CHÓRMISTRZ, PEDAGOG, CZŁOWIEK

Nie dało się pogodzić tych dwóch sfer, czy nie chciał?

– Nie znam szczegółów tej historii, ale wiem, że jakiś czas działał w obu dziedzinach. Zapewne jednak muzyka zaczęła mu wypełniać tyle czasu, że zrezygnował w końcu z pracy na Politechnice. Był korepetytorem Chóru Polskiego Radia we Wrocławiu, potem pedagogiem, zajął się dyrygenturą chóralną – to naprawdę było mnóstwo zajęć. Odkrył, że to właśnie jest jego przeznaczenie – muzyka i chóralistyka.

Wychowywałaś się zatem w rodzinie muzycznej, bo i mama była z wykształcenia Absolwentką Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej na kierunku śpiew solowy. Po części znam odpowiedź na pytanie, które chcę zadać, ale każda z nas ma swoje wspomnienia – jak to jest być niejako „skazaną” na muzykę przez dom rodzinny?

– [śmiech] No właśnie. To jest taki wir, do którego się wpadło. Już od 4 roku życia byłam prowadzona do przedszkola muzycznego przy ul. Podwale. Uczęszczałam na lekcje gry na fortepianie, rytmikę. Moją pierwszą panią od fortepianu była nieżyjąca już przecudowna Elżbieta Witek, która uczyła mnie w Szkole Muzycznej I st. Im. Grażyny Bacewicz przy Rondzie. Tak przesiąkałam muzyką. Potem była średnia muzyczna, akademia – naturalnie to wszystko poszło.

Kto Cię pilnował przy ćwiczeniu?

– Oczywiście mamusia.

U mnie, oczywiście, tatuś.

– Mój tato nie miał na to kompletnie czasu. Bardzo dużo pracował i częściej go w domu nie było, niż był. Często wyjeżdżał, zasiadał w różnych gremiach jurorskich. Objechał chyba całą Polskę. Miał niezwykły dar bardzo wnikliwej obserwacji. Powiem nawet – był takim psychologiem muzyki. Bardzo trafnie oceniał, dużo doradzał. Poza tym regularnie chodził na koncerty i dużo pisał, bo udzielał się również jako krytyk muzyczny. Był wielkim erudytą. A co dla mnie też było bardzo ważne – szanowano go za te wszystkie cechy. Poza tym stawiał sobie wysoko różne poprzeczki, w tym przede wszystkim artystyczne, bo sztuka i jej jakość były dla niego najwyższą wartością.

Z tego wynika, że miał już wcześniej taki pomysł na życie.

– Zdecydowanie. Jeszcze będąc na V roku studiów chemii, już był korepetytorem chóru. Poza tym sam śpiewał w chórze politechnicznym. Miał z muzyką bardzo wiele do czynienia i to właśnie ona okazała się jego wielką pasją.

Nie dało się pogodzić tych dwóch sfer, czy nie chciał?

– Nie znam szczegółów tej historii, ale wiem, że jakiś czas działał w obu dziedzinach. Zapewne jednak muzyka zaczęła mu wypełniać tyle czasu, że zrezygnował w końcu z pracy na Politechnice. Był korepetytorem Chóru Polskiego Radia we Wrocławiu, potem pedagogiem, zajął się dyrygenturą chóralną – to naprawdę było mnóstwo zajęć. Odkrył, że to właśnie jest jego przeznaczenie – muzyka i chóralistyka.

Wychowywałaś się zatem w rodzinie muzycznej, bo i mama była z wykształcenia Absolwentką Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej na kierunku śpiew solowy. Po części znam odpowiedź na pytanie, które chcę zadać, ale każda z nas ma swoje wspomnienia – jak to jest być niejako „skazaną” na muzykę przez dom rodzinny?

– [śmiech] No właśnie. To jest taki wir, do którego się wpadło. Już od 4 roku życia byłam prowadzona do przedszkola muzycznego przy ul. Podwale. Uczęszczałam na lekcje gry na fortepianie, rytmikę. Moją pierwszą panią od fortepianu była nieżyjąca już przecudowna Elżbieta Witek, która uczyła mnie w Szkole Muzycznej I st. Im. Grażyny Bacewicz przy Rondzie. Tak przesiąkałam muzyką. Potem była średnia muzyczna, akademia – naturalnie to wszystko poszło.

Kto Cię pilnował przy ćwiczeniu?

– Oczywiście mamusia.

U mnie, oczywiście, tatuś.

– Mój tato nie miał na to kompletnie czasu. Bardzo dużo pracował i częściej go w domu nie było, niż był. Często wyjeżdżał, zasiadał w różnych gremiach jurorskich. Objechał chyba całą Polskę. Miał niezwykły dar bardzo wnikliwej obserwacji. Powiem nawet – był takim psychologiem muzyki. Bardzo trafnie oceniał, dużo doradzał. Poza tym regularnie chodził na koncerty i dużo pisał, bo udzielał się również jako krytyk muzyczny. Był wielkim erudytą. A co dla mnie też było bardzo ważne – szanowano go za te wszystkie cechy. Poza tym stawiał sobie wysoko różne poprzeczki, w tym przede wszystkim artystyczne, bo sztuka i jej jakość były dla niego najwyższą wartością.

Wspomniałaś o jego uczestnictwie w życiu koncertowym. Czy uznawał to za przyjemność, czy powinność?

– Myślę, że jedno i drugie. Uważał, że jest to wręcz obowiązek – chciał być, słuchać, obserwować i komentować to jako krytyk. To były różne rodzaje koncertów i nie tylko związane z wykonawstwem chóralnym. Uczestnictwo dawało mu obraz aktualnej sytuacji muzycznej na rynku.

Dodam też, że tatę zapraszano na różne wydarzenia. Blisko współpracował z Festiwalem Chóralnym Legnica Cantat oraz z Międzynarodowym Festiwalem Muzyki Cerkiewnej w Hajnówce, zasiadając w jury. Zresztą muzyka cerkiewna była jego wielką pasją. Nagrał z chórem Polskiego Radia i Telewizji we Wrocławiu Sergieja Rachmaninowa „Całonocne czuwanie”. Znasz tę płytę?

Naturalnie, jest u mnie na półce z pamiątkowymi winylami. Zresztą lata 70-te, czy 80-te były dla tego chóru bardzo obfite koncertowo i nagraniowo. Twój tato prowadził zespół na zmianę z Edmundem Kajdaszem i myślę, że każdy z nich wniósł swój wielki wkład w jego rozwój.

– Każdy z nich miał swój język dyrygowania i każdy coś dał chórowi. Tato zaczynał przy Edmundzie Kajdaszu, potem się usamodzielnił, wypracował swój sposób komunikacji z zespołem. Tak jak kompozytorzy mają określony język, tak i dyrygenci pewną charakterystyczną stylistykę.

A co Ty obserwowałaś w jego sposobie dyrygowania?

– Tato pięknie potrafił uwydatnić zarówno łagodność, jak i zdecydowanie w przebiegach fraz. Łączył pewne skrajności, czy to podczas prowadzenia samego chóru, czy zespołu z orkiestrą. Bardzo mi się podobał i bardzo mi to imponowało, a na dodatek był bardzo przystojny [śmiech].

To prawda. Z pewnością opublikujemy kilka zdjęć, by pokazać Stanisława Krukowskiego podczas dyrygowania i każdy będzie mógł wyrobić sobie zdanie na ten temat, jak również z pewnością dostrzeże niesamowitą ekspresję, którą wyrażał podczas prowadzenia zespołu. A jaki był na co dzień?

– Był bardzo spokojny, łagodny i zrównoważony, a problemy rozwiązywał na drodze rozmowy i dialogu. Był dobrym człowiekiem, takim szczodrego serca. Do domu nie przynosił problemów zawodowych – umiał sobie je przepracować w głowie i nie obarczał naszej rodziny takimi sprawami. Posiadał niesamowite poczucie humoru, sypał anegdotami jak z rękawa i za to był uwielbiany.

Bardzo ważną część życia zawodowego poświęcił pedagogice, prowadząc zajęcia z dyrygentury chóralnej. Czy lubił te zajęcia ze studentami?

– Bardzo, bo pedagogika była jego drugą pasją. Uwielbiał uczyć, mieć kontakt ze studentami, poza tym przez pewien czas na wrocławskiej Akademii Muzycznej był prorektorem ds. studenckich. Umiał pokierować i doradzić swoim podopiecznym, jak ułożyć sobie drogę zawodową, dawał bardzo cenne wskazówki. Po prostu lubił młodzież akademicką, a z tego, co wiem – był też wśród nich ceniony i po prostu lubiany. Nazywali go czasami ojcem studentów, bo taki był dla nich kochany. Wśród jego wychowanków znaczącą postacią jest Ewa Grygar, która uczy w Akademii Muzycznej.

Były może jakieś przeciwności losu, coś, co utrudniało mu działalność zawodową?

– Teraz to możemy otwarcie o tym mówić. Tato spotykał się z wieloma naciskami, by wstąpić do PZPR. Nigdy tego nie zrobił, a konsekwencje były takie – zdradził to nam – że czas oczekiwania na profesurę zwyczajną niepomiernie się wydłużał. To było dla niego bardzo stresujące. Czuł się z tym niedobrze, a poza tym ta historia mocno wpłynęła na jego stan zdrowia. Miał problemy kardiologiczne, krążeniowe i przez wiele lat był pod kontrolą lekarzy. Jednak serce było słabe i przedwcześnie go zawiodło… Gdy zmarł miał 67 lat.

Czym się interesował poza muzyką?

– To były książki, wędrówki po górach i kino. Mieliśmy w większym pokoju dwie ściany biblioteczne pełne partytur, ale również pozycje z gatunku biografii wybitnych postaci ze świata muzyki. Zresztą większość zbiorów muzycznych, partytur, przekazałyśmy po śmierci taty do Akademii Muzycznej. Miał też pozycje opowiadające o wydarzeniach, które musiały odcisnąć swoje piętno na jego pokoleniu, o wojnie, więźniach obozów koncentracyjnych i losach zesłanych na Sybir.

Uwielbiał filmy, wszystkie nowości miał na bieżąco obejrzane, a  gdyby tylko miał więcej czasu, to zapewne siedziałby non stop w kinie. Mówił, że gdy pójdzie na emeryturę,  to kupi sobie wideo – to były te czasy – i będzie oglądał do woli.

Lubił samotnie chodzić po górach, ale też i zwiedzać inne kraje, poznawać odmienne kultury, obyczaje. Gdyby nie miał swoich muzycznych pasji, myślę, że mógłby zostać podróżnikiem.

Czy przejawiał inne zdolności niemuzyczne?

– Tak, mój tato był szczególnie uzdolniony językowo, był poliglotą, znał siedem języków: łacinę, rosyjski, niemiecki, angielski, włoski, hiszpański, serbsko-chorwacki. Jeździł na Wyspy Kanaryjskie i prowadził zajęcia ze studentami z dyrygowania w języku hiszpańskim. Nie dawałam wiary, że można samodzielnie opanować język w takim stopniu, żeby nauczać innych.

Jak wspólnie spędzaliście czas wolny, o ile oczywiście udawało się go wygospodarować dla całej rodziny?

– Spacery, czasem wyjazdy, a nawet przebywanie ze sobą w domu były dla nas bardzo ważne. Częściej jednak podróżowałam z mamą i babcią, a tato dojeżdżał, jak miał taką możliwość, po czym znów gdzieś pędził. Ten wspólny czas nad Bałtykiem, wyjazdy zagraniczne do Rumunii, dawnej Jugosławii – Skopje w Macedonii, (gdzie mieszkał jego przyjaciel), pobyt nad jeziorem Ochrydzkim – dawały nam taką cudowną chwilę wytchnienia. Zdarzały się również kilkukrotne rodzinne pobyty w Finlandii, gdzie zawarł wiele przyjaźni i zapraszany był na wykłady naukowe z dziedziny muzyki.

Co było jego dewizą życiową?

– Tato zdradzał dużą wrażliwość na drugiego człowieka.Myślę, że motto życiowe to: pracuj, pomagaj ludziom w potrzebie, rozwijaj swoje pasje, żyj w zgodzie z własnym sumieniem. Był człowiekiem bardzo skromnym, a sprawy materialne nie przedstawiały dla niego dużego znaczenia.

Jakie wartości przekazał Ci tato?

– Na tamte czasy był mistrzem, a przede wszystkim człowiekiem z pozytywnymi cechami. Obserwując to przez lata, nauczyłam się korzystać z wiedzy, zgłębiać książki, literaturę, odziedziczyłam po nim pracowitość, lojalność wobec kolegów i współpracowników. Wiesz, tato miał niesłychaną umiejętność pracy w zespole, co też wynikało wprost z prowadzenia chóru i myślę, że wiele z jego dobrych cech mam po nim. Tak to dzisiaj widzę i tak go wspominam.

Izabella Starzec
Członkini Stowarzyszenia Dziennikarzy
RP Dolny Śląsk