MENU:
Strona główna
|
Wspomnienia Słowian Ze Słowem po słowie Jesteśmy rówieśnikami! Niech żyją sześćdziesięciolatki! Wrocławskie Słowo Polskie ujrzało światło dzienne w 1945 roku, ja parę lat wcześniej, w 1942. Cóż znaczy tych parę lat różnicy! I mimo iż oficjalne zapoznanie nastąpiło wiele lat później, zauroczenie pozostało do dzisiaj. Jest przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Niespodziewanie z powodów rodzinnych muszę się przeprowadzić z Warszawy do Wrocławia. Na przeniesienie służbowe nie ma co liczyć, szukam na własną rękę nowego miejsca pracy. Może w Słowie? Redaktor Roman Karpiński nie ma nic przeciwko temu, ale...: “po pierwsze, to nie mamy wolnych etatów, bo właśnie przyjęliśmy do redakcji trochę ambitnej młodzieży, na przykład panią redaktor Ewę Trusiewicz, po drugie, to ja pana nie znam i warto najpierw sprawdzić, czy pan umie pisać, no i jak już koniecznie, to może pan na próbę spłodzi parę komentarzy politycznych do mego wglądu?” Nieee... Grzecznie podziękowałem za poświęcony mi czas i wylądowałem u red. Ryszarda Skały jako współpracownik Wieczoru Wrocławia. Ten, co prawda, również nie miał pustych etatów, ale zostawił mi wolną rękę w dobieraniu tematyki. Mogłem się skoncentrować na kulturze i sprawach miejskich. Tak to, dzieląc czas między inne miejsca mej pracy: Operę Wrocławską, Dolnośląskie Towarzystwo Muzyczne, IX Liceum Ogólnokształcące przy ul. Piotra Skargi i Wieczór, doczekałem dnia, gdy w progi liceum wstąpił kurier niezwykły od naczelnego redaktora Słowa Zygmunta Paprotnego z propozycją nie do odrzucenia, bym przyjął pracę jako etatowy dziennikarz Słowa Polskiego. W czasie rozmowy z naczelnym usłyszałem, że czyta moje teksty w Wieczorze Wrocławia i ponieważ dysponuje wolnymi miejscami, zaprasza mnie, bym został członkiem jego zespołu redakcyjnego. I – co najważniejsze – gwarantuje mi etat w dziale kultury, gdy tylko poznam trochę bliżej pracę redakcyjną, a więc drukarnię, działy informacyjne: terenowy i miejski itp. Tak nagle i niespodziewanie związałem się na początku lat siedemdziesiątych ze Słowem. Poznałem wtedy wspaniałych kolegów: Lesława Millera, który życzliwie i cierpliwie udzielał mi wskazówek, jak postępować, by nie tylko nie zagubić się w niecodziennym redakcyjnym bycie, ale zyskać uznanie i sympatię środowiska; Konrada Makohońskiego, który być może z zaświatów uśmiecha się, gdy mu teraz przypominam, jak to w pierwszych dniach mojej pracy pokazywał mi swój kajecik, informując, ile to – i w jaki sposób – informacji należy zebrać w tzw. terenie, gdy wyjeżdża się poza Wrocław. Szef działu terenowego, sympatyczny red. Jerzy Białowąs, był pod tym względem bardziej lakoniczny. Pokazał mi grube zszywki dziennika, puknął palcem w ostatnią stronę, terenową, i stwierdził: “Jak pan to przeczyta, to niech pan pisze podobnie, tylko lepiej”. Tak wyglądał mój pierwszy dzień pracy w redakcji. Czyż można się dziwić, że tak poinstruowany, w czasie licznych późniejszych spotkań z czytelnikami, na pytanie, co trzeba zrobić, żeby pisać, odpowiadałem, nawiązując nieświadomie do stylu wypowiedzi naszego wieloletniego kolegi, dziennikarza i aforysty, Henryka Jagodzińskiego: “Trzeba mieć kartkę papieru, długopis i umiejętność stawiania liter”. “Ale j a k to zrobić, by umieć pisać?”, dopytywali się niezaspokojeni słuchacze. “A... to już zupełnie inne pytanie” – odpowiadałem. Uśmiecham się dziś do Twego ducha, Jurku, w podzięce za mądrość postępowania z nowicjuszem. Bo jeślibym nie potrafił sam sprostać dziennikarskim wymogom, żadna nauka nic by nie pomogła. Jak pisał Julian Tuwim: “Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz!” Niezapomniane Słowo, niezapomniana, koleżeńska atmosfera, niezapomniane Koleżanki i Koledzy. Jak nie wspomnieć ówczesnego zastępcę sekretarza redakcji, red. Henryka Czekańskiego? Anegdoty, których jest głównym bohaterem, tworzyć będą opasły tom, bo nie wątpię, że doczeka się oddzielnej publikacji. Taki oryginał! Towarzystwa abstynentów na ogół unikał, toteż pewnego razu, gdy byłem już w dziale miejskim, mocno rozeźlił go mój krytyczno-ironiczny felieton o budowlanych zatytułowany “Chodźmy Felek na kufelek”. Redakcja mieściła się wtedy przejściowo przy ul. Ruskiej. W gmachu odbywał się remont, a nasi budowniczowie zamiast na rusztowaniach, spędzali czas w mieszczącym się na parterze barze. Nie musiałem się specjalnie wysilać w poszukiwaniu tematu, ale nie o to miał pretensję lubiany przez wszystkich Henio. “Jak pan mógł t a k o nich napisać, przecież i pan pije!” – rzucił mi na schodach prosto w twarz. “Tak – odpowiedziałem – ale ja nie muszę stać na rusztowaniach”. I nie czekając na ripostę, czmychnąłem, co żywo. Nie przeszkodziło to, że rozumieliśmy się dobrze, nie tylko przy klubowym barze. Miałem jednak i bardziej udane interwencyjne kawałki prasowe. W dziale terenowym kilkakrotnie zamieszczałem alarmujące teksty o... rozpadającej się coraz bardziej muszli klozetowej na dworcu w Zgorzelcu. Efekt był taki, że któregoś razu, gdy przybyłem do tego nadgranicznego miasta, zamiast muszli zastałem zamknięte na głucho drzwi toalety. Krytyka pomogła, toaleta przestała być problemem, problemem stało się co innego. A wiedzący wszystko red. Michał Żywień, który od wieków i na wieki był, jest i będzie Słowem, skwitował krótko zapał młodszego kolegi, gdy chciałem po raz n-ty opisać nabrzmiałą sprawę: “Panie kolego, jak długo jeszcze będziemy pisać o tym g... problemie?” Miał rację, ważniejsze były inne sprawy, tyle że nie zawsze można było o nich pisać. Ale to już nie jego wina! Nie można było pisać, a raczej, można było, tyle że na opak, o tym, jak to lokalne władze troszczą się o kulturę i zabytki. Wyobrażam sobie, co przeżywała moja wspaniała szefowa działu kultury red. Zofia Frąckiewicz, gdy otrzymała pewnego razu polecenie służbowe, by napisała tekst opiewający troskę władz o zabytki architektoniczne Wrocławia. A był to akurat okres, gdy troska owa objawiła się... zburzeniem zabytkowych, średniowiecznych młynów św. Klary, które to wydarzenie rozpętało istny atak całej stołecznej prasy kulturalnej na wrocławskich burzymurków. Lokalne władze nakazały redakcjom napisać coś zupełnie odwrotnego. Red. Zofia Frąckiewicz wyszła z tego obronną ręką, ale nie każdy miał tyle odwagi i hartu, co ona. Mijały lata. I słowo daję, że Słowo towarzyszyło mi również i towarzyszy w czasie pobytu poza granicami Polski. W ciemnych latach osiemdziesiątych, gdy administracyjne decyzje uniemożliwiały mnie i wielu innym odwiedzanie kraju, w wychodzącym we Frankfurcie nad Menem Przeglądzie Tygodnia, inspirowany aforystyką Henryka Jagodzińskiego, wieloletniego dostawcy aforyzmów do Słowa i mego serdecznego przyjaciela zarazem, drukowałem we wspomnianym piśmie jako Adalbertus Prosilvarius tzw. złote myśli zatytułowane “Po-słowie”, przy czym “słowo” pisane było kursywą. Bo to był dla mnie czas po “moim” słowie, wyraz tęsknoty za Słowem Polskim. Nawet nie wie red. Romuald Gomerski, były naczelny, jak wielką radością, terapią przeciwko nostalgii, była dla mnie możliwość drukowania po latach w tej gazecie moich korespondencji z zagranicy. Pozostałem wierny Słowu – jestem z nim przecież po słowie. A co do Wrocławia, cieszę się, że gdy w miesięcznych odstępach odwiedzam to miasto wiecznej młodości, wita mnie coraz bardziej strojne. Wrocław rośnie, jak na drożdżach – i dziś to zdanie może się ukazać, choć przed laty, gdy dla próby tekst z podobnym tytułem zaniosłem do sekretariatu redakcji, pogrożono mi tylko palcem za niestosowne dowcipy. No, ale traf chciał, że w owych zamierzchłych już czasach I sekretarz KW PZPR nazywał się, jak na złość dla autora niewinnego i optymistycznego w wydźwięku tytułu... Drożdż, Ludwik – dla dokładności. Podobna humorystyczna zbitka nie miała prawa ukazać się w gazecie, o losie której, jak również i losie dziennikarzy, decydował nie sekretarz redakcji, a właśnie ten inny. Na szczęście Słowo i to przetrzymało – wszak, jako się rzekło, słowo jest wieczne. 100 lat! Wojciech W. Zaborowski Romka wspominam najcieplej Przez wiele lat pracowałem jako dziennikarz Słowa Polskiego. Były to piękne czasy, choć “czuwała” nad nami wszechobecna cenzura. Ale nie dawaliśmy się, gdyż stanowiliśmy wielką redakcyjną rodzinę. Jeden przed drugim nie bał się opowiadać politycznych dowcipów, za które – w razie wsypy – można było nawet trafić za kratki, a w najlepszym razie “wzbogacić” swoją teczkę w SB. Przeżyłem kilku redaktorów naczelnych, a najlepiej pracowało mi się pod kierownictwem Romka Gomerskiego. Miał niezwykłe poczucie humoru i nie byłby sobą, gdyby każdego dnia nie zrobił komuś nieszkodliwego kawału. Ja byłem często ich ofiarą, lecz nie miałem do niego pretensji, bo też potrafiłem się mu nieraz sprytnie rewanżować. Któregoś dnia zdyszana sekretarka znalazła mnie w bufecie przy piwku i powiedziała, że pilnie poszukuje mnie redaktor naczelny. Pobiegłem więc szybko do gabinetu Romka, a tam siedział jakiś elegancko ubrany jegomość. Szef przedstawił go jako pułkownika ministerstwa spraw wewnętrznych. Przybysz zapytał, dlaczego w Klubie Dziennikarza opowiadam dowcipy polityczne. Zatkało mnie – to prawda, że często opowiadałem takie kawały na lewo i prawo, ale żeby zainteresowały one aż pułkownika bezpieki z ministerstwa?! Zanim jednak zdołałem coś odpowiedzieć, rzekomy pułkownik przeprosił mnie mówiąc, że to Romek go namówił na zrobienie kawału, ale on nie jest aktorem i nie umie grać. Miałem poczucie humoru, więc zacząłem się śmiać. Pan “pułkownik” był skromnym nauczycielem z powiatu kłodzkiego, który z Romkiem chodził do szkoły średniej i będąc we Wrocławiu, odwiedził go w redakcji. W poprzednim ustroju, a szczególnie u jego schyłku, na rynku brakowało prawie wszystkiego i sklepy świeciły pustkami. Dlatego cieszyła każda inicjatywa podjęcia jakiejkolwiek produkcji. Będąc w Kłodzku, odwiedziłem pewną spółdzielnię i dowiedziałem się, że zamierza szyć buty męskie. Szybko napisałem informację dając tytuł: “Buty ze styropianu z Kłodzka”. Na szczęście sekretarz redakcji miał wątpliwości, czy w butach na podeszwach ze styropianu można zrobić więcej niż 5 metrów, zanim się rozlecą. Dzięki niemu uniknąłem pomyłki w informacji: chodziło o buty na trwałej styrogumie, a nie kruchym styropianie. A oto inne zdarzenie: pewien nasz redakcyjny kolega często lubił “wprowadzić się w stan” i następnego dnia niczego nie pamiętał. Postanowiliśmy mu zrobić kawał, wykorzystując czysty druk aktu ślubu, który dostałem w jakimś urzędzie stanu cywilnego. Znaliśmy dane kolegi i wpisaliśmy je do druku. W miejscu, gdzie są dane żony, wstawiliśmy przypadkowe imię i nazwisko, ale z taką datą urodzenia, że była ona od niego ponad 20 lat starsza. Całość opatrzyliśmy “pieczątką” wykorzystując odbicie godła z dziesięciozłotówki. Na pierwszy rzut oka dokument wyglądał na autentyczny. – Jak to się stało, nic nie pamiętam! – zakrzyknął strwożony “żonkoś”. – Poznałeś w klubie pewną panią, zakochałeś się i niemal zmusiłeś nas, abyśmy pojechali do urzędu stanu cywilnego jako twoi świadkowie. Odradzaliśmy ci, bo nie jest ładna i dużo starsza od ciebie, ale tak się uparłeś, że ulegliśmy twojej presji. Kiedy kolega nazwał nas łajdakami, odparliśmy mu, że na trzeźwo byśmy do tego nie dopuścili, ale także sporo wypiliśmy. Miał więc do południa zepsuty humor i chodził po redakcji jak struty. Ale Romek się zlitował i powiedział mu o mistyfikacji. Tak się ucieszył, że z radości zaprosił nas na wódkę do pobliskiego baru “Pod Żubrem”. Redakcyjnych przygód – bardziej i mniej wesołych, sukcesów i wpadek – można by wymieniać bez liku. Dziś zostały po nich tylko wspomnienia. Moglibyśmy się nimi podzielić z obecnym zespołem redakcji. A była wspaniała okazja, bo 27 sierpnia 2005 roku minęła okrągła rocznica – 60-lecie powstania Słowa Polskiego. Ale w gazecie nie było o tym wydarzeniu nawet małej wzmianki. Lesław Miller Moja pierwsza "jedynka" Kończyłam właśnie studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim i zastanawiałam się, co będę robić po uzyskaniu dyplomu. Moja ówczesna przyjaciółka, córka słynnego majora Hubala - Krysia Dobrzańska, zafascynowała mnie myślą, że warto by zostać dziennikarką. Ba, ale jak trafić do redakcji? Po radę poszłam do mojej chrzestnej matki, a ona niezwłocznie znalazła rozwiązanie tego problemu. - Nic się nie martw. Przecież co sobotę przychodzi do nas grać w bridża znany redaktor Słowa Polskiego Tadeusz Tułasiewicz. Jest on także pod opieką lekarską mojego męża, twojego wujka Drewsa. Porozmawiamy więc z nim, jak ci pomóc - powiedziała ciocia Marta. Rzeczywiście, niebawem dowiedziałam się, że mam na próbę napisać kilka tekstów, żeby mój protektor mógł się zorientować, czy się nadaję do tego zawodu. Gdy przygotowałam się do tego wstępnego egzaminu, ów redaktor przyszedł znów w odwiedziny do mojego wujostwa i oświadczył, że rozmawiał już z naczelnym i że mam się zgłosić w następnym tygodniu o godzinie dziewiątej w dziale miejskim. Przyszłam punktualnie, weszłam do właściwego pokoju, ale nikogo w nim nie było. Siadłam więc przy najbliższym biurku i postanowiłam zaczekać na szefa działu. Po kilkunastu minutach z impetem otworzyły się drzwi i wkroczył do tego pomieszczenia postawny brunet z marsowym wyrazem twarzy. Spojrzał na mnie nieprzyjaźnie i powiedział: - Co to znaczy! Co pani tu robi? Dlaczego nie jesteś, dziewczyno, na szkoleniu?! - Na jakim szkoleniu? - zapytałam. - Jak to na jakim?! Ideologicznym, obowiązkowym przecież dla wszystkich - powiedział. - Przepraszam, ale ja nic o tym nie wiedziałam. Jestem tu pierwszy dzień... - wydukałam przerażona. - Ach tak, to jest pani usprawiedliwiona. Ja jestem sekretarzem redakcji. Nazywam się Mieczysław Zawadowski i sprawdzam, czy wszyscy poszli do auli. Kierownik działu miejskiego, redaktor Wacław Drozdowski, też tam jest, więc trzeba na niego poczekać. - To powiedziawszy, ten znany dziennikarz, późniejszy redaktor naczelny Słowa Polskiego, wyszedł. A ja w końcu doczekałam się szefa i jego podwładnych z działu miejskiego. Sądziłam, że zaraz da mi jakieś zadanie do spełnienia, ale on najpierw mnie ignorował, a po upływie dłuższej chwili zapytał, co ja właściwie robię. Odparłam, że nic, bo czekam na jakieś polecenie. - Ambicją każdego dziennikarza jest szukanie samemu tematów, a nie czekanie aż kierownik coś zleci - powiedział Papcio, bo tak nazywali go pracownicy tej kuchni redakcyjnej. Pomyślałam sobie, że zapewne ma rację i wzorem Szekspira, który całą swoją mądrość życiową zdobywał stojąc na ulicy i obserwując, co się na niej dzieje, postanowiłam też tak postąpić. Sięgnęłam więc po płaszcz i gdy już miałam wyjść z pokoju, usłyszałam głos szefa: - A gdzież to, moja panno, się wybierasz? - Idę pochodzić po mieście i znaleźć jakiś temat do napisania tekstu - odparłam. - Co takiego?! Nie jesteś tu po to, żeby spacerować po Wrocławiu, ale by pracować. Nigdzie nie pójdziesz. Masz tu pismo, zrób z tego jedynkę - powiedział redaktor Drozdowski i rzucił mi na biurko jakiś maszynopis. Treść tego pisma dotyczyła produkcji cukru i wydajności cukrowni na Klecinie. Zastanawiałam się, co to znaczy "zrób jedynkę". Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że jedynka to zapewne pierwszoplanowy materiał na stronie, więc musi być ciekawy i obszerny. Sięgnęłam przeto po stojącą na półce regału encyklopedię i rozpisałam się na temat uprawy buraków, ich odmian, koncentrując się na tej cukrowej. W sumie stworzyłam półtorej strony maszynopisu i zadowolona ze swojego wyczynu podałam tekst Papciowi. Ten spojrzał na mnie, potem na moje dzieło, znów na mnie i wykrzyknął: - Dziewczyno, czyś ty oszalała?! Przecież to miała być jedynka, a nie rozprawa buraczana! Ty się w ogóle nie nadajesz do działu miejskiego! - Przepraszam, panie redaktorze, ale ja myślałam, że jedynka to jest główny artykuł na stronie - odparłam, prawie łkając. - No, już dobrze. Przebaczam. To twój pierwszy dzień. Zapamiętaj sobie jednak, że największy tekst na naszej stronie nazywa się czołówką, mniejszy, dwuszpaltowy, to dwójka, a najmniejszym jest jedynka - pouczył mnie szef. Po tej lekcji nie miałam już nigdy podobnych wpadek i nie zrezygnowałam jednak z ubiegania się o bycie dziennikarką. Połknęłam ten bakcyl na całe życie, a w Słowie Polskim przepracowałam 36 lat. Także spory kawał czasu jako kierowniczka działu kultury. Zofia Frąckiewicz-Kukla
Rok 1965 – spotkanie towarzyskie z
okazji 20-lecia Słowa Polskiego. Siedzą – od lewej: Wiesława
Piotrowska, Kalina Godlewska, Elżbieta Szpitalak, Zbigniew Tempski, Halina
Marek, Ryszard Skała, Jadwiga Wiśniowiecka, Teresa Chwieduk, Janusz
Czekaj, Kamila Stawik. Stoją: Adam Gawlik, Mieczysław Zawadowski, Bronisław
Winnicki, Tadeusz Emerling, Henryk Stokrocki, Józef Łukaszewicz, Henryk
Czekański, Konrad Makohoński, Barbara Olszewska, Urszula Orlikowska, Zdzisław
Zieliński, Zofia Kielan, NN, Henryk Machul, NN. Galeria zdjęć z jubileuszu 30-lecia Półmetek sześćdziesiątki – galeria zdjęć fotoreportera Tadeusza Drankowskiego wybranych z albumu opracowanego przez Michała Żywienia na jubileusz 30-lecia Słowa Polskiego w roku 1975 |
______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław
tel./tel 48-71 341 87 60
sdrp.wroc@interia.pl