MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Opinie


Pomnik Józefa Kurasia w Zakopanem. 
W uroczystości odsłonięcia 13 sierpnia 2006 r. wziął udział m.in.
 prezydent Lech Kaczyński, a także Zbigniew Kuraś, syn „Ognia”.

Fot. Paweł Pełka


     – Na temat sprawy „Ognia” zmieniałem długo zdanie. Tam jednak było dużo bandytyzmu. Były bandziory i była elita, która niewiele wiedziała. Być może należał do niej „Ogień”. Ja broniłem sprawy, jak adwokat, który nie ma w niej interesu finansowego, ale mitologizujący. Czasem trzeba tworzyć mitologię. Wbrew sobie. Bo tam współpracowało około 3 tysięcy ludzi. Uważam, że słusznie broniłem. Czułem pewne zobowiązanie wobec kolegów, którzy byli w partyzantce „Ognia”, a potem trafili do seminarium. Mówiłem, że świat to nie czarne – czarne, białe – białe. Ale dziś uważam, że biali by pewnych rzeczy nie robili. To były jednak paskudne czasy…

Ksiądz profesor Józef Tischner


Dość już tych kłamstw!
Z Janem Szczerkowskim, wrocławskim góralem, autorem książki o historycznym Królu Gorców Józefie „Ogniu” Kurasiu, rozmawia Daniel E. Groszewski

     – Czym była banda „Ognia”

     – To nie komuna pierwsza ukuła termin „bandy Ognia”, w górach to słowo nie miało i do dziś nie ma pejoratywnego znaczenia. Wręcz odwrotnie – bandą nazywano, jak byśmy to dzisiaj ujęli – grupę ludzi, zorganizowaną w wiadomym celu. Niekoniecznie przestępczym. Na przykład góral mówi, że „sła w góry cało banda letników”. Stąd też do „Ognia” dostała się, jak to on sam ich określał, cała masa grandziarzy rozmaitego typu. Oni do lasu szli na typowy zbój, by się wzbogacić. Jeśli pod rozkazami „Ognia” w latach 1945–1947 służyło 500–700 ludzi, podzielonych na poszczególne kompanie, to z pewnością trudno było mu zapanować nad każdym z osobna. Jedno jest bezsporne, każde ciężkie przestępstwo major Kuraś kwitował jednoznacznym wyrokiem – kula w łeb. Rozstrzelał kilkudziesięciu swoich ludzi.

     – Czy „Ogień” był żydożercą?

     – Jeśli był zaciętym antysemitą, to dlaczego w jego oddziale służyli również Żydzi? Dlaczego podczas wojny ściśle współpracował z dowódcą żydowskiego oddziału partyzanckiego – Guttmanem, który po wojnie wystawił mu bardzo pochlebną opinię? Zresztą tę kwestię dokładnie omawiam w rozdziale „Jak to z Żydami było?”

     – Wróciłem z Podhala i tam o „Ogniu” mówi się do dziś różnie.

     – Bo rzeczywiście był kontrowersyjny w odbiorze. Dobrze mówi się o nim w wioskach, których mieszkańcy dostali od niego krowy zabrane ze Słowacji, a źle w tych, z których ściągał karne kontyngenty.

     – Dlaczego ty, wrocławski dziennikarz, zabrałeś się do pisania partyzanckich dziejów Podhala?

     – Z racji moich góralskich korzeni. Wprawdzie urodziłem się już na Dolnym Śląsku, lecz wychowywałem na Podhalu na stokach Turbacza. Znam w Gorcach każdą górę i dolinę. A po drugie – tyle już kłamstw, półprawd lub napuszonych politycznie relacji ukazało się na temat „Ognia”, że czas najwyższy, by ktoś to wszystko posegregował i oddał, jak było naprawdę. Wkrótce ukaże się druga część „Wiarusy – ostateczne rozwiązanie”.

Echo Miasta
18 I 2007, nr 5(143)


Siła ognia

     Zygmunt Kałużyński, niestety już nieobecny, wiele lat temu (jeszcze w głębokiej PRL) zakończył pewien swój tekst w „Polityce” cynicznym stwierdzeniem, że „pisze się nie po to, żeby coś z tego wynikało, tylko żeby było napisane”. Redaktor Kałużyński, uważany nie bez powodu przez wielu ówczesnych żurnalistów (i późniejszych również...), za publicystę nieco dworskiego, był również człowiekiem ostrego, drwiącego pióra, wielkiej wiedzy i błyskotliwej inteligencji. Taka wypowiedź, w takich czasach, dla innych mogła oznaczać koniec kariery, dla „swawolnego Zyzia”, jak sądzę, była tylko kolejną, odzianą w żartobliwą formę próbą sprawdzenia, gdzie jest granica, za którą zaczynają się prawdziwe kłopoty. 

     Gdyby jednak w naszych czasach dziennikarz o znanym nazwisku, w ważnym tygodniku, odważył się coś takiego napisać, zostałby tylko uznany za osobę wyłącznie śmieszną. Ponieważ dziś pisze się wyłącznie po to, by coś z tego wynikało. Co jest logiczne, bo inaczej szkoda trudu i atramentu, o żalu za niewypłaconym honorarium nie wspominając. 

     Ale czym jest owo coś? Nie bardzo wiadomo, bo może być przecież równie dobrze opinią autora, jak zbiorem opinii różnych od opinii autora, lecz opatrzonym komentarzem mniej lub bardziej przychylnym, albo też autorską interpretacją faktów dość powszechnie znanych, wedle od zawsze, niestety, stosowanej metody czynienia z grzechu cnoty lub na odwrót.

     W przypadku skromnej objętościowo książki, napisanej przez wrocławskiego dziennikarza Jana Szczerkowskiego, o partyzancie z Podhala – Józefie Kurasiu, dwojga wojennych (i powojennych...) pseudonimów – „Orzeł” i „Ogień”, mamy do czynienia z wykładnią oczywistą, bo zawartą w tytule; „Ogień – Król Podhala”.

     Uczynienie, choćby w przenośni, Józefa Kurasia królem, siłą rzeczy musi przynajmniej choć odrobinę kojarzyć się z innymi ówczesnymi, miejscowymi majestatami: Goralenfürstem (Księciem Górali) – Wacławem Krzeptowskim i Hansem Frankiem – panem życia i śmierci na terenie okupacyjnego tworu zwanego Generalnym Gubernatorstwem.

     Około 20 procent górali już na początku niemieckiej okupacji zdecydowało się przystąpić do „Goralische Komitee”, organizacji wykazującej, że górale nie mają nic wspólnego ze Słowiańszczyzną, a pochodzą wprost od... Gotów. Pewnie w słabych i mało piśmiennych głowach, niemających żadnego pojęcia o tym, kiedy i gdzie żyli ich „protoplaści”, tego rodzaju propagandowe brednie mogły robić wrażenie, ale też odnosiły praktyczny skutek. Bo podpis oznaczał zwolnienie z wyjazdu na przymusowe roboty do Rzeszy, ulgi w dostawach na rzecz okupanta, słowem – stawiał „potomków” Gotów w lepszej sytuacji niż resztę obywateli byłej Rzeczypospolitej. I na ich czele stanął właśnie Wacław Krzeptowski wespół z paroma autentycznymi kolaborantami i zwykłymi łajdakami, postać, którą można byłoby uznać za komiczną, gdyby nie czasy, kiedy działał i konsekwencje, jakie wynikały z tego działania. Od komedii do tragedii... itd. 

     W lutym 1945 oddział egzekucyjny (?) AK, poprosił go, by sam wybrał smrek, na którym zawiśnie...

     Hans Frank – „wódz prawa w Rzeszy”, generalny gubernator w GG, który w swej pysze i kabotyństwie uznał Wawel za jedyną godną siebie siedzibę, posiadacz „Złotej Ciupagi”, osobiście mu wręczonej w wasalnym hołdzie przez księcia Krzeptowskiego i – co już jest rzeczą zupełnie zadziwiającą – prowadzący dziennik dokumentujący własne zbrodnie, został postawiony przed Trybunałem Norymberskim, osądzony i skazany w roku 1946 na haniebną śmierć przez powieszenie.

     Oczywiście, Kuraś nie mógł mieć nic wspólnego z tymi osobnikami, toteż tytuł pracy redaktora Szczerkowskiego uważam za niefortunny, nawet jeżeli uznać go tylko za przenośnię, czemu może przeczyć jego zapis dużą literą – Król.

     Kuraś został pod koniec sierpnia 1939 roku zmobilizowany. Tylko miesiąc wcześniej, po odsłużeniu dwóch lat służby, opuścił armię w stopniu kaprala. Wojował też miesiąc. Dzień po przekroczeniu wschodniej granicy Polski przez Armię Sowiecką dowództwo 1. Pułku Strzelców Podhalańskich postanowiło poddać się Niemcom. Kilku żołnierzy podejmuje nieudaną próbę przedostania się do Francji. Wśród nich jest ten 24-letni, zawadiacki, ambitny góral z Waksmundu, który już wcześniej u boku ojca, przed wojną, liznął nieco polityki w Stronnictwie Ludowym. A czołowym działaczem Stronnictwa na Podhalu był... Wacław Krzeptowski, dla młodego Józefa wzór człowieka oddającego wszystkie siły dla polepszenia doli społeczności góralskiej.

     Trudno się dziwić kapralowi Kurasiowi, że poczuł się upokorzony. W takiej sytuacji honor (nie tylko góralski...) może nakazać tylko jedną drogę – opór. Opór zbrojny i bezwzględny. 

     Niemal natychmiast po powrocie w rodzinne strony organizuje niewielki i słabo uzbrojony oddział partyzancki. Przez dwa lata działa wyłącznie samodzielnie, brutalnie „eliminując” przede wszystkim członków Goralenvolku. Jan Szczerkowski pisze o tym dokładnie, powołując się na świadectwa starszych, żyjących jeszcze górali z okolic Nowego Targu i zachowane dokumenty. Rzecz jednak w tym, że bezwzględny „Orzeł”, bo taki pseudonim przybrał Kuraś, w tej działalności posługiwał się wyłącznie własną, bardzo emocjonalną, powierzchowną oceną.

     W roku 1941 Kuraś przystępuje do konspiracyjnej Konfederacji Tatrzańskiej, mającej być alternatywą dla Goralenvolku. Akcje stają się częstsze i bardziej zorganizowane. Ale ich tragiczne koszty ponosili bezpośrednio i pośrednio również niewinni ludzie. Pośrednio, bo akcje „Orła” i KT wywoływały dotkliwe represje ze strony okupanta, który potrafił wprowadzać do organizacji konfidentów. 

     Konfederacja została rozbita, jej dowództwo i wielu członków aresztowano i okrutnie zamęczono. „Orzeł” i jego oddział ocaleli. Teraz ich celem była nie tylko walka z Niemcami, ale też zemsta na zdrajcach. Na tyle skuteczna i dotkliwa, że hitlerowcy niesłychanie wzmocnili działania odwetowe.

     Jedno z nich przeprowadzono w Waksmundzie, a celem była rodzina Kurasia. Jego ojca, synową i jej małego synka oprawcy spalili żywcem (?) w podpalonej chałupie. Podobno „Orzeł” widział to wszystko przez lornetkę z pobliskiego wzgórza. 

     Jak pisze autor, to straszne, traumatyczne wydarzenie odmieniło Kurasia. Teraz nastał „Ogień” – mściciel, o którym do dziś przetrwały pieśni na Podhalu. Zimny w uczuciach, bezlitosny dla okupanta i jego sługusów. (...) Nie miał dla nich litości, a za jedyną słuszną karę uznał... kulę w łeb.

     W lipcu 1943 „Ogień” zawarł porozumienie z dowództwem miejscowego ugrupowania AK, wchodząc w ten sposób w skład silnego oddziału bojowego „Wilk”, w którym otrzymał stanowisko szefa gospodarczego. Wspólnie przeprowadzono kilka akcji bojowych, m.in. w Harklowej, rejonie Mszany Dolnej, Limanowej, Piwnicznej czy Porąbki. Niestety, wszystkie one wywoływały masowe represje na ludności cywilnej. Doszło do tego, że górale wystosowali prośbę do partyzantów, by zaniechali działań sprowadzających odwet.

     Bardzo szybko współpraca „Ognia” z AK-owskimi oddziałami się dramatycznie zakończyła. Jest kilka wersji wydarzeń, które do tego doprowadziły, ale większość z nich potwierdza tezę o niesubordynacji i lekkomyślności Kurasia. Obwiniano go o m.in. o spowodowanie pacyfikacji na Turbaczu, likwidacji oddziału „Wilk” i... dezercję. Orzeczono karę śmierci, której jednak nigdy nie wykonano i chyba nawet nie próbowano wykonać. Być może dlatego, że „ogniowcy” zostali również przetrzebieni (zostało ich ledwie kilkunastu) i przestali stanowić poważną siłę. Zostawieni samym sobie, słabi, praktycznie wydani na zagładę, tyle tylko, że z ręki okupanta.

     14 partyzantów „Ognia” przebywało w małej pasterskiej kolibie do 7 stycznia 1944 roku. Przeprowadzono nieudany atak na kryjówkę, niestety głównie siłami kolaborantów. Dowódca rozproszył oddział na 2–3-osobowe grupki, które wydostały się z matni. Jednak większa część ocalałych nie wraca do Kurasia. Przystępują do AK.

     „Ogień” zostaje z czterema najwierniejszymi żołnierzami.

     Wiosną 1944 nawiązuje kontakt ze Stronnictwem Ludowym, potem z Batalionami Chłopskimi, gdzie zostaje dowódcą oddziału egzekucyjnego Powiatowej Delegatury Rządu, wykonującym wyroki sądów podziemnych i zwalczającym bandy rabunkowe. Działalność bez wątpienia potrzebna, ale mało chwalebna...

     A na początku maja 1944 roku dostaje z nadania Armii Ludowej nominację na dowódcę oddziału operującego w rejonie Nowego Targu, z poleceniem współpracy z... radzieckimi partyzantami, operującymi na tym terenie. Oddział jest liczny, dobrze zaopatrzony w broń, prowiant, żywność, nawet lekarstwa, dzięki służbom zaopatrzeniowym SL (?) i radzieckim „zrzutom”, co wydaje się bardziej prawdopodobne. 

     Tyle tylko, że w tym czasie Niemcy w sposób widoczny zaczynają przegrywać wojnę.

     Oczywiście, można było ich jeszcze nękać (co też i czyniono), ale działania partyzanckie AL i BCh skupiały się głównie na wyłapywaniu i likwidacji kolaborantów, czyli czyszczeniu przedpola dla nadciągającej Armii Czerwonej i podążającej w ślad za nią nowej, komunistycznej władzy. Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie roku. Wszystkie oddziały „leśnych ludzi” solidarnie prowadziły akcje bojowe przeciw Niemcom i... Słowakom. Najliczniejsze i najlepiej zorganizowane były, co oczywiste, ugrupowania AK-owskie i 700-osobowy batalion radziecki. Z jego dowódcą, bitnym Iwanem Zołotarem, „Ogień” się nawet zaprzyjaźnił. Mimo że hitlerowcy rzucają do boju oddziały SS i wzmacniają podhalańskie garnizony, na tym terenie zaczynają rządzić partyzanci.

     W styczniu 1945 front dociera do Podhala. „Ogień” przeprowadza oddziały Frontu Ukraińskiego górami w taki sposób, że staje się możliwe okrążenie Nowego Targu i zdobycie go bez większych strat. Kuraś ma znakomite rekomendacje od sowieckich dowódców, deklaruje poparcie dla PKWN, toteż nowe władze powierzają mu zorganizowanie milicji na wyzwolonych terenach, a wkrótce dostaje nominację na stanowisko szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Targu, który faktycznie jest całkowicie podporządkowany NKWD i PPR.

     Jednak po paru tygodniach natura niepokornego partyzanta bierze górę nad poczuciem lojalności wobec nowej władzy. Uchodzi w góry, rozbijając po drodze kilka milicyjnych posterunków, w większości obsadzonych (zresztą przez niego samego) byłymi „ogniowcami”.

     Rozpoczyna się ostatni, chyba najkrwawszy i najbardziej okrutny, rozdział życia Józefa Kurasia Jego oddział – „Błyskawica”, liczy kilkuset dobrze uzbrojonych i nieźle wyszkolonych żołnierzy. „Ogień” wprowadza porządek wojskowy. Jest Sztab, Ochrona Sztabu (70 osób!), Komisja Szybko (?!) Wykonawcza, podział na kompanie, odprawy, raporty, dość profesjonalne planowanie przyszłych akcji.

     Kuraś idzie na wojnę. Z kim?

     Na pierwszy ogień idzie placówka UB w Nowym Targu, której był nie tak dawno kierownikiem. Zabito czterech funkcjonariuszy i wykonano wyrok śmierci na innych – na dwóch Żydach, jednym Ukraińcu i jednym konfidencie.

     Z obszernych zapisków komendanta MO w Nowym Targu z lat 1945–47, które cytuje autor, wyłania się dość ponury obraz działalności majora (?) Kurasia i jego oddziału. Być może komendant miesza czyny czysto kryminalne z „patriotycznymi”, ale nawet i one budzą poważne wątpliwości nie tylko natury moralnej, lecz często wydają się zupełnie nieracjonalne, przysparzające wrogów nie tylko u ludzi nowej władzy (co oczywiste), niestety również wśród zwykłych mieszkańców Podhala. Górali, pragnących po czasie okrutnej wojny nade wszystko spokoju.

     To są łupieżcze wyprawy na Spisz, napady na stacje kolejowe, posterunki MO, egzekucje na członkach PPR, osobach uznanych za kolaborantów starych i nowych władz okupacyjnych, żołnierzach Armii Radzieckiej, wreszcie na Żydach. Lista jest przerażająco długa... Komendant pisze, że banda „Ognia” w ciągu dwóch lat dokonała przeszło 500 napadów, w tym 302 rabunkowych. Łatwo policzyć, że akcje odbywały się średnio co półtora dnia. Mocno się trudzili Kurasiowi harnasie... Zginęło kilkaset osób.

     Nic dziwnego, że siła „Ognia” z upływem czasu jest coraz mniejsza, ludzi ubywa, a pętla się zaciska. Do rozprawy z Królem Podhala zostają zaangażowane regularne siły bezpieczeństwa.

     20 lutego 1947 roku kilkunastoosobowa grupa z „Ogniem” na czele zostaje otoczona w Ostrowskiem przez oddział PUBP i MO. Przez kilka godzin trwała nierówna potyczka. Kuraś usiłuje popełnić samobójstwo, oddając strzał w głowę. Zostaje przewieziony da szpitala w Nowym Targu, gdzie następnego dnia umiera. Miejsce pochówku jest do tej pory nieznane.

     Jan Szczerkowski pisze o partyzanckim (i nie tylko) życiu Józefa Kurasia, wykazując się wiedzą i umiejętnością docierania do jeszcze żyjących ludzi pamiętających i znających „Ognia”. Było mu pewnie nieco łatwiej niż ceprom, bo sam jest z pochodzenia góralem. Tyle tylko, że ta etniczna wspólnota nie zawsze wychodzi na korzyść jego bohatera, szczególnie wtedy, kiedy autor, obdarzając go nieskrywaną sympatią, wdaje się w usprawiedliwiające komentarze. Komentarze sprowadzające się właściwie do stwierdzenia, że harnaś-Kuraś, żadnej władzy uznać nie mógł, bo każda z nich była nie tylko wymierzona przeciw niemu, ale też przeciw jego społeczności. Co w pewnym momencie prowadzi do utożsamiania się jednego z drugim. Powstaje legenda, mit, wieść gminna, z którą racjonalnie polemizować nie sposób.

     Częścią tej legendy jest przekonywanie czytelnika, że „zbójowanie” było od zawsze częścią góralskiej tradycji, wręcz powszechnie akceptowanym obyczajem. Czyli ubieranie Józefa Kurasia w kostium Janosika, który głównie znany jest tzw. szerokiej publiczności z gładkiego serialu o zabawnych psikusach owego harnasia-sowizdrzała, wymierzonych przeciw panu Hrabiemu. A prawdziwy Janosik był po prostu bandytą, zagrażającym porządkowi publicznemu, a skończył tak, jak zwykle kończą ludzie jego pokroju. Autor wyświadcza więc swojemu bohaterowi raczej niedźwiedzią przysługę.

     W podobny sposób usprawiedliwia oczywisty antysemityzm Kurasia, twierdząc, że Żydzi na Podhalu, stanowiąc przed wojną 20 procent (?!) ludności, byli niejako naturalnymi wrogami rodzimych mieszkańców, opanowując handel, usługi, bankowość itp., czyli zgarniając niemal całą chudą śmietankę z tego biednego regionu. 

     „Ogień” po wojnie postulował przeprowadzenie akcji wysiedleńczej Żydów z Podhala, co można wręcz uznać za pomysł makabryczny, mając w pamięci Holocaust. I słabym pocieszeniem jest nie całkiem udowodniony fakt, że fizyczna likwidacja Żydów przeprowadzana przez „ogniowców” dotyczyła wyłącznie tych, którzy byli przedstawicielami nowej władzy. Czyli „żydokomunistów”. Dowodem na życzliwość Kurasia wobec tej nieszczęsnej mniejszości jest, zdaniem autora, fakt obecności w jego oddziale... dwóch Żydów. Słowem – może on jest parszywym Żydem, ale to mój Żyd! Paranoja!

     „Ogień” był bez wątpienia człowiekiem bezwzględnym, nie podporządkowującym się tzw. racjom wyższym i pewnie ich nie rozumiejącym, o niesłychanym ego, próżnym, działającym niejednokrotnie mało racjonalnie, a więc narażającym siebie, swoich ludzi i góralską społeczność na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jak może odpowiedzialny dowódca wyprawiać sobie huczne wesele z mnóstwem okowity, zapraszając na nie szyderczo miejscowe władze PPR i UB? Pycha czy głupota? Bo z patriotyzmem jakkolwiek pojętym i z walką z nową władzą z pewnością nie miało to nic wspólnego. Z prowokowaniem losu, rosyjską ruletką? Efekt mógł być tylko jeden: upokorzeni bezpieczniacy zaczęli traktować „Ognia” jako osobistego wroga.

     Urząd Bezpieczeństwa Publicznego był organizacją powołaną do wprowadzania wszelkimi siłami nowego, komunistycznego ładu w powojennej Polsce. Przede wszystkim eliminacji, również fizycznej, zwolenników porządku państwowego II Rzeczypospolitej. A takich była w kraju zdecydowana większość. Toteż UB stało się na niespotykaną skalę narzędziem represji wobec społeczeństwa. Walkę zbrojną z tym stalinowskim potworem można z pewnością uznać za czyn patriotyczny, choć nie zawsze racjonalny. Natomiast promowanie „Ognia” i jego żołnierzy na bohaterów IV Rzeczypospolitej, na patronów gorliwych i nieustraszonych tropicieli konfidentów i TW (tajnych współpracowników, jak ktoś nie wie), weryfikatorów i lustratorów około 700 tysięcy Polaków, którzy mieli takiego pecha, że w PRL zostali prawnikami, dziennikarzami, policjantami, państwowymi urzędnikami itp. jest przynajmniej dyskusyjne. A uczynił to Prezydent RP Lech Kaczyński, odsłaniając w ubiegłym roku pomnik im poświęcony. Pomnik w Zakopanem, gdzie Kurasia nigdy nie było... Bo w Nowym Targu, gdzie „bywał” i został znakomicie zapamiętany, rzecz nie byłaby możliwa.

     Warto pamiętać, że w powojennej historii Polski kariery pomnikowych bohaterów były raczej krótkie. A jedną z najkrótszych zrobił niejaki Aleksander Kostka-Napierski, postać historycznie zupełnie marginalna, którą przed wojną odgrzebał Władysław Orkan w książce „Kostka Napierski” (1925) pisanej z pozycji piewcy góralszczyzny, a gomułkowska propaganda na początku lat 60. uczyniła, za pomocą kamery reżysera Jana Batorego, bohaterem kolorowego filmu pt. nomen omen „Podhale w ogniu”. Film opowiadał o młodym pułkowniku, przywódcy górali, chcącym zbrojne obalić władzę „panów”, który opanował zamek w Czorsztynie, a tam niestety musiał ulec przeważającej sile wroga, czyli wojsk biskupa krakowskiego, poddał się, został pojmany, sądzony i wbity na pal w lipcu 1651 roku.

     Wkrótce po premierze filmu okazało się jednak, że w tej opowieści prawdy historycznej jest niewiele i dotyczy ona w zasadzie jedynie zajęcia Czorsztyna i śmierci Napierskiego. Historycy niemal zgodnie określili go jako awanturnika posługującego się sfałszowanym patentem pułkownikowskim, sfałszowanymi listami Chmielnickiego, a część z nich wręcz zarzuca mu powiązania z królem szwedzkim i dworem Rakoczych. Rzeczpospolita Obojga Narodów była w owym czasie w ciężkiej opresji, mieliśmy na karku Chmielnickiego, Moskwę i Turcję, a zaniedługo pojawił się Szwed... Działania „pułkownika” nosiły więc wszelkie znamiona zdrady stanu i nieprawdopodobnej prywaty.

     A jednak w paru polskich miastach są ulice nazwane jego imieniem. Przez zapomnienie, przez funkcjonujący do tej pory mit bohatera ludowego?

     Nie ulega wątpliwości, że siła „Ognia” będzie jeszcze długo funkcjonowała. Jan Szczerkowski do tego ognia dołożył trochę drewna. Można tylko mieć nadzieję, że nie wyniknie z tego pożar. Bo sprzeczać się, podobnie jak myśleć, jest rzeczą ludzką.

     I to będzie trwało, mówiąc niezbyt elegancko, ale za to w klasycznym języku – ad mortem defecatam.

Andrzej Łapieński

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl