MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Wspomnienia Słowian


Ze Słowem po słowie

     Jesteśmy rówieśnikami! Niech żyją sześćdziesięciolatki! Wrocławskie Słowo Polskie ujrzało światło dzienne w 1945 roku, ja parę lat wcześniej, w 1942. Cóż znaczy tych parę lat różnicy! I mimo iż oficjalne zapoznanie nastąpiło wiele lat później, zauroczenie pozostało do dzisiaj.

     Jest przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Niespodziewanie z powodów rodzinnych muszę się przeprowadzić z Warszawy do Wrocławia. Na przeniesienie służbowe nie ma co liczyć, szukam na własną rękę nowego miejsca pracy. Może w Słowie? Redaktor Roman Karpiński nie ma nic przeciwko temu, ale...: “po pierwsze, to nie mamy wolnych etatów, bo właśnie przyjęliśmy do redakcji trochę ambitnej młodzieży, na przykład panią redaktor Ewę Trusiewicz, po drugie, to ja pana nie znam i warto najpierw sprawdzić, czy pan umie pisać, no i jak już koniecznie, to może pan na próbę spłodzi parę komentarzy politycznych do mego wglądu?”

     Nieee... Grzecznie podziękowałem za poświęcony mi czas i wylądowałem u red. Ryszarda Skały jako współpracownik Wieczoru Wrocławia. Ten, co prawda, również nie miał pustych etatów, ale zostawił mi wolną rękę w dobieraniu tematyki. Mogłem się skoncentrować na kulturze i sprawach miejskich.

     Tak to, dzieląc czas między inne miejsca mej pracy: Operę Wrocławską, Dolnośląskie Towarzystwo Muzyczne, IX Liceum Ogólnokształcące przy ul. Piotra Skargi i Wieczór, doczekałem dnia, gdy w progi liceum wstąpił kurier niezwykły od naczelnego redaktora Słowa Zygmunta Paprotnego z propozycją nie do odrzucenia, bym przyjął pracę jako etatowy dziennikarz Słowa Polskiego. W czasie rozmowy z naczelnym usłyszałem, że czyta moje teksty w Wieczorze Wrocławia i ponieważ dysponuje wolnymi miejscami, zaprasza mnie, bym został członkiem jego zespołu redakcyjnego. I – co najważniejsze – gwarantuje mi etat w dziale kultury, gdy tylko poznam trochę bliżej pracę redakcyjną, a więc drukarnię, działy informacyjne: terenowy i miejski itp.

     Tak nagle i niespodziewanie związałem się na początku lat siedemdziesiątych ze Słowem. Poznałem wtedy wspaniałych kolegów: Lesława Millera, który życzliwie i cierpliwie udzielał mi wskazówek, jak postępować, by nie tylko nie zagubić się w niecodziennym redakcyjnym bycie, ale zyskać uznanie i sympatię środowiska; Konrada Makohońskiego, który być może z zaświatów uśmiecha się, gdy mu teraz przypominam, jak to w pierwszych dniach mojej pracy pokazywał mi swój kajecik, informując, ile to – i w jaki sposób – informacji należy zebrać w tzw. terenie, gdy wyjeżdża się poza Wrocław. Szef działu terenowego, sympatyczny red. Jerzy Białowąs, był pod tym względem bardziej lakoniczny. Pokazał mi grube zszywki dziennika, puknął palcem w ostatnią stronę, terenową, i stwierdził: “Jak pan to przeczyta, to niech pan pisze podobnie, tylko lepiej”.

     Tak wyglądał mój pierwszy dzień pracy w redakcji. Czyż można się dziwić, że tak poinstruowany, w czasie licznych późniejszych spotkań z czytelnikami, na pytanie, co trzeba zrobić, żeby pisać, odpowiadałem, nawiązując nieświadomie do stylu wypowiedzi naszego wieloletniego kolegi, dziennikarza i aforysty, Henryka Jagodzińskiego: “Trzeba mieć kartkę papieru, długopis i umiejętność stawiania liter”. “Ale  j a k  to zrobić, by umieć pisać?”, dopytywali się niezaspokojeni słuchacze. “A... to już zupełnie inne pytanie” – odpowiadałem. Uśmiecham się dziś do Twego ducha, Jurku, w podzięce za mądrość postępowania z nowicjuszem. Bo jeślibym nie potrafił sam sprostać dziennikarskim wymogom, żadna nauka nic by nie pomogła. Jak pisał Julian Tuwim: “Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz!”

     Niezapomniane Słowo, niezapomniana, koleżeńska atmosfera, niezapomniane Koleżanki i Koledzy. Jak nie wspomnieć ówczesnego zastępcę sekretarza redakcji, red. Henryka Czekańskiego? Anegdoty, których jest głównym bohaterem, tworzyć będą opasły tom, bo nie wątpię, że doczeka się oddzielnej publikacji. Taki oryginał! Towarzystwa abstynentów na ogół unikał, toteż pewnego razu, gdy byłem już w dziale miejskim, mocno rozeźlił go mój krytyczno-ironiczny felieton o budowlanych zatytułowany “Chodźmy Felek na kufelek”. Redakcja mieściła się wtedy przejściowo przy ul. Ruskiej. W gmachu odbywał się remont, a nasi budowniczowie zamiast na rusztowaniach, spędzali czas w mieszczącym się na parterze barze. Nie musiałem się specjalnie wysilać w poszukiwaniu tematu, ale nie o to miał pretensję lubiany przez wszystkich Henio. “Jak pan mógł  t a k  o nich napisać, przecież i pan pije!” – rzucił mi na schodach prosto w twarz. “Tak – odpowiedziałem – ale ja nie muszę stać na rusztowaniach”. I nie czekając na ripostę, czmychnąłem, co żywo. Nie przeszkodziło to, że rozumieliśmy się dobrze, nie tylko przy klubowym barze.

     Miałem jednak i bardziej udane interwencyjne kawałki prasowe. W dziale terenowym kilkakrotnie zamieszczałem alarmujące teksty o... rozpadającej się coraz bardziej muszli klozetowej na dworcu w Zgorzelcu. Efekt był taki, że któregoś razu, gdy przybyłem do tego nadgranicznego miasta, zamiast muszli zastałem zamknięte na głucho drzwi toalety. Krytyka pomogła, toaleta przestała być problemem, problemem stało się co innego. A wiedzący wszystko red. Michał Żywień, który od wieków i na wieki był, jest i będzie Słowem, skwitował krótko zapał młodszego kolegi, gdy chciałem po raz n-ty opisać nabrzmiałą sprawę: “Panie kolego, jak długo jeszcze będziemy pisać o tym g... problemie?” Miał rację, ważniejsze były inne sprawy, tyle że nie zawsze można było o nich pisać. Ale to już nie jego wina!

     Nie można było pisać, a raczej, można było, tyle że na opak, o tym, jak to lokalne władze troszczą się o kulturę i zabytki. Wyobrażam sobie, co przeżywała moja wspaniała szefowa działu kultury red. Zofia Frąckiewicz, gdy otrzymała pewnego razu polecenie służbowe, by napisała tekst opiewający troskę władz o zabytki architektoniczne Wrocławia. A był to akurat okres, gdy troska owa objawiła się... zburzeniem zabytkowych, średniowiecznych młynów św. Klary, które to wydarzenie rozpętało istny atak całej stołecznej prasy kulturalnej na wrocławskich burzymurków. Lokalne władze nakazały redakcjom napisać coś zupełnie odwrotnego. Red. Zofia Frąckiewicz wyszła z tego obronną ręką, ale nie każdy miał tyle odwagi i hartu, co ona.

     Mijały lata. I słowo daję, że Słowo towarzyszyło mi również i towarzyszy w czasie pobytu poza granicami Polski. W ciemnych latach osiemdziesiątych, gdy administracyjne decyzje uniemożliwiały mnie i wielu innym odwiedzanie kraju, w wychodzącym we Frankfurcie nad Menem Przeglądzie Tygodnia, inspirowany aforystyką Henryka Jagodzińskiego, wieloletniego dostawcy aforyzmów do Słowa i mego serdecznego przyjaciela zarazem, drukowałem we wspomnianym piśmie jako Adalbertus Prosilvarius tzw. złote myśli zatytułowane “Po-słowie”, przy czym “słowo” pisane było kursywą. Bo to był dla mnie czas po “moim” słowie, wyraz tęsknoty za Słowem Polskim. Nawet nie wie red. Romuald Gomerski, były naczelny, jak wielką radością, terapią przeciwko nostalgii, była dla mnie możliwość drukowania po latach w tej gazecie moich korespondencji z zagranicy. Pozostałem wierny Słowu – jestem z nim przecież po słowie. A co do Wrocławia, cieszę się, że gdy w miesięcznych odstępach odwiedzam to miasto wiecznej młodości, wita mnie coraz bardziej strojne. Wrocław rośnie, jak na drożdżach – i dziś to zdanie może się ukazać, choć przed laty, gdy dla próby tekst z podobnym tytułem zaniosłem do sekretariatu redakcji, pogrożono mi tylko palcem za niestosowne dowcipy. No, ale traf chciał, że w owych zamierzchłych już czasach I sekretarz KW PZPR nazywał się, jak na złość dla autora niewinnego i optymistycznego w wydźwięku tytułu... Drożdż, Ludwik – dla dokładności. Podobna humorystyczna zbitka nie miała prawa ukazać się w gazecie, o losie której, jak również i losie dziennikarzy, decydował nie sekretarz redakcji, a właśnie ten inny. Na szczęście Słowo i to przetrzymało – wszak, jako się rzekło, słowo jest wieczne. 100 lat!

Wojciech W. Zaborowski


Romka wspominam najcieplej

     Przez wiele lat pracowałem jako dziennikarz Słowa Polskiego. Były to piękne czasy, choć “czuwała” nad nami wszechobecna cenzura. Ale nie dawaliśmy się, gdyż stanowiliśmy wielką redakcyjną rodzinę. Jeden przed drugim nie bał się opowiadać politycznych dowcipów, za które – w razie wsypy – można było nawet trafić za kratki, a w najlepszym razie “wzbogacić” swoją teczkę w SB.

     Przeżyłem kilku redaktorów naczelnych, a najlepiej pracowało mi się pod kierownictwem Romka Gomerskiego. Miał niezwykłe poczucie humoru i nie byłby sobą, gdyby każdego dnia nie zrobił komuś nieszkodliwego kawału. Ja byłem często ich ofiarą, lecz nie miałem do niego pretensji, bo też potrafiłem się mu nieraz sprytnie rewanżować.

     Któregoś dnia zdyszana sekretarka znalazła mnie w bufecie przy piwku i powiedziała, że pilnie poszukuje mnie redaktor naczelny. Pobiegłem więc szybko do gabinetu Romka, a tam siedział jakiś elegancko ubrany jegomość. Szef przedstawił go jako pułkownika ministerstwa spraw wewnętrznych. Przybysz zapytał, dlaczego w Klubie Dziennikarza opowiadam dowcipy polityczne. Zatkało mnie – to prawda, że często opowiadałem takie kawały na lewo i prawo, ale żeby zainteresowały one aż pułkownika bezpieki z ministerstwa?! Zanim jednak zdołałem coś odpowiedzieć, rzekomy pułkownik przeprosił mnie mówiąc, że to Romek go namówił na zrobienie kawału, ale on nie jest aktorem i nie umie grać. Miałem poczucie humoru, więc zacząłem się śmiać. Pan “pułkownik” był skromnym nauczycielem z powiatu kłodzkiego, który z Romkiem chodził do szkoły średniej i będąc we Wrocławiu, odwiedził go w redakcji.

     W poprzednim ustroju, a szczególnie u jego schyłku, na rynku brakowało prawie wszystkiego i sklepy świeciły pustkami. Dlatego cieszyła każda inicjatywa podjęcia jakiejkolwiek produkcji. Będąc w Kłodzku, odwiedziłem pewną spółdzielnię i dowiedziałem się, że zamierza szyć buty męskie. Szybko napisałem informację dając tytuł: “Buty ze styropianu z Kłodzka”. Na szczęście sekretarz redakcji miał wątpliwości, czy w butach na podeszwach ze styropianu można zrobić więcej niż 5 metrów, zanim się rozlecą. Dzięki niemu uniknąłem pomyłki w informacji: chodziło o buty na trwałej styrogumie, a nie kruchym styropianie.

     A oto inne zdarzenie: pewien nasz redakcyjny kolega często lubił “wprowadzić się w stan” i następnego dnia niczego nie pamiętał. Postanowiliśmy mu zrobić kawał, wykorzystując czysty druk aktu ślubu, który dostałem w jakimś urzędzie stanu cywilnego. Znaliśmy dane kolegi i wpisaliśmy je do druku. W miejscu, gdzie są dane żony, wstawiliśmy przypadkowe imię i nazwisko, ale z taką datą urodzenia, że była ona od niego ponad 20 lat starsza. Całość opatrzyliśmy “pieczątką” wykorzystując odbicie godła z dziesięciozłotówki. Na pierwszy rzut oka dokument wyglądał na autentyczny.

     – Jak to się stało, nic nie pamiętam! – zakrzyknął strwożony “żonkoś”.

     – Poznałeś w klubie pewną panią, zakochałeś się i niemal zmusiłeś nas, abyśmy pojechali do urzędu stanu cywilnego jako twoi świadkowie. Odradzaliśmy ci, bo nie jest ładna i dużo starsza od ciebie, ale tak się uparłeś, że ulegliśmy twojej presji.

     Kiedy kolega nazwał nas łajdakami, odparliśmy mu, że na trzeźwo byśmy do tego nie dopuścili, ale także sporo wypiliśmy. Miał więc do południa zepsuty humor i chodził po redakcji jak struty. Ale Romek się zlitował i powiedział mu o mistyfikacji. Tak się ucieszył, że z radości zaprosił nas na wódkę do pobliskiego baru “Pod Żubrem”.

     Redakcyjnych przygód – bardziej i mniej wesołych, sukcesów i wpadek – można by wymieniać bez liku. Dziś zostały po nich tylko wspomnienia. Moglibyśmy się nimi podzielić z obecnym zespołem redakcji. A była wspaniała okazja, bo 27 sierpnia 2005 roku minęła okrągła rocznica – 60-lecie powstania Słowa Polskiego. Ale w gazecie nie było o tym wydarzeniu nawet małej wzmianki.

Lesław Miller


Moja pierwsza "jedynka"

     Kończyłam właśnie studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim i zastanawiałam się, co będę robić po uzyskaniu dyplomu. Moja ówczesna przyjaciółka, córka słynnego majora Hubala - Krysia Dobrzańska, zafascynowała mnie myślą, że warto by zostać dziennikarką. Ba, ale jak trafić do redakcji? Po radę poszłam do mojej chrzestnej matki, a ona niezwłocznie znalazła rozwiązanie tego problemu.

     - Nic się nie martw. Przecież co sobotę przychodzi do nas grać w bridża znany redaktor Słowa Polskiego Tadeusz Tułasiewicz. Jest on także pod opieką lekarską mojego męża, twojego wujka Drewsa. Porozmawiamy więc z nim, jak ci pomóc - powiedziała ciocia Marta.

     Rzeczywiście, niebawem dowiedziałam się, że mam na próbę napisać kilka tekstów, żeby mój protektor mógł się zorientować, czy się nadaję do tego zawodu. Gdy przygotowałam się do tego wstępnego egzaminu, ów redaktor przyszedł znów w odwiedziny do mojego wujostwa i oświadczył, że rozmawiał już z naczelnym i że mam się zgłosić w następnym tygodniu o godzinie dziewiątej w dziale miejskim.

      Przyszłam punktualnie, weszłam do właściwego pokoju, ale nikogo w nim nie było. Siadłam więc przy najbliższym biurku i postanowiłam zaczekać na szefa działu. Po kilkunastu minutach z impetem otworzyły się drzwi i wkroczył do tego pomieszczenia postawny brunet z marsowym wyrazem twarzy. Spojrzał na mnie nieprzyjaźnie i powiedział:

     - Co to znaczy! Co pani tu robi? Dlaczego nie jesteś, dziewczyno, na szkoleniu?!

     - Na jakim szkoleniu? - zapytałam.

     - Jak to na jakim?! Ideologicznym, obowiązkowym przecież dla wszystkich - powiedział.

     - Przepraszam, ale ja nic o tym nie wiedziałam. Jestem tu pierwszy dzień... - wydukałam przerażona.

     - Ach tak, to jest pani usprawiedliwiona. Ja jestem sekretarzem redakcji. Nazywam się Mieczysław Zawadowski i sprawdzam, czy wszyscy poszli do auli. Kierownik działu miejskiego, redaktor Wacław Drozdowski, też tam jest, więc trzeba na niego poczekać. - To powiedziawszy, ten znany dziennikarz, późniejszy redaktor naczelny Słowa Polskiego, wyszedł.

     A ja w końcu doczekałam się szefa i jego podwładnych z działu miejskiego. Sądziłam, że zaraz da mi jakieś zadanie do spełnienia, ale on najpierw mnie ignorował, a po upływie dłuższej chwili zapytał, co ja właściwie robię. Odparłam, że nic, bo czekam na jakieś polecenie.

     - Ambicją każdego dziennikarza jest szukanie samemu tematów, a nie czekanie aż kierownik coś zleci - powiedział Papcio, bo tak nazywali go pracownicy tej kuchni redakcyjnej.

     Pomyślałam sobie, że zapewne ma rację i wzorem Szekspira, który całą swoją mądrość życiową zdobywał stojąc na ulicy i obserwując, co się na niej dzieje, postanowiłam też tak postąpić. Sięgnęłam więc po płaszcz i gdy już miałam wyjść z pokoju, usłyszałam głos szefa:

     - A gdzież to, moja panno, się wybierasz?

     - Idę pochodzić po mieście i znaleźć jakiś temat do napisania tekstu - odparłam.

     - Co takiego?! Nie jesteś tu po to, żeby spacerować po Wrocławiu, ale by pracować. Nigdzie nie pójdziesz. Masz tu pismo, zrób z tego jedynkę - powiedział redaktor Drozdowski i rzucił mi na biurko jakiś maszynopis.

     Treść tego pisma dotyczyła produkcji cukru i wydajności cukrowni na Klecinie. Zastanawiałam się, co to znaczy "zrób jedynkę". Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że jedynka to zapewne pierwszoplanowy materiał na stronie, więc musi być ciekawy i obszerny. Sięgnęłam przeto po stojącą na półce regału encyklopedię i rozpisałam się na temat uprawy buraków, ich odmian, koncentrując się na tej cukrowej. W sumie stworzyłam półtorej strony maszynopisu i zadowolona ze swojego wyczynu podałam tekst Papciowi. Ten spojrzał na mnie, potem na moje dzieło, znów na mnie i wykrzyknął:

     - Dziewczyno, czyś ty oszalała?! Przecież to miała być jedynka, a nie rozprawa buraczana! Ty się w ogóle nie nadajesz do działu miejskiego!

     - Przepraszam, panie redaktorze, ale ja myślałam, że jedynka to jest główny artykuł na stronie - odparłam, prawie łkając.

     - No, już dobrze. Przebaczam. To twój pierwszy dzień. Zapamiętaj sobie jednak, że największy tekst na naszej stronie nazywa się czołówką, mniejszy, dwuszpaltowy, to dwójka, a najmniejszym jest jedynka - pouczył mnie szef.

     Po tej lekcji nie miałam już nigdy podobnych wpadek i nie zrezygnowałam jednak z ubiegania się o bycie dziennikarką. Połknęłam ten bakcyl na całe życie, a w Słowie Polskim przepracowałam 36 lat. Także spory kawał czasu jako kierowniczka działu kultury.

Zofia Frąckiewicz-Kukla


Kliknij na zdjęcie, by powiększyć...

Rok 1965 – spotkanie towarzyskie z okazji 20-lecia Słowa Polskiego. Siedzą – od lewej: Wiesława Piotrowska, Kalina Godlewska, Elżbieta Szpitalak, Zbigniew Tempski, Halina Marek, Ryszard Skała, Jadwiga Wiśniowiecka, Teresa Chwieduk, Janusz Czekaj, Kamila Stawik. Stoją: Adam Gawlik, Mieczysław Zawadowski, Bronisław Winnicki, Tadeusz Emerling, Henryk Stokrocki, Józef Łukaszewicz, Henryk Czekański, Konrad Makohoński, Barbara Olszewska, Urszula Orlikowska, Zdzisław Zieliński, Zofia Kielan, NN, Henryk Machul, NN.
Fot. Tadeusz Drankowski


Galeria zdjęć z jubileuszu 30-lecia

     Półmetek sześćdziesiątki – galeria zdjęć fotoreportera Tadeusza Drankowskiego wybranych z albumu opracowanego przez Michała Żywienia na jubileusz 30-lecia Słowa Polskiego w roku 1975



Pamiątkowa plakietka

Redaktor naczelny Czesław Kubasik i sekretarz redakcji Henryk Machul podczas spotkania z praktykantami działu miejskiego. Rozmowa bardziej przyjacielska niż dyscyplinująca

Zastępca redaktora naczelnego Romuald Gomerski (“Aniołek”) wydziwia nad artykułem redaktora działu kultury Wojciecha Zaborowskiego (“Szpicbródka”).

Dział łączności z czytelnikami, czyli babska armia interwencyjna. Od prawej: Barbara Olszewska (“Herod w spódnicy”), Krystyna Bednarz, kierowniczka Alicja Baraniecka, Regina Milewska (“pułkownikowa”), Danuta Miszczyszyn oraz NN czytelnik.

Przedziwne spotkanie pracowników działów społecznego, ekonomicznego i kultury. Od lewej: Krystyna Filcek, Wojciech Zaborowski, Wiesław Kaczmarek, Zbigniew Dyliński, Józef Łukaszewicz i Ewa Trusiewicz. Trwa dyskusja interdyscyplinarna.

Dział miejski – najbardziej fotogeniczny w redakcji. Od prawej: Anna Piwowarska, wcześniej Eugeniusz Stelmach, za Anną Kazimierz Łuczak, Teresa Bondarewicz i Marek Sznajder.

Zastępca sekretarza redakcji Wiesław Ryk markuje umiejętność czytania.

Powstaje reportaż uczestniczący. Marek Sznajder w cudzej skórze jako sprzedawca w sklepie spożywczym.

Marek Sznajder we własnej skórze pisze “Z drugiej strony lady” z cyklu “Życie na gorąco”.

Sala Książęca wrocławskiego Ratusza, 29 sierpnia 1975 r. – odznaczenia pracowników redakcji. Od lewej: zastępca sekretarza redakcji Henryk Czekański, publicysta działu ekonomicznego Konrad Makohoński, sekretarka redaktora naczelnego Kamilla Stawikowa.

W Sali Książęcej: Janusz Czekaj (dział ekonomiczny), Zofia Frąckiewicz (dział kultury, nauki i wychowania), Kamilla Stawikowa, Halina Zublewiczowa (sekretarka Rady Zakładowej), Konrad Makohoński.

Krystyna Bednarz, Krystyna Filcek, Jerzy Łętowski i Halina Marek w kolejce po pamiątkowe dyplomy-matryce drukarskie, które wręcza redaktor naczelny Czesław Kubasik.

Ciąg dalszy wręczania dyplomów-matryc. Tym razem czyni to z wrodzonym wdziękiem dyrektor Wrocławskiego Wydawnictwa Prasowego Zbigniew Kawalec. Od lewej: redaktor działu terenowego Lesław Miller, Jadwiga Wiśniowiecka (dział społeczny) i Krystyna Bednarz.

I jeszcze jedno pamiątkowe zdjęcie z dyplomami-matrycami. Pozują poważnie, figlarnie i filuternie: Jadwiga Wiśniowiecka, Krystyna Bednarz, Krystyna Filcek, Halina Marek i Anna Piwowarska.

Od lewej: wicedyrektor WWP Władysław Starkiewicz, sekretarka Lucyna Lesiak, redaktor naczelny wrocławskiej TV Mieczysław Zawadowski, redaktor naczelny Wieczoru Wrocławia Ryszard Skała, pierwszy redaktor naczelny Pioniera i Słowa Polskiego Tadeusz Drewnowski, dyrektor Prasowych Zakładów Graficznych Brunon Kleszczyński i redaktor naczelny wrocławskiej rozgłośni PR Stanisław Gorzkowicz.

17 - 18 maja 1975 r. Wzgórze Partyzantów – festyn…

…i kiermasz Słowa nad fosą miejską.

Najmłodsi czytelnicy Słowa. W 1975 roku gazeta miała nakład 130.000 egz.

Turniej szachowy o Puchar Słowa Polskiego. Naszą gazetę reprezentuje wytrawny szachista, nestor wrocławskich dziennikarzy, redaktor Naszego Wrocławia, Pioniera i Słowa Polskiego Tadeusz Tułasiewicz - Tuwicz.

Partynickie Tory Wyścigów Konnych. Na chwilę przed gonitwą o Grand Prix redakcji Słowa Polskiego.

Na początku był Pionier


Pierwsza strona wydawnictwa jubileuszowego na 50-lecie Słowa Polskiego.

     Chciałoby się zacząć biblijnym stwierdzeniem, że na początku było Słowo. Ale to nieprawda. Na początku – wiedzą wszyscy – był Pionier. Wiedzą też, kiedy był ten początek: 27 sierpnia 1945 roku. Pierwsza gazeta codzienna na ziemiach zachodnich!

     Łatwo powiedzieć: zaczął ukazywać się. Ale żeby do tego doszło, ile trzeba było trudu, improwizacji, pokonywania trudności – wydawałoby się – nie do pokonania.

     Pionier był taki, jak całe życie w ówczesnym Wrocławiu, na tych ziemiach, na które ciągnęli ludzie zewsząd. Jechali w nieznane, w niepewne. Tej pewności miała im przydać gazeta. Bo czyż nie podnosiły na duchu wiadomości, że gdzieś tam urządzono dożynki, że obraduje Zjazd Przemysłowy Ziem Zachodnich, że rozpoczął się rok szkolny?

     Jakże przez te pół wieku zmieniło się nasze życie, zmienił się Wrocław! Dziś dziennikarz grzmi, że dziura w jezdni, a wtedy Świdnicką nie dało się przejść, gdzieś tam latarnia nie świeci, a wtedy całe miasto było ciemne, krytykuje się MPK, bo czasowo zmieniło trasę któregoś tramwaju, a wtedy jeździł jeden tramwaj z Biskupina do Dworca Nadodrze.

     W końcu września 1945 Pionier miał już 15 tysięcy nakładu. Mało? Skądże, dużo! Cały Wrocław w końcu tego roku liczył 30 tysięcy polskich mieszkańców. A co to byli za ludzie! Nie mówię, rzecz jasna, o tak zwanych szabrownikach, co to jechali na zachód, żeby coś ukraść. Ci, co tu się osiedlali, mieli jedno hobby, choć tego słowa nie znali. Tym hobby był Wrocław. Oto z ruin, zgliszcz, powojennego bałaganu, wyłaniał się porządek. Kiedy, gdzieś w roku 1946, kończyły się czasy wielkiej improwizacji, kiedy była już i szkoła, i sklep, i radio zagrało, i coraz śmielej miejska komunikacja przebijała się przez zawalone gruzem ulice, redakcja uznała, że pionierskie czasy się skończyły. Czas pomyśleć o nowym tytule pierwszego wrocławskiego dziennika. Jak go nazwać? Mieli zadecydować Czytelnicy.

     Proponowali kilkadziesiąt różnych nazw. Były m.in.: Głos Polski, Dziennik Wrocławski, Kurier Wrocławski, Nowa Era, Forteca Polska, Nowa Reforma, Wał Zachodni, Reduta Dolnośląska, Pismo Wybrane, Stabilizator, Wolność Dolnośląska.

    Oni właśnie postanowili: Słowo Polskie. Bo przed wojną we Lwowie ukazywała się gazeta pod tym tytułem, a znaczny procent ówczesnych wrocławian to byli ludzie ze Lwowa i okolic. Ale był pewnie i drugi powód, który dziś już trudno jest zrozumieć. Oto tutaj, na ziemiach zachodnich, na tych ziemiach, które przez sześć wieków oderwane były od Macierzy, znowu zabrzmiało słowo polskie. Wtedy to wzruszało. Bo żywa jeszcze była pamięć okupacji, wojny, prześladowania wszystkiego, co polskie.

     I tak 1 listopada 1946 pojawiło się Słowo Polskie. Ten dziennik, który obchodzi właśnie swoje 50-lecie. Ileż to burz, ile wielkich wydarzeń Słowo przeżyło, relacjonowało, a nieraz i współtworzyło! A iluż przyjaciół sobie pozyskało! Tych, co to nas od lat, od dziesięcioleci, albo i już od półwiecza czytają.

     Obyśmy w przyszłości jak najwięcej dobrych wieści mogli przynosić naszym Czytelnikom!

Michał Żywień
(Z wydawnictwa
na 50-lecie
Słowa Polskiego – 1995)

U – jak uśmiech

     Przez wiele lat w Słowie Polskim ukazywała się rubryka „U – jak uśmiech”: dowcipy rysunkowe, słowne, później minifelietoniki. Michał Żywień, który pracy zawodowej w Słowie Polskim poświęcił całe swoje dziennikarskie życie – od 27 sierpnia 1945 roku aż do przejścia w roku 1990 na emeryturę – przekazał nam garść swoich wspomnień z tych lat (większość od weselszej strony), które opatrzyliśmy właśnie tym dawnym tytułem.

Górą Wrocław!

     W roku 1946 w redakcji zjawił się krakowski dziennikarz Zbigniew Grotowski. Szybko stał się patriotą Wrocławia. Pisał, że kiedy we Wrocławiu ktoś kupuje pół litra wódki, ekspedientka pyta: – Zapakować czy na miejscu? W Krakowie, gdy klient kupuje ćwiartkę, sprzedawca mówi: – O, u pana wielkie przyjęcie...

Zagranie niezupełnie szachowe

     Zbyszek Grotowski grywał z zapamiętaniem w szachy. Kiedyś zapowiedział mi:

     – Michale, dziś gramy o żonę.

     – Ależ ja nie mam żony! – broniłem się.

     – Nie bój się, ja przegram.

Małe też jest piękne!

     W roku 1947 pojawił się w redakcji Mieczysław Zawadowski (późniejszy redaktor naczelny Słowa). Trafił pod skrzydła kierownika działu miejskiego Wacława Drozdowskiego. Wystartował artykułem o zaopatrzeniu miasta w warzywa. Trzy strony maszynopisu. Następnego dnia nerwowo przerzucił numer i zaatakował:

     – Dlaczego nie ukazał się mój artykuł?

     – Nie dość uważnie przeczytał pan dzisiejszą gazetę – spokojnie rzekł Wacek.

     Okazało się, że w rubryce „Notatnik wrocławski” znalazła się notka, że z warzywami we Wrocławiu jest źle.

Żona czy suczka?

     Trzecim w kolejności redaktorem naczelnym Słowa, po Jerzym Drewnowskim i Teofilu Witku, był Antoni Wasilewski, przesympatyczny wilnianin. Zwykł mawiać, że z wojny uratował tylko żonę i suczkę.

     Kiedyś rozpaczał, że uciekła z domu.

     – Żona czy suczka? – spytał Mieczysław Kolbusz.

     Kiedy Kolbusz przeniósł się do warszawskiej redakcji Wola Ludu, chętnie przyjeżdżał do Wrocławia. Mówił wtedy: – Przybywam tu z woli ludu.

Nie każdemu mróz straszny

     Wrocław przeżywał zimę stulecia. Zamykano szkoły, niedogrzane były szpitale, pękały rury. Brakowało opału. Na naradę w komitecie PZPR poszedł dziennikarz Słowa. Chodziło o to, jak rozdzielać skąpe przydziały węgla. Pamiętam, jak przedstawiciel Ogrodu Botanicznego ze łzami w oczach mówił, że giną tropikalne rośliny.

     W pewnym momencie ktoś powiedział: – Towarzysze, otwórzcie okno. Bardzo tu gorąco.

     Notka na ten temat nie ukazała się.

Samotność uwiera

     Kiedy nasza koleżanka, dziennikarka Słowa Polskiego Teresa Wiszniewska, rozwiodła się, głosiła hasło: „Noc polarna jest zbyt krótka, jeśli w łóżku twym rozwódka”.

     Niedługo była sama. Wkrótce gratulowaliśmy jej kolejnego zamążpójścia.

Zgodnie z przepisami

     Anegdota ze starego Słowa.

     Gość pyta w restauracji kelnera: – Czy pan tu jada?

     – Nie. BHP nie zezwala.

     BHP to bezpieczeństwo i higiena pracy.

Żuk z Colorado

     W latach 50. Słowo Polskie, podobnie jak wszystkie inne ówczesne gazety, pisało o stonce zrzucanej przez Amerykanów nad Polską. Kiedy wiatr wiał z zachodu, miała ona nadlatywać na nasze uprawy ziemniaczane.

     W drukarni przy ul. Piotra Skargi, gdzie wówczas drukowano naszą gazetę, znaleźliśmy roczniki przedwojennych wrocławskich gazet. Były tam reklamy środków do zwalczania stonki. Wykorzystać tych przepisów nam nie pozwolono.

I tak bywało

     Kilka notek z łamów Słowa w roku 1951:

     • Wrocławscy studenci zorganizowali dzień ładowania cegły dla Nowej Huty.

     • Kończą się braki herbaty. Handel zapowiada duże dostawy.

     • Z okazji 1 Maja studenci wyższej szkoły plastycznej zobowiązali się wykonać maski podżegaczy wojennych, karykatury trumanów, churchillów i adenauerów. Urozmaicą w ten sposób pochód 1-majowy.

Mądry po szkodzie

     Napisałem kiedyś artykuł pt. „Nie dajcie się okraść”. O tym, jak w różnych krajach świata ogołaca się turystów. Wrócił z Paryża redakcyjny kolega Maciek Głowacki i powiedział: – Okradli mnie dokładnie tak, jak napisałeś.

     Kilka nauk:

     • Jeśli na schodach metra robi się zator, mocno trzymaj portfel.

     • Damską torebkę trzymaj zawsze przed sobą.

     • Nie wieszaj torebek w lokalu na poręczy krzesła.

     • Nie zostawiaj na noc samochodu wypchanego turystycznym dobrem. Rano będzie pusty

Nielegalne majtki

     Na dziedzińcu przed Uniwersytetem Wrocławskim stoi nagi posąg szermierza. Liczy on sobie już około 100 lat, jako że został odsłonięty z roku 1904. Jego twórcą był rzeźbiarz Hugo Lederer.

Kiedyś, we wczesnych latach 50., na prima aprilis studenci ubrali szermierza w damskie majteczki. Żart? O, nie! Poszukiwaniem autorów pomysłu zajęła się Służba Bezpieczeństwa. Bo przecież to nie był pomysł jednego człowieka. A więc grupa. A przecież nielegalna. A jeśli tak, to może wroga...

     Takie były czasy.

Gołąbek Picassa

     Dziś już mało kto wie, że we Wrocławiu gościł kiedyś Pablo Picasso. Przyjechał z okazji Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju. Nie był gorliwym uczestnikiem obrad, nie wytrwał do końca kongresu. To z jego inicjatywy został uchwalony apel w bronie postępowego poety chilijskiego Pabla Nerudy, autora głośnego w tamtym czasie poematu „Niech się zbudzi drwal”.

     Wtedy też, we Wrocławiu, Picasso narysował gołąbka, który przez lata był symbolem ruchu w obronie pokoju – ruchu ściśle kontrolowanego przez Związek Radziecki.

Szpieg z wieży

     Na wrocławskich Krzykach znajduje się cmentarz oficerów radzieckich. Liczy 763 groby, w tym 69 bezimiennych. Przy wejściach na cmentarz z obu stron stoją na postumentach czołgi T-36. Były one główną bronią pancerną Związku Radzieckiego w II wojnie światowej.

     We wczesnych latach 50., kiedy to wszędzie szukano szpiegów, krążyła po mieście plotka, że w wieżyczce jednego z czołgów znajdowała się radiostacja, skąd nadawano szpiegowskie informacje na Zachód.

     Nigdy nie dowiedziałem się, ile w tym było prawdy.

Walka podjazdowa

     Na początku lat 50. prowadzona była na Dolnym Śląsku akcja walki z analfabetyzmem. O rozmiarach tej akcji może świadczyć fakt, że w samym Wrocławiu zorganizowano ponad 150 kursów.

     W kilka tygodni po rozporządzeniu nakazującym prowadzenie takich szkoleń jeden z sołtysów zameldował, że analfabetyzm został w jego miejscowości zlikwidowany.

     Okazało się, że po prostu wszystkich analfabetów wysiedlił do sąsiedniej wsi.

Grzeczność nie na co dzień

     Wrocław, lata pięćdziesiąte. Klient przy stoisku obuwniczym bacznie przygląda się parze butów, które podała mu ekspedientka.

     – Coś tu jest nie w porządku – mruknął do żony.

     – Dlaczego?

     – Ta ekspedientka jest za grzeczna.

Gdzie byliście przy sadzeniu?!

     Jak ten czas leci! Przy placu Grunwaldzkim wycina się topole. Niektóre w razie wichury mogłyby się okazać niebezpieczne dla przechodniów i aut.

     Mało kto pamięta, że sadzono je w roku 1952 w tzw. czynie społecznym. Kiedy w latach 80. Słowo Polskie zapytało Czytelników, kto te topole sadził, zgłosiło się ponad 1500 osób. A drzew posadzono około setki.

Polak pisać potrafi pięknie

     Kiedyś w Słowie Polskim zorganizowano dla Czytelników zabawę pod nazwą „Szukamy homonimów”. Nadesłano ich setki. Kilka próbek: wina wina, okazała okazała, marna Marna, szyję szyję, bogdanka Bogdanka, oblicza oblicza, wiedźmy wiedźmy, pudle w pudle, śmiała się śmiała.

     Była też inna zabawa: nowelki ze słów zaczynających się tą samą literą. Oto mała próbka na literę P:

     „Pan Paweł poszedł popływać. Prychał, pluskał prawie pół popołudnia.

     – Pan pięknie pływa – powiedziała podchodząc przystojna panienka, panna Pola...”

     Nowelka liczyła kilka stron. Ale rekord pobił autor czternastostronicowego opowiadania „Porwanie planów Portugalii”.

     Choć o prawdziwym rekordzie tekstu na literę P może powiedzieć dopiero Robert Szecówka – znany w świecie satyryk i karykaturzysta, jeden z inicjatorów legnickiego Satyrykonu, którego powieść w stylu groteski „Pałer” ma dwadzieścia tysięcy słów! Dała mu ona niekwestionowany prymat i wpis do Księgi Guinnessa.

Dosadna recenzja

     Kiedyś na redakcyjnym kolegium Słowa omawiano artykuł, który miał się ukazać następnego dnia.

     Henryk Czekański ocenił go dosadnie:

     – To gówno, nie artykuł!

     – Z ust mi to wyjąłeś – zawołał Janusz Czekaj.

Pytanie nieretoryczne

     Kiedyś drukowaliśmy w Słowie studenckie relacje z egzaminów. Prof. Marciniak, mocno postawny starszy pan, zadał studentce pytanie:

     – Jakie są objawy ciąży?

     – Nie ma okresu, ma się duży brzuch i chce się wymiotować – odpowiedziała.

     – Proszę pani – miał odpowiedzieć profesor – ja nie mam okresu, niech pani spojrzy na mój brzuch i chce mi się rzygać, kiedy słyszę, co pani mówi. Czy ja jestem w ciąży?

Do odważnych świat należy

     Egzamin z historii filozofii. Studentka zamierzała pójść tylko na giełdę, bo niemal wszyscy oblewali, ale choć przestraszona, stanęła jednak przed obliczem profesora, który powiedział krótko:

     – Zadam tylko jedno pytanie i będzie pani miała dwójkę albo piątkę. Jakiej narodowości był Avicenna?

     – Był Ormianinem.

     – Źle. Był Tadżykiem, ale ma pani piątkę. Nie powiedziała pani, że to Włoch albo Francuz.

Spotkanie internacjonalne

     Kiedyś redakcja zleciła Ryszardowi Pollakowi napisanie artykułu o Politechnice. Wybrał się na uczelnię razem z fotoreporterem Tadeuszem Szwedem. Opowiadał:

     – Zjawiliśmy się u umówionego rozmówcy, który właśnie coś objaśniał studentom. Wyciągnął rękę i przedstawił się: Niemiec. Pollak – odpowiedziałem. Po chwili Tadzio: Szwed.

     Uśmieszki studentów, napięta sytuacja. Ale szybko wyjaśniło się, że tak się naprawdę nazywamy.

Agent bardzo tajny

     Kiedyś, kiedy porywanie samolotów było nagminne, regułą było, że przed startem ogłaszano pasażerom komunikat: „Na pokładzie znajduje się przedstawiciel służby bezpieczeństwa, który będzie czuwał nad bezawaryjnym przebiegiem naszego rejsu”.

     Andrzej Mrozek, znany z poczucia humoru wrocławski aktor, wstał i ukłonił się pasażerom.

     Opowiadał, że nie miał przykrości.

Chyba że wałach...

     Do znakomitego malarza wrocławskiego Eugeniusza Gepperta, rektora wyższej szkoły plastycznej, zwrócił się kiedyś pewien nowobogacki:

     – Chciałbym, żeby mistrz mnie sportretował.

     – Ależ panie, ja maluję głównie konie. I to młode, panie, młode!

Wystarczy trochę poczekać

     Bardzo popularny był kiedyś we Wrocławiu poeta, publicysta i wspaniały gawędziarz Bernard Antochewicz. Opowiadał, że podczas jednego z zebrań grupy literatów wpadł nagle do pomieszczenia chłopak w harcerskim mundurze i zawołał:

     – Jest makulatura?

     – Właśnie się robi – odpowiedział Bernard.

Sprawa proporcji

     Pewien świdnicki plastyk przedłożył w państwowym przedsiębiorstwie dwa rachunki: za malarstwo ścienne i drugi za prace sztalugowe.

     Księgowa wzięła do ręki jeden z rachunków i zapytała: – To za te dwie duperelki, co tam wiszą?

     – Nie – spokojnie odrzekł plastyk. – To za te wielkie duperele na ścianie.

Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi

     Przyszła kiedyś do redakcji czytelniczka mieszkająca w jednym z nowych bloków.

     – Mam problem. W sąsiednim mieszkaniu słychać każde słowo wypowiadane u nas.

     – Może powieście na ścianie gruby kilim? – zaproponował dziennikarz.

     – Jak to?! Wtedy byśmy nie słyszeli, co mówią sąsiedzi!

Ciężkie życie budowlanych

     Kiedyś korespondent Słowa Polskiego Stanisław Orłowski zanotował na konferencji budowlanych takie wypowiedzi:

     • Mamy większe kłopoty z usterkami niż telewizja. Oni tylko przepraszają, a my musimy usuwać.

     • Innym kominiarze przynoszą szczęście, a nam kłopoty. Nie chcą odbierać nieszczelnych przewodów kominowych.

     • Do komisji matki można zgłaszać i męskie kandydatury.

     • Betoniarka nie radio. Trzaski w transmisji nie przeszkadzają w odbiorze betonu.

Szczerość do bólu

     Opowiadano mi, że kiedyś Barbara Folta z wrocławskiej redakcji TV zjawiła się u przyjaciółki na urodzinowym przyjęciu, spojrzała na tort i zawołała:

     – Co widzę? Zabrakło ci świeczek?!

Czyż nie logiczne?

     Kiedyś w kamiennogórskim lokalu zapytałem kelnerkę, dlaczego tu tak pusto.

     – Bo kiedy jest dancing, trzeba płacić wstęp, a ludzie nie chcą.

     – To czemu nie skasujecie biletów wstępu?

     – A z czego byśmy utrzymali orkiestrę?

     – To z czego ich utrzymujecie, jeśli nikt nie przychodzi?

     – Płacimy im pensje.

     – Za co? Przecież oni nie grają.

     – A dla kogo mają grać?

Słowo uratowało fosę miejską

     Na liście zasług Słowa Polskiego można odnotować... uratowanie fosy miejskiej. Oto w pierwszych powojennych latach Wrocław prowadził walkę z ruinami. Po latach obliczono, ile setek tysięcy metrów sześciennych gruzu trzeba było wywieźć z miasta.

     Pamiętam jeszcze nazwisko pełnomocnika akcji uprzątania gruzu. Nazywał się Szykier. Rzecz jasna, nie odróżniał zwykłej cegły od gotyckiej, zabytkowej. On właśnie wpadł na pomysł, aby nie obciążać miasta kosztami wywozu gruzu za miasto i użyć go do... zasypania miejskiej fosy.

     To właśnie Słowo Polskie podniosło alarm. Na szczęście skuteczny.

Dzisiaj takich drukarzy już nie ma

     Wiadomo, że redakcja zawsze musiała współpracować z drukarnią. Dla podtrzymania dobrych stosunków zaproszono kiedyś grupkę drukarzy na spotkanie u redaktora naczelnego Słowa Polskiego. Był nim wtedy Bronisław Winnicki.

     Siedzimy, rozmawiamy. Drzwi się otwierają, sekretarka Kamila Stawik wnosi herbatę. Goście spojrzeli po sobie i jeden z nich odzywa się: – To co, będziemy to pić na sucho?

     Pojawiło się wino.

     – Od tego my rdzewiejem – padła drukarska uwaga.

     Sytuację uratowała wyborowa.

Z Długim Targiem nie było

     Opowiadała czytelniczka, że była z córeczką na poczcie. Kupiła znaczki z widokiem Nowej Huty. Dziewczynka nakleiła znaczek na list i zapytała panią w okienku:

     – Proszę pani, czy list z tym znaczkiem dojdzie do Nowej Huty?

     – Ależ tak.

     – Tego się właśnie bałam. Chcę wysłać list do Gdańska.

Chyba desperat?

     Na pierwszej stronie Słowa Polskiego była kiedyś stała rubryka pt. „Rodzynki”. Były to zwykle ciekawostki ze świata. Ukazało się kiedyś zdjęcie Sofii Loren, a z podpisu wynikało, że aktorka szuka męża.

     Następnego dnia redakcja otrzymała list z Wałbrzycha. Pisał górnik, że bez nałogów, że dobrze zarabia i chętnie poznałby panią Zofię.

Wiadomość z ostatniej chwili

     W redakcji nocnej zawsze trwa wyścig z czasem. A tu telefon. Czytelnik z Milicza nieco bełkocącym głosem pyta, ile Kennedy miał dzieci.

     – Panie, nie mamy czasu. Niech pan jutro zadzwoni.

     – Nie da się. Rachunek trzeba zapłacić dziś.

À rebours

     Rok 1951. UB przez kilka dni szukało sabotażysty. A wszystko dlatego, że w Słowie ukazały się jednego dnia dwie notatki: o kongresie pokoju w Sztokholmie zatytułowana „Ponura farsa”, a druga pod tytułem „Radosny dzień” informowała o wyborach w RFN. W drukarni omyłkowo zamieniono tytuły.

Dzień niekoniecznie prawdy

     Robiliśmy kiedyś czytelnikom kawały primaaprilisowe.

     Napisaliśmy, że Orbis zapowiada wycieczkę „Batorym” do Szwajcarii. Przed siedzibą Orbisu ustawiła się kolejka.

     Pisaliśmy, że na placu Grunwaldzkim stoją dwie cysterny z francuskim koniakiem. Nasz reporter zagadnął czytelnika z kubkiem: – Panie, przecież dziś pierwszy kwietnia!

     – Wiem, padła odpowiedź – ale wolę nie ryzykować.

Henio – król łgarzy

     Przez długie lata na łamach Słowa swoje „Przebłyski” drukował Henryk Jagodziński. Kilka z nich:

     • Jeżeli ziewamy w towarzystwie kobiety, to wcale nie znaczy, że chcemy z nią spać.

     • Życie miał nieudane, ale pogrzeb był wspaniały.

     • Medal był fałszywy, ale i zasługi urojone.

     • Nie czas żałować Róż, gdy płoną.

Kto chce, niech wierzy

     Popularną rubryką w Słowie był kiedyś „Klub łgarzy”. Przypomnę kilka notek:

     • W Karkonoskim Parku Narodowym w Małym Stawie urządzono zawody wędkarskie. Zwycięzców złapano.

     • Pisaliśmy niedawno, że niejaki Onufry Z. bestialsko pobił kobietę. Jak się okazało, była to jego żona. Przepraszamy pana, panie Onufry.

     • Przepis kucharski: Bierzemy gorzką paprykę. Zalewamy miodem, dodajemy margaryny i octu. Posypujemy makiem i proszkiem kakaowym. Prawda, że niejadalne...?

Kawał głupi, aż okrutny

     Klemens Krzyżagórski miewał kłopoty z alkoholem. Kiedyś w większym towarzystwie siedzieliśmy w Klubie Dziennikarza. Teresa Chwieduk – a wszyscy byli w zmowie – wypuściła na stół białe myszki.

     – O, białe myszki! – zawołał Klemens.

     – Gdzie? Jakie myszki? – zdziwili się wszyscy.

     Przyznaję: to był głupi kawał.

Weź wołu…

     Anegdota ze Słowa z roku 1961:

     – Dam ci przepis na świąteczne ciasto. Bierzesz szklankę mleka, szklankę cukru, szklankę mąki...

     – Ale skąd mam wziąć szklankę...?!

Dzień prawdy

     1 maja 1986 roku, kiedy w pochodzie szła ulicą grupa RSW „Prasa”, studenci na chodnikach skandowali popularne wówczas hasło: „Prasa kłamie!” Wtedy na naszych łamach nie było kłamstwa. Ani słowem nie wspomnieliśmy o tym.

* * *

     Po kumotersku zamieszczamy też dwie relacje autorstwa dziennikarzy Wieczoru Wrocławia i Gazety Wrocławskiej. W końcu wszystkie trzy redakcje znajdowały się niegdyś o krok od siebie.

O stolarzu, co dobrze piłował

     Dawniej mawiano - reklama dźwignią handlu. Dziś to już jasne jak słońce, że dźwignią prawdziwej reklamy jest seks. Przekonał się o tym kiedyś czytelnik i zarazem ogłoszeniodawca, gdy zrozpaczony zadzwonił do redaktora dyżurnego Wieczoru Wrocławia.

     - Co mam teraz zrobić? No co? - krzyczał zdruzgotany. - Matka z domu chce mnie wyrzucić, to awantury robi, to pogotowie każe wzywać. Wszystko przez to, że w seksach jestem! 

     - W seksach???.... - zdębiał dzielny redaktor.

     - A tak! Szukaj pan w ogłoszeniach towarzyskich.

     I choć w owych czasach w tytule, o którym mowa, było ich sporo, to jedno wyróżniało się na tle pozostałych, zachwalających wyjątkowe walory Niedrogiej Ewelinki, Seksownej Nastolatki czy Dojrzałej Napalonej: "Stolarskie"...

     - Bo ja, proszę pana, stolarz jestem - wyjaśnił rozmówca osłupiałemu redaktorowi. - Dałem ogłoszenie do rubryki "Usługi". No i teraz mam się z pyszna. Dzwonią dzień i noc, świntuchy jedne, pytają, czy dziewczyny robią to na stole albo w szafie, czy dobrze piłuję i hebluję. Skaranie boskie!

     Redaktor zachował zimną krew. Chwycił się informacji o tym rozgrzanym do czerwoności telefonie i zręcznym pytaniem przekonał zirytowanego stolarza:

     - Dzwonią? Dzwonią! A wcześniej dzwonili? Nie? No, widzi pan, dobra reklama!

Barbara Chabior

Rzecznik z defektem

     W początku lat 70. ubiegłego wieku propaganda sukcesu rozkwitała. Zamożniejsze miejscowości i przedsiębiorstwa zapraszały dziennikarzy z całej Polski w nadziei na pochlebne opisy dokonań fundatorów imprezy. Dziennikarze zjeżdżali, w nadziei na solidną wypitkę i zakąskę.

     Któregoś roku Klub Dziennikarzy Depeszowych dostał zaproszenie samego towarzysza Cieślika, partyjnego szefa województwa legnickiego, potężnego z racji tamtejszego miedziowego bogactwa. Pokazano nam kopalnię, hutę, teatr oraz muzeum i już nastała pora uroczystej kolacji. Sam pierwszy z byle pismactwem się nie pospolitował, ale przysłał swoich wasali z władz miejskich i partyjnych. Po paru toastach gruzińskim koniakiem przyszło do interesów. Jeden z dostojników ogłosił, iż województwo potrzebuje rzecznika prasowego, gdyby więc któryś z obecnych reflektował... Redaktor Jurek Łętowski wśród licznych talentów posiada też umiejętność parodiowania różnych osób. A że w telewizji szedł wtedy serial "Ja, Klaudiusz", zaś tytułowy cesarz rzymski genialnie się jąkał, Jurek opanował i tę rolę. Teraz odezwał się:

     - To moo...ooże jaaaa bym się nana...nadał? Ma...mamarzę o popo...saaadzie rzerze...rzecznika - wpił proszące oczęta w dostojnika, który wystąpił z propozycją. Oficjele z ramienia i po linii dziwnie szybko się z imprezy zmyli. Redaktorzy, zajęci trunkami i zakąskami, nawet na to nie zwrócili uwagi.

     Jerzy posady nie dostał i do dziś narzeka, że taka fucha przeszła mu koło nosa...

Andrzej Górny

Przebłyski jubileuszowe

Henryk Jagodziński, dziennikarz, satyryk i aforysta, twórca wrocławskiej szkoły aforystycznej, współpracował ze Słowem Polskim ponad 40 lat. To tu ukazywały się każdego tygodnia, najczęściej na stronie „Bigos”, prowadzonej przez Michała Żywienia, jego „Przebłyski”. Specjalnie na 50-lecie Słowa przygotował aforyzmy, które znalazły się w wydawnictwie jubileuszowym w roku 1995:

   • Nie wystarczy dać rzeczy słowo, trzeba jeszcze, aby to było SŁOWO POLSKIE.
   • Mój głos w dyskusji o miłości: kocham SŁOWO POLSKIE.
   • Minęło pół wieku, a SŁOWO POLSKIE wiecznie młode.
   • Nic nowego pod słońcem? A codzienne SŁOWO POLSKIE?
   • Codzienne czytanie SŁOWA POLSKIEGO staje się nawykiem – jakiż to pożyteczny nałóg!
   • „Dobry numer” – powiedział Czytelnik, biorąc SŁOWO POLSKIE.
   • Nie ma mądrzejszych od wytrwałych Czytelników SŁOWA POLSKIEGO.
   • Bóg stworzył kobietę, aby nas zasmucić, wino, aby nas pocieszyć, i SŁOWO POLSKIE, aby je wszyscy czytali.
   • Jedyne bezpieczne ryzyko to nabycie SŁOWA POLSKIEGO.
   • Ile myśli gubi się w słowach, a ile znajduje w SŁOWIE POLSKIM!
   • SŁOWO POLSKIE wie, co w dolnośląskiej trawie piszczy.
   • Nasi przyjaciele świadczą o nas, nasze przyjaciółki świadczą nam, nasze SŁOWO POLSKIE świadczy wszystkim Czytelnikom.
   • Aforyzm oszczędza czas – SŁOWO POLSKIE umila czas.
   • Głośne sprawy odbijają się echem na łamach SŁOWA POLSKIEGO.
   • Mądrej głowie dość bezsłowie. Mądrym głowom starczy SŁOWO.
   • Tytuł SŁOWO POLSKIE to tylko dwa słowa, a z Czytelnikami jakaż to rozmowa!
   • Mówią o nim „erudyta”, a on tylko SŁOWO czyta.

Ale cóż – to se nevrátí!

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław
tel./tel 48-71 341 87 60
sdrp.wroc@interia.pl