MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Wspomnienia samych swoich

     Reżyser filmowy Sylwester Chęciński, wrocławianin, a więc człowiek bez wątpienia inteligentny, autor bodaj najlepszej polskiej komedii nakręconej w PRL – „Sami swoi” (1967), przywiózł swoich bohaterów na Dolny Śląsk z bliżej nieokreślonej i w zasadzie nieobecnej w filmie krainy, a nieświadomy sytuacji widz może się jedynie domyślać, że położonej gdzieś na wschodzie. Rzecz w tym jednak, iż takich widzów w Polsce nie było i szczęśliwie do tej pory nie ma. Reżyser puszcza perskie oko do publiczności, jakby mówił – wy wiecie i ja wiem, co się zdarzyło i jak to było naprawdę. Zapomnijmy o tym na dwie godziny i spróbujmy się pośmiać...

     Pośmieliśmy się więc z kłótliwych sąsiadów, Kargula i Pawlaka, mówiących z kresowym zaśpiewem, osobliwą, agramatyczną składnią, pełną uproszczeń właściwych dla tzw. chłopskiego rozumu, z ich kłopotów wynikających z nagłej obecności w miejscu zupełnie innym niż to, w którym mieszkali od pokoleń i z nierozumienia sytuacji „ekonomiczno-administracyjno-politycznej”, w jakiej się znaleźli.

     To było śmieszne, ale dopiero dwadzieścia parę lat po wojnie.

     Gdyby, przy pomocy machiny czasu, film ukazał się dwadzieścia parę lat wcześniej, najpewniej wywołałby złość.

     U kogo?

     Pewnie u około miliona osób narodowości polskiej, mieszkających do rozpoczęcia II wojny światowej na ziemiach należących terytorialnie do Państwa Polskiego, przymusowo przesiedlonych po tejże wojnie na obszary od sześciuset lat zamieszkiwane przez Niemców i należących do ukończenia tejże wojny terytorialnie do Niemiec, nazywanych od roku 1933 z woli kanclerza Adolfa Hitlera Tysiącletnią Trzecią Rzeszą, plus dwudziestu paru, które zadały sobie trud napisania wspomnień. Wspomnień opublikowanych w zbiorze „Skąd my tu?”, dokładnie i nie tylko w sensie geograficznym odpowiadającym, skąd się tu wzięli Kargule i Pawlaki oraz setki tysięcy innych „Samych swoich”. Odpowiedź jest prosta i powszechnie znana Polakom od kilkudziesięciu lat.

     Zostali decyzją Stalina i za zgodą pozostałej dwójki z Wielkiej Trójki, na mocy układu z Jałty, wygnani ze swoich wsi, miast i miasteczek i osiedleni w innych wsiach, miastach i miasteczkach, położonych o z górą tysiąc kilometrów dalej na zachód, skąd wygnano poprzednich mieszkańców. Na zachód, oczywiście, po prostu za Odrę, do stref okupacyjnych czterech mocarstw, zamieniających się stopniowo w tzw. Bizonię, potem Trizonię, wreszcie państwa pogardliwie nazywanego Niemcami Zachodnimi, w odróżnieniu od Niemiec Wschodnich, czyli NRD, ostoi demokracji, demokracji w wydaniu ZSRR, będącej w istocie rzeczy do upadku Muru Berlińskiego sowiecką strefą okupacyjną.

     Redaktorzy zbioru wspomnień „Skąd my tu?” do tego tytułu dodali podtytuł – „Wspomnienia repatriantów”, powtarzając w ten sposób (mam nadzieję, że nie całkiem świadomie) pewien propagandowo-filologiczny schemat, figurę językową rodem z PRL. Okazuje się więc po raz kolejny, że kłamstwa i idiotyzmy, powtarzane wystarczająco długo i często, tak mocno wciskają się do rozmaitych głów, iż doznają swoistego przemienienia. Stają czymś na kształt prawdy objawionej, czyli przyjmowanej bezkrytycznie.

     Eleganckie, erudycyjne słowo – repatriacja w istocie rzeczy oznacza powrót do ojczyzny. Pater – ojciec, patria – ojczyzna. Ojcowizna – ojczyzna.

     Wygnańców z Ojczyzny, siłą przesiedlonych na zupełnie obcą ziemię, nazwano ponad sześćdziesiąt lat temu repatriantami – powracającymi do Ojczyzny! To były przecież wyżyny absurdu i cynizmu! Zresztą jedne z wielu, którymi nas karmiono do upadku paranoicznego tworu, zwanego PRL-em. Co zresztą zauważono w jednym ze wspomnień.

     O czym piszą Autorzy?

     Przede wszystkim o krainie dzieciństwa, ponieważ większość z nich była po prostu dziećmi lub nastolatkami w czasie wygnania. To jest nie całkiem może obraz idylliczny, ale w porównaniu z tym, co zastali na ostatnim etapie swojej „podróży”, miejscu osiedlenia – na tzw. Ziemiach Odzyskanych, takim się wydawał. Dzieci zapamiętują dobre i złe wybiórczo, czarno-biało.

     Dolny Śląsk, przy wszystkich swoich walorach: urozmaiconym krajobrazie, niewiele naruszoną infrastrukturą (poza większymi miastami, ale też nie wszystkimi), niezłymi glebami rolniczymi, wyposażonymi we wszystko, co niezbędne, wiejskimi gospodarstwami, gotowymi na przejęcie niemal z marszu, od ręki, miał dla nich jedną, ogromną wadę.

     Był obcy.

     Obcy był krajobraz, obca architektura, obce gospodarstwa rolne, nijak niepasujące do choć siermiężnych, ale swojskich gospodarstw galicyjskich. Tu wreszcie jeszcze byli miejscowi Niemcy, gospodarze-bauerzy, do niedawna butny „naród panów”, teraz zastraszeni, bojaźliwi i pokorni.

     Było wojsko, polskie i sowieckie, to drugie stanowiące autentyczne zagrożenie dla z wolna postępującej normalności – gwałcące i rabujące, nieustannie pijane sołdactwo.

     A jednak w pamięci piszących to nie oni byli najgorsi. Rosjan, przez dwie okupacje na ojczystej ziemi, zdążyli już poznać, wiedzieli, do czego „bojcy” i enkawudziści są zdolni. Byli wrogami. Okrutnymi wrogami, gorszymi od Niemców (też dwie okupacje...). Rosjan i Niemców łączyło jedno – byli najeźdźcami, burzycielami ładu funkcjonującego tu od wielu pokoleń.

     Co innego Ukraińcy. To byli swojacy, sąsiedzi. Cerkiewka koło kościółka. Ksiądz i pop modlili się do tego samego Boga i swoje owieczki prowadzili w tę samą stronę – choć oznaczoną nieco innymi symbolami i wyrażaną nieco innym, choć rozumianym przez tych nieco innych językiem.

     I stało się coś niepojętego.

     Po porozumieniu sowiecko-niemieckim, po przyłączeniu Kresów do Republik Radzieckich, ukraińscy i białoruscy sąsiedzi, często ubrani w mundury formacji milicyjnych, pomocniczych dla NKWD, rozpoczęli prześladowania Polaków. Byli nie tylko w większości, mieli również władzę. Niewielką, ale wystarczającą, by rekwirować skromny dobytek, wskazywać, kto nie zasługuje na zamieszkiwanie w „Pierwszej Ojczyźnie Chłopów i Robotników”, co się oczywiście kończyło wywózką do Kraju Krasnojarskiego, Krasnodarskiego itp. lub Kazachstanu. Około połowa z trzech milionów polskich zesłańców została tam na zawsze.

     Ci, którzy uszli z życiem i dostali szansę powrotu do Polski, siłą rzeczy, po utracie wszystkiego, co zostało im brutalnie zabrane i pozostało (?) po drugiej stronie nowej granicy, zostali repatriantami, osiedleńcami na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Ostatni z nich przyjeżdżali tutaj od końca roku... 1955.

     Przedtem była jednak „Akcja Wisła”, czyli przymusowe przesiedlenia resztek Ukraińców, którzy znaleźli się po 1945 roku w granicach PRL, Łemków i Hucułów, administracyjne osiedlanie górniczych reemigrantów z Francji, polonusów z Rumunii i Jugosławii, niedobitków komunistycznej partyzantki greckiej, wreszcie ocalałych z Holokaustu Żydów, mających nadzieję, że może w nowej krainie nie dopadną ich zmory pogromów. Do tej osobliwej mieszanki wsączał się pokaźny strumień przybyszy z innych stron Polski, zachęconych perspektywą rozpoczęcia tu nowego, lepszego życia. Oczywiście, również cwaniaków i szabrowników.

     Jednak dla większości Kresowiaków było to tylko miejsce tymczasowego postoju przed powrotem w ojczyste strony. Mieli jakże zrozumiałe poczucie wyzucia z czegoś najzupełniej naturalnego – ze swojego społecznego, odwiecznego środowiska. Stąd często pojawiające się współczucie i zrozumienie dla Niemców, dotychczasowych gospodarzy tych ziem, z którymi przez jakiś jeszcze czas przyszło im dzielić niełatwy los wygnańców. Choć tak wiele ich dzieliło...

     Nowi mieszkańcy nie bardzo potrafili zrozumieć, dlaczego w zastanych kościołach miejsca w ławach były oznaczone nazwiskami parafian! To dla nich był strasznie kojarzący się Ordnung w nazistowskim, okupacyjnym wykonaniu. Ale w tych samych świątyniach odprawiano msze i po polsku, i po niemiecku, w rycie katolickim i protestanckim. To w wielu przypadkach była konieczność – niedostatek duchownych obu obrządków, ale też objaw obustronnej tolerancji i zrozumienia, które dziś nazywamy ekumenizmem.

     Ten „ekumenizm” czasem przekładał się w strefy zupełnie niereligijne, a nawet zaprzeczające głoszonym oficjalnie tezom o odwiecznej wrogości Niemców wobec Polaków, a mianowicie – we flirty i romanse, niekiedy przechodzące w zupełnie poważne związki, niestety pozbawione perspektyw na przyszłość.

     Osiedleńcy, jak się rzekło, żyli w poczuciu tymczasowości. To poczucie skończyło się w momencie, kiedy zaczęło widocznie ubywać nowych sąsiadów – starych gospodarzy. To był, poza wszystkim innym, wyraźny komunikat – powrotów nie będzie! Trzeba się pogodzić z losem i tu rozpoczynać życie od nowa.

     W tomie znalazły się również wspomnienia dwóch Niemek, osób po latach pogodzonych z „wyrokami Historii”, choć niezapominających o traumie towarzyszącej wykonaniu owych „wyroków”. A dotyczyły one pięciu milionów poprzednich Dolnoślązaków! Te dwie dziś starsze, doświadczone życiowo panie, poświęciły wiele energii na budowanie przyjaznych lub choćby poprawnych stosunków miedzy naszymi narodami. Sentymenty i wspomnienia jednak zostają.

     Polacy, przyznając sobie prawo do demonstrowania przywiązania do Wilna i Lwowa, rozpamiętując straszne czasy wojny i jej administracyjnych konsekwencji, powinni potrafić zrozumieć przywiązanie Niemców do Breslau i Niederschlesien.

     Ten bilans krzywd doznanych przez obie strony oczywiście nie wychodzi na zero. To, być może, daje nam pewną moralną przewagę.

     Ale prawdziwa moralność może i powinna być również wielkoduszna.

     O czym powinni szczególnie pamiętać Dolnoślązacy zabużanie.

Andrzej Łapieński

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl