MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Czy Czesi to nasi bracia?

     Niechęć do tych sąsiadów, którym się lepiej powodzi, wynika zazwyczaj z zawiści. Do tych, którym powodzi się gorzej – z lekceważenia. Zaś ci, którym powodzi się mniej więcej tak samo, nie dorównują nam pod żadnym względem – są głupsi, mało przystojni, pozbawieni gustu, ich dzieci hałasują, nie chodzą do kościoła, a jeśli już, to do innego niż my. Czyli rzecz polega na przypadku, albo lepiej na złośliwości losu, który obdarzył nas takim sąsiedztwem… Zresztą ci, którym się lepiej czy gorzej powodzi, są dokładnie tacy sami.

     Stąd wniosek, że dobrych sąsiadów po prostu nie ma.

     Kłopot jednak polega na tym, że my właśnie jesteśmy ich sąsiadami, a oni myślą o nas dokładnie to samo, co my o nich, czyli – patrz wyżej.

     Jak w takiej sytuacji wytłumaczyć fakt, że sąsiad zaopiekuje się naszym kotem, kiedy my bawimy na wczasach w Krynicy Morskiej? Udzieli nam pieniężnej, krótkoterminowej (do poniedziałku!) pożyczki? A my będziemy mu podlewać kwiatki podczas jego nieobecności, a obecności na weselu siostrzenicy w Mszanie Dolnej?

     Altruizmem?

     Oczywiście nie! Zawsze coś się za tym kryje!

     Odpowiedź na pytanie co jest pytaniem fundamentalnym, dotyczącym nie tylko sąsiadów z kamienicy, ale sąsiadów w ogóle. Ogólnie rzecz biorąc, polega to na tym, że tzw. bezinteresowność, wynikająca z życzliwości, jest zjawiskiem spotykanym tak rzadko, iż praktycznie nieistniejącym. Obowiązuje zasada przysługi za przysługę, czyli coś za coś.

     Albo patrząc inaczej – wet za wet, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, ząb za ząb itp.

     Co jest naturalnym stanem psychiki człowieczej, od kiedy ów człowiek, nazwany zupełnie niepotrzebnie rozumnym, zaczął zauważać różnice między sobą a sąsiadem, szczególnie z innej hordy, a idąc krok dalej – plemienia.

     Cały ten wywód jest, oczywiście, nie tyle nieprawdziwy, co przesadny do granic absurdu. Gdyby tak było naprawdę, nigdy by ludzkość nie stworzyła cywilizacji; kultury, techniki, prawnych norm, sztuki, literatury, wreszcie obyczajów, które co prawda nie podlegają kodyfikacji, ale najdobitniej podkreślają odrębności. Owe odrębności, co oczywiste, również podlegają ocenom, niestety głównie polegającym na zauważaniu różnic między tym, co nasze, swojskie, a innym, więc obcym. Tolerujemy je, rzadziej rozumiemy i szanujemy. Słowo tolerancja w istocie rzeczy oznacza pobłażanie dla odmienności, co mniej więcej sprowadza się do przekonania o naszej wyższości. Tolerujemy was, bo jesteśmy lepsi, lepiej wychowani, naznaczeni szlachectwem, cokolwiek miałoby to oznaczać.

     A z tego wynika poprawność. Nieodłączna cecha tolerancji. Jednak nierzadko nadmierna poprawność prowadzi do oportunizmu, czyli nałogowego potakiwania i zgadzania się ze wszystkim i ze wszystkimi. Tak więc tolerancja, cecha szlachetna, musi posiadać pewne granice. Ale jej brak doprowadza często do sytuacji, kiedy wygłasza się poglądy niemające nie tylko nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, ale również z faktami.

     Stereotypy zastępują fakty, a czasem nawet niezbędne fakty tworzą. To tak zwane oczywiste oczywistości, ostatnio używane określenie na coś, co jest tak oczywiste, że niepodlegające żadnym ocenom, a przez ludzi mniej skomplikowanych nazywane również masłem maślanym. To figura retoryczna taka jak „prawdziwa prawda”. Maślane masło ma tę właściwość, że poprzez szczeliny między klepkami tworzącymi górną część ludzkiej czaszki wsącza się do mózgowia, czyniąc w nim spustoszenie.

     Polacy na przykład mają wyjątkowo negatywną ocenę sąsiadów. Wszystkich! Na wschodzie i zachodzie, południu, a niechęć do sąsiadów z północy jest o tyle mniejsza, o ile Bałtyk jest szerszy, a kolubryna spod Częstochowy nie wypaliła przez ostatnie trzysta pięćdziesiąt lat. Stereotyp złego sąsiada funkcjonuje w świadomości przeciętnego Polaka od pokoleń, mając w wielu przypadkach niewielkie uzasadnienie historyczne. 

     Wschodni sąsiedzi rzeczywiście zaleźli nam za skórę. Tyle tylko, że ich zdaniem jest dokładnie odwrotnie. Polacy już od pierwszych Jagiellonów usiłowali podporządkować sobie Ruś, Ruś Białą i Ruś Czerwoną, co im się do końca nigdy nie udało, choć sukcesy owszem mieli, łącznie z zajęciem Moskwy. Sytuacja się nieco odwróciła za czasów Piotra Wielkiego, a całkowicie pod rządami Katarzyny, również Wielkiej. Jej dość odlegli w czasie następcy spod znaku czerwonej (choć lepiej byłoby powiedzieć – ciemnej) gwiazdy, w postaciach Lenina, Stalina i paru innych rezydentów Kremla, doprowadzili do sytuacji, w której Polakom nie pozostało nic innego prócz nienawiści. Albo wiernopoddaństwa, zazwyczaj podszytego strachem.

     Sąsiedzi zachodni są przez większość Polaków postrzegani jako odwieczny wróg. Taki wizerunek ukształtowała głównie ostatnia wojna, ale też literatura, nie zawsze najwyższego lotu, np. pieśń, zawierająca słynną frazę – Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz..., która, niewiele brakowało, stałaby się hymnem narodowym. Dodał swoje Wieszcz w „Grażynie”, dodał Noblista w „Krzyżakach”. To rzeczywiście nie byli serdeczni sąsiedzi, ale warto pamiętać, że Wettinowie z mocy Sejmu zasiadali na polskim tronie, zaś w bitwie pod Grunwaldem po stronie krzyżackiej stawali nie tylko Niemcy, ale też zakonni rycerze z Francji, Hiszpanii, Italii i… Polski. Toteż utożsamianie Krzyżaków z nieustającą nawałą germańską, co było ulubionym zajęciem propagandzistów PRL-u, jest po prostu, łagodnie rzecz ujmując – ahistoryczne.

     Szczególnie, jeśli się wie, że od ponad siedmiu stuleci Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych wojen z państwem niemieckim, jakkolwiek się zwało – Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, Rzeszą Niemiecką, a nawet Królestwem Prus. Sąsiedztwo Niemców i Polaków to rzeczywiście spory, a czasem awantury z użyciem broni białej i palnej, gdzie chodziło głównie, trywializując – o miedzę. Ale też życzliwość dla Powstania Listopadowego, opieka nad jego przegranymi uczestnikami, wędrującymi na emigrację przez Saksonię i inne krainy niemieckie na Zachód – do Francji i Szwajcarii. Odmowa ich ekstradycji do Cesarstwa Rosyjskiego, która bez wątpienia oznaczałaby Sybir. Podobnie zresztą zachowali się Habsburgowie, Austro-Węgry.

     Kres temu położył dopiero paranoiczny Hitler i jego zbrodnicza III Rzesza.

     Na południu jest kłopot wynikający z tego, że tak do końca nie bardzo wiadomo, do kogo można mieć pretensje, że robi nam kuku. Do Luksemburgów, Habsburgów, Węgrów, Orawian i Morawian, Słowaków, Austriaków, Niemców, Czechów? O Czechosłowakach nie wspominając.

     Wszyscy wyżej wymienieni ryglowali nas od południa. Szczególnie Czesi, nazywani do tej pory przez większość Polaków „Pepiczkami”, która to większość z reguły nawet nie wie, że oznacza to po prostu Józia, zdrobnienie od Józefa. Do tego ten śmieszny język, świadczący o tym, że „bracia Słowianie” z południa są narodem niepoważnym!

     Dowód, że tak nie jest, przeprowadzają panowie Jan Szczerkowski i Marek Paśko w książeczce z cyklu (?) „Historia mało znana”, zatytułowanej „Strzały na południu”, przekonując czytelników, ze jest to groźny przeciwnik Rzeczypospolitej, bez względu na przymiotniki i liczebniki do niej dodawane.

     Zaczyna się ona dość niewinnie, mianowicie awanturami o tatrzańskie jezioro Morskie Oko i jego okolice. Od dziecka zastanawiałem się, dlaczego to Oko jest Morskie, skoro leży w Tatrach, górach średniej wysokości i dość oddalonych od najbliższych, też średnich mórz – Bałtyckiego i Czarnego. Dopiero w latach pięćdziesiątych, zobaczywszy we Wrocławiu kąpielisko „Morskie Oko”, zrozumiałem, że oficjalne nazewnictwo rzadko kiedy ma związek z rzeczywistością, a jeszcze rzadziej z rozsądkiem.

     Mniejsza z tym.

     Przecież nie można dziś do kogokolwiek mieć pretensje, trzymając się tylko Wrocławia, o uczynienie patronami głównych ulic – Stalina, Świerczewskiego, Dzierżyńskiego czy Nowotki itp. Można tylko westchnąć z ulgą, że to minęło i – jak mawiają bracia Czesi – to se nevrátí. A co do tatrzańskiego Morskiego Oka, dziś leżącego wszak o rzut kamieniem od Czech, to panowie autorzy, zaczynając od tej opowieści swoją książeczkę, uczynili swojemu dziełu niedźwiedzią przysługę. Historia tego konfliktu, dziejącego się w czasach, kiedy ani Polski, ani Czech, a tym bardziej Czechosłowacji, po prostu nie było. Dwóch arystokratów, Polak – hrabia Władysław Zamoyski, i drugi – pruski książę Christian Hohenlohe, tyle że parę razy bogatszy od Polaka, wszczęli spór. Książę chciał w tych okolicach uczynić coś na kształt rezerwatu łowieckiego, sprowadzał żubry, bizony, alpejskie kozice. Hrabia (ekolog?) chciał zostawić wszystko po staremu, czemu oczywiście sprzyjali górale. Nie obeszło się bez pukaniny, awantur i sądów. Sądzono się nie tylko o Morskie Oko z przyległościami, ale też o… Zakopane.. Zakopane licytowano. Wygrał Zamoyski, w imieniu którego licytował kupiec Goldfinger przeciw księciu Hohenlohe.

     Jest to bez wątpienia historyjka patriotyczna, ale raczej operetkowa, zważywszy na to, że działa się w roku 1889, czyli jeszcze wtedy, kiedy w Cesarstwie Austro-Węgierskim niewiele mogło się dziać bez zgody Wiednia… I nie miała ona większego wpływu na to, że Zakopane i Morskie Ok” od niemal osiemdziesięciu lat są na terytorium Rzeczypospolitej.

     Operetką jednak nie jest zajęcie Zaolzia w roku 1938, choć w rzeczy samej było czynem już nawet niepotrzebnym, co kompromitującym II Rzeczpospolitą. I cokolwiek powiedziano o historycznych racjach, co czynią autorzy, fakt uczestniczenia w likwidacji sąsiedniego państwa, choćby w niewielkim stopniu, na niewielkim obszarze, jest hańbą.

     Kiedy to się stało, wszystkim rozsądnym ludziom na świecie było wiadomo, kim jest Adolf Hitler i czym jest III Rzesza. A jednak… Wstyd.

     I jakimikolwiek dokumentami posługiwano by się, dokumentami udowadniającymi odwieczne prawa do tych ziem, ten fakt, w przededniu wojny światowej wywołanej przez nazistów, jest po prostu głupi. A jego usprawiedliwianie decyzjami Rad Ambasadorów i innych międzynarodowych instytucji, na które powołują się autorzy, jest nie do przyjęcia.

     Niewiele rok później i tak nie miało to znaczenia. III Rzesza miała jedną trzecią Europy, łącznie z Polską, Czechosłowacją, Austrią, Bułgarią, Węgrami i Rumunią, szykując się na Francję i Anglię.

     Jest to jedno z kilku wydarzeń, za które II Rzeczpospolita powinna się wstydzić.

     A Rzeczpospolita dziś, bez względu na numerację – przepraszać.

     Autorzy, poruszając wątek sporów granicznych na południowej granicy między dwoma jeszcze do niedawna nieistniejącymi państwami – Polską i Czechosłowacją, i znowu opierając się na decyzjach międzynarodowych komisji, choć również je kwestionując (wywód jest na tyle skomplikowany, że nie bardzo do powtórzenia), zapominają o tym, że góry, szczególnie raczej średniej wielkości, nie stanowią żadnej naturalnej granicy. To są dyrdymały opowiadane przez propagandzistów PRL, twierdzących, że od północy chroni nas Bałtyk, od zachodu Odra, zaś od południa – Tatry z przyległościami. Wschodnia granica – wiadomo, jest nienaruszalna, bo na jej straży stoi, również nienaruszalna przyjaźń z ZSRR. I jego potęga.

     Tatry po obu stronach od stuleci były zamieszkane po prostu przez górali, niewiele się od siebie różniących. Mieli podobne obyczaje, podobny język i niewiele ich obchodziło, czy są poddanymi lub obywatelami austriackimi, węgierskimi, czeskimi czy wreszcie polskimi. Swoje owieczki pędzili na tatrzańskie hale i od południa i od północy. A spłachetki nieurodzajnej gleby też uprawiali tam, gdzie się to przysłowiowe proso lepiej udawało. Wymieniali się swoimi wytworami, handlowali nimi. Wchodzili w związki rodzinne, stając się krewnymi i powinowatymi. Ustanowienie granicy (granic?) uczyniło z nich przemytników. A przemytnik to przestępca. A przestępcę należy ścigać, dopadać i karać.

     Szwajcaria, kraj alpejski, została stworzona przez górali francuskich, niemieckich i włoskich, którzy kolejne na przestrzeni wieków pomysły na podporządkowanie ich ościennym państwom zdecydowanie odrzucali, nie stroniąc zresztą od fizycznej, wojennej konfrontacji, ma się do dziś znakomicie. A kantony narodowe tworzą taką wspólnotę, że mogłyby się od niej wiele nauczyć inne państwa, również europejskie, Polski, Czech i Słowacji nie wyłączając.

     Autorzy opowiadają również o jeszcze jednym granicznym konflikcie na południu, mianowicie o awanturze przy użyciu wojsk o… Kotlinę Kłodzką. Rzecz działa się tuż po zakończeniu wojny, kiedy Czechosłowacja odzyskała niepodległość i jeszcze nie zdążyła stać się państwem-suwerenem Moskwy. Do roku 1938, czyli praktycznego rozbioru tego państwa w wyniku Układu Monachijskiego i utworzenia wkrótce tzw. Protektoratu Czech i Moraw, Kotlina należała do Czechosłowacji właśnie i była zamieszkana głównie przez Niemców Sudeckich, ale obywateli czechosłowackich. Niemcy siedzieli więc po obu stronach granicy.

     Po wojnie rząd Republiki uznał jak najsłuszniej, że to, co państwo utraciło na rzecz III Rzeszy, powinno do państwa wrócić. Ale nie wróciło, ponieważ podobno Stalinowi pomyliła się Nysa Kłodzka z Nysą Łużycką. I Kotlina została przyznana Polsce w ramach „Ziem Odzyskanych”, co doprowadziło Czechów do furii. Na miejsce został wysłany pociąg pancerny i o mały włos nie doszło do starć. Czesi się rozsądnie wycofali, wiedząc, że Moskwa locuta, causa finita. I tak zostało do tej pory…

     Skłonność autorów, szczególnie Jana Szczerkowskiego, do interpretacji historii w sposób usprawiedliwiający wszelkie działania noszące znamiona przynoszących korzyść państwu polskiemu, w tym takich, których usprawiedliwić się po prostu nie da, można tłumaczyć jedynie ogromnym patriotyzmem, co jest oczywiście niezaprzeczalną cnotą.

     Tyle tylko, że nadmiar patriotyzmu czasem przeradza się w nacjonalizm, a ten już z cnotą nie ma nic wspólnego. Wręcz odwrotnie.

Andrzej Łapieński

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl