MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

O sens syberyjskiej martyrologii

     Doświadczenia Zbyszka Fedusa i Jego Rodziny, a także bliższych i dalszych znajomych deportowanych do „posiołka” Tuleń w Krasnojarskim Kraju stanowią z pewnością ciekawy przyczynek do bogatej już i różnorodnej literatury syberyjskiej. Są to wspomnienia kilkunastoletniego wówczas chłopca z syberyjskiej tułaczki, które głęboko wryły się w jego pamięć. Jako jeden z pierwszych czytelników, sądzę, że nie będę odosobniony w opinii, że wspomnienia te robią wrażenie dokumentalnym zapisem. Rodzina Fedusów spod buczackiej leśniczówki, w ramach „likwidacji bazy dla roboty powstańczej”, jak uzasadniała instrukcja NKWD, znalazła się wśród pierwszej fali masowej deportacji 10 lutego 1940 r. wywieziona na daleką Syberię. Autor wspomnień daje świadectwo swego losu i swoich najbliższych. Ciekawie opisuje, bo nieobce mu pióro, a i sama problematyka nie tyle syberyjska, co rosyjska jest mu bliska i znana. Jego droga bowiem wzrastania była zarazem drogą dojrzewania do zmierzenia się z tym trudnym tematem, poczynając od drwala w syberyjskiej tajdze, dalej chłopca zrzucającego śnieg z dachów „bani” [łaźni], w której następnie był kąpielowym, do wędkarza zaopatrującego rodzinę w cenne pożywienie, po złodzieja żywności, że­braka, traktorzystę, ale i karciarza, pomocnika szofera, kombajnisty, na zawodzie szewca kończąc. Po powrocie z zesłania udało się Zbyszkowi skończyć wyższe studia rusycystyczne, a potem była praca zawodowa nauczyciela akademickiego, a obok tego wiele różnorodnych zajęć dodatkowych – od publicysty i tłumaczenia poczynając, poprzez fotoreportera, instruktora fotografii, wreszcie leksykografa.

    Ma Zbyszek Fedus, jak i inni, za sobą długi czas przymusowego milczenia o swojej tragicznej biografii. Wykorzystał go na krytyczną autorefleksję. Autor wśród wielu zawodów posiadł także umiejętność skrupulatnego kronikarza dokumentalisty. Przywołuje i odtwarza starannie zdarzenia swych syberyjskich przeżyć, daty i nazwiska, opisuje codzienne przeżycia, cały swój tragiczny syberyjski szlak. Przemawia do nas świadek i pilny obserwator dramatycznych przeżyć. Można powiedzieć zapis typowej „drogi krzyżowej” polskich zesłańców, tysięcy, którzy trafili na „nieludzką ziemię”, ale zarazem jakiś inny. Gehenna rodziny Fedusów, jaka wryła się w pamięć tego chłopca, przemawia do czytelnika wiarygodnością tekstu. Nawet czytelnik młodszy, który nie ma zwykle możliwości weryfikacji faktograficznej tekstu, pozostanie pod wrażeniem czegoś niebanalnego, ciekawego, pouczającego. Z kolei czytelnik starszy, zwłaszcza ten, który ma w swojej biografii los zesłańca, będzie go zawsze porównywał ze swoim. Nie ukrywam, że zrobiłem to i ja, i mogę powiedzieć, jako sybirak, że po lekturze jednym tchem wspomnień Zbyszka Fedusa spostrzegłem, że jest mi bardzo bliski i swojski jego los, taki prawdziwy, jak mój i moich najbliższych. I to mi wystarcza. A choć jako historyk na tym nie poprzestaję.

     W opowieści Zbyszka Fedusa o jego drodze od aresztowania do transportu, długiej podróży, rozmieszczenia na miejscu przeznaczenia, podjętej pracy nie ma zdaje się niczego, co odbiegałoby od znanego syberyjskiego scenariusza przeżyć polskich zesłańców. A jednak tekst ten znacznie wybiega poza utarte stereotypy przekazów, jakie systematycznie gromadzi literatura zsyłkowa czy syberyjska. Autor zdołał skrupulatnie odtworzyć ciąg zdarzeń, opisać prawdziwie uczestniczących w nich ludzi, pokazać jakoś inaczej wiele innych elementów już wielokrotnie opisanych warunków pracy, mieszkania i codziennego życia. Jego opisy zdarzeń, etapy i sposoby adaptacji i związane z tym przeżycia są jakieś naturalne, same przez się czytelne i zrozumiałe. Autor niczego nie wybiela, ani też nie unika niewygodnych zdarzeń, co było też doświadczeniem zesłańców. Są w tym też opisy scen czasami bardzo drastycznych i tragicznych zarazem, zwłaszcza jako rezultat warunków, w których przychodziło żyć zesłańcom, najczęściej spowodowanych głodem czy strachem.

     Zastanawiam się, czy Syberia, która się wryła w pamięć dziecka, nie jest jakby pełniejsza i prawdziwsza. Spostrzegawczość dorosłych być może nie była tak podzielna, a bardziej skoncentrowana na zmaganiach o przeżycie, ochronę dzieci, starców i chorych. Dorośli byli świadomi swego fizycznego wyczerpania, zmęczenia, nieustannych, tradycyjnych chorób zesłańców: dyzenterii, cyngi [rodzaj syberyjskiego szkorbutu, któremu towarzyszą zaburzenia osobowości], kurzej ślepoty, czyraków, podrażnienia skóry przez ukąszenia wszy, pluskiew, komarów, muszki, brudu czy świerzbu. Na obserwacje i przeżycie nie starczało po prostu siły ani czasu. Z dziećmi wydaje się było inaczej. Było nie było, dorośli chcieli im zaoszczędzić tego wszystkiego złego, by jakoś uchronić ich niedostatki dzieciństwa. Pewnie, że to się nie w pełni udawało, bo dzieci stawały się szybko dorosłymi. Warunki zmuszały je do pracy ponad siły i wiek. Ich udziałem było troszczenie się, poza obowiązkiem szkolnym, często bojkotowanym, o zdobywanie dodatkowych środków do życia, takich jak ryby, grzyby, jagody i inne zbieractwo wszystkiego, co nadawało się do przygotowania strawy.

     We wspomnieniach Zbyszka Fedusa tak rzadko spotkać można ogólniejsze uwagi czy pomstowanie kierowane pod adresem nieludzkiego systemu zniewolenia. Nie ma w tych wspomnieniach też potępienia ludzi, zwłaszcza tych, co wykonywali swoją powinność służbową. Autor stara się ich zrozumieć i wytłumaczyć, tworzących i wspierających ten system, a ich nieprawości, służalczość, sprzedajność i inne słabostki traktuje z wyrozumiałością, pobłażliwie, łagodnie. W jego opowieści występują najczęściej jako ofiary swego własnego, tragicznego losu. Autor jest przekonany, że wielu z Rosjan doświadczyło tego samego, tyle że wcześniej. I jeśli nawet w pełni nie podzielam tego poglądu jako historyk, to wiem, że jest to niemal powszechna opinia sybiraków. Wcale to nie znaczy, że Fedus aprobuje zło tego systemu. On tylko nie prowadzi akademickich dysput, nie zajmuje się moralizatorstwem czy postracjonalizacją oceny zdarzeń. Stara się być wierny faktom, opisując codzienne przeżycia, zwłaszcza zmagania z najbardziej dokuczliwymi plagami syberyjskiego zesłania: uciążliwościami insektów, zimnem, strachem, głodem, wreszcie niemal powszechną śmiercią „wybawicielką”. W odróżnieniu od wielu autorów, którzy szukają rzeczywistych czy domniemanych sprawców owych krzywd i nieszczęść, co może być w końcu uczuciem naturalnym, Fedus tym tropem nie poszedł. I to jest z pewnością jeden z wielu walorów jego syberyjskich opowieści. Autor chciał odtworzyć i realia swojego losu, i swoich współziomków. A przecież to aż tyle.

     Opowiadał mi, że kiedy siadał z ołówkiem, a nie mam prawa mu nie wierzyć, kiedy zaczął zbierać myśli, przypominać fakty, sekwencje zdarzeń, imiona najbliższych, to najtrudniej mu było powstrzymać łzy i wzruszenie. Niczego zresztą ze swego warsztatu kronikarza nie ukrywa, otwarcie o tym pisze, przywołuje zgromadzone dokumenty, jak wycinki z gazet, zaświadczenia, magiczne oznakowania literowe, zdjęcia itp. Niektóre z nich, jak listy, udało się pościągać z rodzinnych zakamarków dopiero w ostatnim etapie tej pracy. Ze zdumieniem zresztą czytelnik zauważy, że są one nie tylko potwierdzeniem wiarygodności opisu autora, ale jakże istotnym uzupełnieniem czy wyjaśnieniem wielu szczegółów.

     Raz jeszcze warto powtórzyć, iż największym walorem wspomnień Fedusa nie są wielkie uogólnienia, dramatyczne pytania, rzucanie oskarżeń, wyolbrzymianie swojej „golgoty”, ale spokojne relacjonowanie zdarzeń, wczuwanie się w realia miejsca i czasu, motywacje ludzkich zachowań i postaw. W ten sposób zbudował autor prawdziwy chyba obraz losu człowieczego, swojego i swoich najbliższych, jednej z wielu tysięcy tułaczych rodzin, której łaskawy los pozwolił wrócić do kraju i cieszyć się radością z wolności, chleba i szczęścia.

     Nic więc dziwnego, że wspomnienia Fedusa wysłane na konkurs spotykały się z życzliwością, o czym świadczą pierwsze, a mam nadzieję, że nie ostatnie, wyróżnienia i nagrody, krajowe i zagraniczne.

Bronisław Pasierb
(Fragmenty Posłowia)


Przekleństwo Syberii

     Syberia w Azji i północna część Ameryki Północnej są położone na mniej więcej tych samych szerokościach geograficznych, co oczywiście determinuje ich niepowtarzalny klimat – polarny i subpolarny, również, a może przede wszystkim, specyficzną przyrodę. To tajga, odwieczne królestwo ogromnej liczby gatunków zwierząt, małych i dużych, drapieżników i roślinożerców, gdzie występują wszystkie niemal wszystkie drzewa iglaste, łącznie z cedrami, z obfitością wód – rzek i jezior, zasobnych we wszelkie odmiany ryb słodkowodnych.

     Dla ludów łowieckich te krainy stanowiły swoisty azyl. Zapewniały pożywienie, a ze względu na ogromny obszar również bezpieczeństwo; brak najazdów czy walk międzyplemiennych. Dla wszystkich było aż nadto miejsca.

     Nawet pojawienie się białych ludzi, przybyszy z Europy, wyposażonych w broń palną, nie naruszało zbytnio tej naturalnej harmonii. W XVII i XVIII wieku powstał mit „szlachetnego dzikusa” i drugi – nieustraszonego białego trapera, poszukiwacza przygód, odkrywcy. Słowem – północne terytoria na obu kontynentach jawiły się jako krainy niemal idylliczne, swoisty, choć mroźny Eden. Niestety, prawdziwa historia tych ziem była daleka od sielanki.

     Okazało się bowiem, że stanowią one praktycznie niewyczerpalną skarbnicę drewna i futer. Dotyczyło to przede wszystkim Syberii. Mało kto wie, że to właśnie rosyjscy kupcy już pod koniec XVI wieku zawładnęli sporą częścią Chanatu Syberyjskiego, krainy podległej Mongołom. Najemni kozacy pod wodzą sławnego atamana Jermaka spacyfikowali Ewenków, Jakutów, Czukczów i wiele pomniejszych azjatyckich społeczności. Jermak podczas jednej z potyczek z mongolskimi oddziałami utonął w rzece Wogaj, dopływie Irtyszu, lecz sto pięćdziesiąt lat później „jermakowcy”, dotarłszy do Oceanu Spokojnego i po sforsowaniu Cieśniny Beringa, równie okrutnie rozprawili się z rdzennymi mieszkańcami Alaski.

     Ale kupieckie ambicje sięgały jeszcze dalej. Wkrótce zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej było usiane rosyjskimi, futrzarskimi faktoriami, aż do dzisiejszego San Francisco. Powstawały wielkie fortuny (np. Strogonowów i Demidowów) i możliwości, co oczywiście nie mogło ujść uwagi dworu w Petersburgu, który zapragnął... sporego pasa wybrzeża na południowym zachodzie Ameryki Północnej. Nic z tego nie wyszło, arcykatolicka Korona Hiszpańska nie była skora do oddawania choćby skrawka swoich zamorskich posiadłości, szczególnie że wiedzieli, jak wygląda panowanie Rosji na Alasce. Niewiele później Kalifornia przeszła w ręce USA, podobnie jak kupiona przez Stany Zjednoczone Alaska. Ale gdyby stało się inaczej?

     Kawałek Związku Radzieckiego nad Zatoką Kalifornijską? I smieszno, i straszno!

     Jednak póki co, Cesarstwo Rosyjskie władało Syberią. Wprowadzono administracyjne podziały, powstawały zaczątki miast – ośrodki władzy, pojawili się urzędnicy. No i oczywiście osadnicy, ludzie przedsiębiorczy i odważni, zwabieni perspektywą dorobienia się i uwolnienia od wszechobecnej i potężnej biurokracji, według zasady – Bóg wysoko, car daleko... Na początku byli to osadnicy dobrowolni, lecz wkrótce okazało się, że Syberia jest znakomitym „miejscem zamieszkania” dla tzw. elementu niepewnego – niepewnego politycznie i społecznie. Na Syberię deportowano więc pospolitych kryminalistów, jak i wszelkiego rodzaju wywrotowców, zagrażających politycznemu systemowi państwa. A tych niezadowolonych nigdy nie brakowało.

     Słowa: Sybir, zsyłka, katorga, stały się synonimem czegoś niewyobrażalnie strasznego – pracy ponad ludzkie siły i bytowej nędzy w skrajnie nieprzyjaznym klimacie. Skąd nie ma ucieczki.

     Tak oto na początku XIX wieku poczęła się rodzić „czarna legenda” Syberii, krainy przeklętej.

     Carska Rosja, wzorem Anglików (Australia, kolonie amerykańskie!) czy Francuzów (Gujana!), pozbywała się swoich niepokornych czy wręcz niebezpiecznych poddanych, ekspediując ich z odpowiednimi wyrokami tam, gdzie w sposób oczywisty przestawali być niebezpieczni. Przynajmniej dla władzy i reszty współobywateli. I mogli, przy odpowiedniej organizacji i nadzorze, być nawet użyteczni. A to czy „podróżowali” przez ocean statkami, czy bezkresnym lądem kibitkami, było w zasadzie kwestią czysto techniczną.

     Wielu zesłańców pod odbyciu kary pozostawało na Syberii. Część dlatego, że po prostu nie mieli do czego ani po co wracać, ale sporo było takich, którzy wrastali w tę ziemię, stając się Sybirakami. Zakładali rodziny albo sprowadzali je do siebie, budowali domy, pracowali w różnych dziedzinach już jako wolni ludzie, z własnego wyboru. Syberia, z wolna się cywilizując, ich potrzebowała. Do budowy dróg, pracy w kopalniach, tartakach, transporcie, żegludze. Wielu z nich, lub ich potomkowie, osiągało dość wysokie stanowiska w administracji, prowadziło prace eksploracyjne czy badawcze, odkrywając nowe złoża cennych kopalin, opracowując mapy dziewiczych obszarów. A z europejskiej części Rosji, i nie tylko Rosji, przybywali na tę państwową, wysokopłatną służbę, wykształceni specjaliści – budowniczowie, geolodzy, inżynierowie różnych specjalności. Oczywiście, byli wśród nich i Polacy.

     „Czarna legenda” miała więc swoje drugie oblicze, wizerunek w dużej mierze pozytywny i niewykluczone, że Syberia mogłaby po jakimś czasie przekształcić się w krainę pogodną, przyjazną, a nawet zamożną, podobnie jak dzisiejsza Australia czy Północne Terytoria Kanady, o Alasce nie wspominając.

     O tym, że tak się nie stało, zdecydował XIX wiek, który był dla Rosji czasem ekspansjonizmu, rozkwitu zaborczej polityki imperialnej, mało liczącej się z ościennymi, mniejszymi i słabszymi narodami. Rosja miała się stać (a dla wielu Rosjan stała się!) Trzecim Rzymem, czyli pierwszym światowym mocarstwem. Boleśnie tego doświadczyły przede wszystkim ludy południowo-wschodniej Azji, ale też pobliskie, europejskie: Finowie, Bałtowie, Ukraińcy i rzecz jasna – Polacy, po rozbiorach pozbawieni ojczyzny.

     Syberia zaludniła się zesłańcami ze wszystkich stron imperium. Niepokorni Polacy stanowili ich znaczącą, nie tylko ilościowo, część. To był kwiat narodu, ludzie najczęściej wykształceni, ze szlacheckim rodowodem, nierzadko majętni i tegoż majątku pozbawiani. To była odpowiedź carskich władz na przegrane, niepodległościowe powstania i ruchawki, ale nie tylko. Na Sybir trafiało się po prostu za nieprawomyślność, za nieposłuszeństwo, niekoniecznie z bronią w ręku. To wszystko przetrwało w rodzinnych, nierzadko spisywanych opowieściach, literaturze, malarstwie, pieśniach. Polacy trwali w żalu, żałobie i gniewie. Gniew wywoływał opór, opór wywoływał represje. Modlono się o wojnę powszechną, mającą przynieść wolność i niepodległość.

     I tak się stało.

     Przez dwadzieścia lat odrodzonego państwa przekleństwo Syberii słabło, stawało się tylko mrocznym wspomnieniem, zabliźniającą się raną. Pierwsza wojna światowa przyniosła Polsce niepodległość, Druga jej unicestwienie na pięć lat i utratę suwerenności na następne czterdzieści pięć.

     Jednak dla Rosjan, Ukraińców czy Białorusinów i podległych imperium narodów niesłowiańskich, przez cały ten czas między wojnami, a i potem, Syberia stawała się coraz bardziej katownią, katownią, przy której carskie zsyłki mogły się wydawać jedynie uciążliwością. Komuniści już w roku 1917 rozpoczęli zakładanie tzw. poprawczych kolonii pracy, zwanych powszechnie łagrami, a „rozsławionymi” przez Sołżenicyna pod nazwą gułagów. Nikt nie jest w stanie dokładnie ocenić (archiwa NKWD i KGB do dziś są szczelnie zamknięte), ilu obywateli ZSRR zostało poddanych represjom, ilu z nich zmarło z wycieńczenia i głodu, ilu zostało po prostu zamordowanych. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia milionów?

     Firma Sybir, wraz z kazachstańską filią, była więc znakomicie przygotowana na przyjęcie nowej partii „elementu”, tym razem „polaczków”, pochodzących z ziem wcielonych do ZSRR.

     Około trzech milionów obywateli Rzeczypospolitej zostało w roku 1940 z dnia na dzień uznanych za wrogów sowieckiego państwa. Stanowili więc, zgodnie z tradycyjną, rosyjską polityką, choć już bez absolutystycznej monarchii i cara, przemienionych w Związek Radziecki i genseka, element niebezpieczny, który należało zneutralizować.

     Kim byli?

     Sporą część stanowili funkcjonariusze państwowi średniego i niższego szczebla: urzędnicy, leśnicy, nauczyciele, kolejarze, czasami drobniejsi ziemianie lub właściciele niewielkich rodzinnych przedsiębiorstw – cegielni, młynów czy sklepów. Słowem, ludźmi stanowiącymi podstawę dobrze zorganizowanego państwa. W pewnym sensie korpusem podoficerskim, na którym opiera się armia, choć dowodzą nią pułkownicy i generałowie. 

     Ale najwięcej było wiejskich średniaków, ludzi prostych, uprawiających od pokoleń tę ziemię wśród żywiołu niepolskiego. Ci „sąsiedzi” bardzo często wskazywali nowej władzy, którzy gospodarze, Lachy, mają jechać „na białe niedźwiedzie”.

     Dziś wiemy o tych bezprawnych, zbrodniczych czynach bardzo dużo. Zachowało się sporo osobistych dokumentów, fotografii czy materialnych pamiątek z tych czasów, przechowywanych jak relikwie. Są organizacje zrzeszające ocalałych. Są opracowania historyków, są dzieła literackie, nierzadko wybitne, są wreszcie pamiętniki, co prawda najczęściej pisane po latach, ale dzięki temu właśnie wzbogacone o późniejsze refleksje i nieźle udokumentowane.

     Syberia w oczach dziecka należy właśnie do tej ostatniej kategorii. To książka pisana po wielu latach od wydarzeń, których prawie dziesięcioletni chłopiec był uczestnikiem. Autor, Zbigniew Fedus, połączył w niej w sposób udany realistyczną opowieść o straszliwych czasach, z wrażliwością, darem obserwacji i zapamiętywania nawet drobnych wydarzeń, ciekawego, inteligentnego dziecka. Dziecka poddanego najsurowszej szkole życia (choć raczej przeżycia), doroślejącego niemal z dnia na dzień, stającego się człowiekiem coraz bardziej odpowiedzialnym – za rodzinę, katorżniczą wspólnotę, wreszcie za siebie. Ta edukacja trwała pięć lat i zakończyła się na początku roku 1946.

     A zaczęła się w roku 1940 w liczącej kilkadziesiąt domów wsi Bertniki, zamieszkiwanej głównie przez Ukraińców, nieopodal dużego skupiska Polaków w Monasterzyskach i piętnaście kilometrów od Buczacza. Ojciec Zbyszka był leśniczym i ichtiologiem. Rodzina mieszkała na skraju wsi, pod lasem.

     Zbigniew Fedus snuje swoją opowieść sposobem klasycznym, linearnym, właściwym dla wspomnień, nie stroniąc jednak od ich komentowania, momentami ważniejszymi od opisów wydarzeń. Zaś wydarzenia przebiegały według rutynowo stosowanego przez NKWD schematu, zaczynającego się od „wizyty” funkcjonariuszy tegoż organu, nakazujących natychmiastowe opuszczenie domu i dobytku. Na zewnątrz czekały już furmanki, mające dowieźć ekspatriowanych na punkt zborny, skąd wyruszali towarowymi wagonami w parotygodniową podróż do miejsc, które nawet nie były zaznaczone na mapie. Ogólny adres jednak był znany – Syberia. 

     Koszmar tej podróży opisuje autor i dość powiedzieć, że nie wszyscy ją przeżyli. Ale pamięta również enkawudzistę, który pozwolił rodzinie Fedusów zabrać w drogę wielki gar smalcu ze skwarkami, a nawet zachęcał, by wzięli go jeszcze więcej. Być może ten smalec ocalił im życie, którego następne prawie sześć lat mieli spędzić w Krasnojarskim Kraju

     Krasnojarski Kraj to obszar o powierzchni prawie... dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych, osiem razy większy od Polski, zamieszkały przez trzy miliony ludzi, z czego jedną trzecią stanowili zesłańcy i więźniowie. Jak podaje głośny dysydent i łagiernik (czternaście lat!) Abraham Szifrin w swoim znanym i dobrze zdokumentowanym Przewodniku po ZSRR(!), na tym obszarze jeszcze w roku 1980 funkcjonowało sześćdziesiąt osiem obozów, sześć więzień i dwa więzienia psychiatryczne. Mogło jednak być ich nawet dwukrotnie więcej. Na północy skazańcy i zesłańcy pracowali w kopalniach molibdenu, manganu chromu i niklu. Na południu – przy wyrębie tajgi, lesopowale.

     I do właśnie takiego miejsca, zwanego lespromchozem, trafiła rodzina Fedusów. Do posiołka Tuleń, leżącego na przecięciu 58 stopnia północnej szerokości i 96 stopnia wschodniej długości geograficznej, nad rzeką Biriusa, dopływem Angary, w odległości 350 kilometrów od Kańska, miasta, przez które przebiegała najbliższa linia kolejowa. Miejsca, skąd nie ma ucieczki, mimo braku zasieków i wież strażniczych.

     Zbigniew Fedus opisuje je dokładnie. Była to po prostu niewielka wieś w tajdze, zamieszkiwana przez miejscowych, trudniących się drwalstwem, spławianiem drewna i rybołówstwem. Przybysze zajmowali baraki zbudowane przez ich poprzedników, z drewnianych bali, z piętrowymi pryczami i palącym się przez całą dobę piecykiem, zwanym u nas „kozą”. Standard znany wszystkim zesłańcom, poddanym wyczerpującej, wyniszczającej fizycznie i psychicznie pracy, przy głodowych, podłych racjach żywnościowych.

     W książce Zbigniewa Fedusa jest jednak to coś, co występuje również w wspomnieniach innych polskich zesłańców, mianowicie – obserwacja z pozoru nieistotnych szczegółów, które jednak w sumie dają w miarę obiektywny obraz syberyjskiej rzeczywistości. Czytając i słuchając opowieści ludzi, którzy to przeżyli, dowiadujemy się, oczywiście i przede wszystkim, rzeczy strasznych, ale jakby gdzieś z boku, mimochodem, pokazują się zwykłe, ludzkie sprawy. I utrwalona, martyrologiczna relacja kat – ofiara staje się jakby mniej ostra, mniej kategoryczna. 

     Polacy, jak zapisał (napisał?) autor, modlili się o wojnę niemiecko-rosyjską, uznając, że tylko ona mogłaby przynieść im wolność w efekcie zwycięstwa Niemiec. Mickiewicz też się modlił „o wojnę powszechną”. Ani oni, ani Wieszcz nie mogli wiedzieć, jaką hekatombę przyniesie wysłuchanie ich próśb do Tronu Najwyższego...

     Dla zesłańców oznaczało to jeszcze większą udrękę. Wojna z najeźdźcą i jej przeogromne koszty przekładały się w sposób oczywisty na cały kraj i jego mieszkańców, wśród których część najmniej ważną byli właśnie zesłańcy. Do tej pory tylko wegetowali, potem musieli już walczyć o biologiczne przetrwanie.

     System gospodarczo i organizacyjnie był niewydolny i marnotrawiący nawet to, co dosłownie leżało w zasięgu ręki. Na przykład już okorowane pnie drzew ściętych w tajdze, które porzucone niszczały nad brzegiem rzeki, ponieważ ich spławienie stanowiło logistyczne wyzwanie nie do ogarnięcia dla miejscowych władz. Ideologia była na pierwszym miejscu, co czasami prowadziło do śmieszności.

     Autor opisuje kapitalny dowód na nieistnienie Boga, przeprowadzony przy pomocy konfietów (cukierków) przez miejscowego nauczyciela, jak się zdaje aparatczyka najniższego z możliwych szczebla, oczywistego naiwnego idiotę.

     Ale głównym wrogiem był głód, a nie opresyjny system.

     Sporą część wspomnień Z.F. stanowi ten właśnie temat. Ten chłopiec zapamiętał las, tajgę obfitującą w grzyby czy maliny, które stanowiły latem podstawę wyżywienia nie tylko dla zesłańców, ale też miejscowych. Oczywiście tylko latem czy wczesną jesienią. Polowanie na dziką zwierzynę, głównie łosie, było nie tylko zabronione, ale też po prostu niemożliwe – trzeba do tego mieć broń. Co innego ryby. Wędki nie były zabronione.

     Mały Zbyszek zapamiętał konie, pozbawione... ogonów. Bowiem z końskiego włosia splatano żyłki, na których końcu mocowano... agrafki z przynętą. Na taki „sprzęt” trudno było złowić rybę, która ważyłaby więcej niż kilkanaście deko. Z włosia sporządzano również siatki-moskitiery, stanowiące jako taką ochronę przed batalionami kąśliwych owadów. 

     Ta Fedusowa Syberia, może dlatego, że widziana oczami dziecka, jest mało martyrologiczna. Prości Rosjanie, oczywiście poza funkcjonariuszami, którzy jednak częściej okazują się durniami niż okrutnikami, są zazwyczaj życzliwi, nierzadko pomocni.

     Książka jest po części dokumentem, szczególnie że autor zapamiętał zadziwiająco dużo nazwisk współtowarzyszy niedoli, opisując również ich perypetie.

     Ojciec Z.F. nie zdążył do armii Andersa. Wstąpił do Dywizji Kościuszkowskiej, przebył szczęśliwie szlak bojowy, rodzina szczęśliwie się połączyła i osiadła w okolicach Milicza. Zbigniew Fedus ukończył szkołę średnią, studia na wydziale filologii rosyjskiej, był działaczem Związku Nauczycielstwa Polskiego, starszym wykładowcą języka rosyjskiego w Studium Języków Obcych (i wieloletnim jego kierownikiem) Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, parał się również dziennikarstwem. Ale to już jest inna historia...

     Pytanie tylko, na ile na jego drogę życiową wpłynął pobyt na Syberii? 

     Syberii przeklętej, czy może jakiejś innej? Jakiej?

Andrzej Łapieński

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl