na jednej sali.
Pierwsza pojawia się grupa polska, Stoły zastawione: szampany, alkohole, posiłki, przekąski. Przybywają wkrótce turyści z Kanady. Przemawiam, zapraszając do szampana. To samo czyni pilot kanadyjski. Polacy śpiewają: Góralu, czy ci nie żal… Posmutnieli nieco, starsi Kanadyjczycy. Część z nich śpiewa: Lipsze buło ne chodyty, lipsze buło ne lubyty… Gra zespół muzyczny. Zaczynają się tańce. Ja mam w grupie dużo młodych turystów. W tamtej grupie dużo młodych dziewczyn. Nasi chłopcy tańczą ostro. Zaczynam się obawiać, ale po zakończonym wieczorze spokojnie i zgodnie te dwie grupy opuszczają Chutor, rozmawiając.
Wielu naszych turystów odwiedzało, w ciągu tych trzech dni pobytu w Tarnopolu swoje miejsca urodzenia poza Tarnopolem, mimo urzędowego zakazu wyjazdów z miejsca zakwaterowania grupy. Różne były powitania ówczesnych gospodarzy byłych domostw naszych turystów, ale o tym przy innej okazji.
Tadeusz Hołubowicz