MENU:
Strona główna
|
Pożegnanie Wiosną 1945 roku, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi, pracowałam przez kilka miesięcy jako sekretarka w departamencie literatury resortu, czyli Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wszystkie resorty mieściły się wtedy w gmachu dyrekcji kolei przy ulicy Wileńskiej na warszawskiej Pradze. Po drugiej stronie Wisły lewobrzeżna, doszczętnie zrujnowana Warszawa zaczynała wracać do życia. Departament literatury zajmował pół pokoju (pozostała połowa przysługiwała departamentowi plastyki) i miał na wyposażeniu biurko dla dyrektora, stolik z maszyną do pisania (mocno zdezelowaną) dla sekretarki i dwa krzesła. Ogromną atrakcją dla mnie, przybyszki z prowincji, byli interesanci. Przewijało ich się co dzień mnóstwo przez obydwa departamenty. Wśród nich wiele nazwisk znanych mi z przedwojennej prasy, ze słyszenia i z książek. Prawie wszyscy zabiedzeni, wychudzeni, nędznie ubrani, nierzadko dźwigający w torbie, worku lub plecaku ocalałe z powstania resztki dobytku. Przychodzili, aby się zameldować, dowiedzieć o losy kolegów i przyjaciół, uzyskać prawo do otrzymania kartek żywnościowych, nierzadko skromną zapomogę pieniężną. Pamiętam, jak zasygnalizowano z biura przepustek, że idzie Maria Dąbrowska. Obaj dyrektorzy departamentów czekali na pisarkę, stojąc nieledwie „na baczność”, ja również. Autorka „Nocy i dni” wkroczyła, niosąc na ręku srebrzyście błyszczące cynkowane… wiadro, przedmiot gospodarski w ogólnym wyniszczeniu niesłychanie przydatny… Pewnego dnia zjawił się młody człowiek, ciemnowłosy i ciemnooki (wtedy nie wiedziałam, że w wojennej akowskiej konspiracji nosił pseudonim „Czarny”, nie najgorzej ubrany. – Przyjeżdżam z Łodzi – wyjaśnił, przedstawiając się jako dziennikarz Marian Podkowiński. Nazwisko to kojarzyło mi się raczej z malarzem, autorem głośnego niegdyś „Szału”, zresztą, jak znacznie później się dowiedziałam, krewnym Mariana). Przybysz bardzo mi zaimponował – oświadczył bowiem, że wybiera się jako korespondent prasy polskiej do Niemiec na przygotowany w Norymberdze proces głównych zbrodniarzy wojennych. W kilka miesięcy później czytywałam często żywo i barwnie pisane sprawozdania oraz reportaże z norymberskiego procesu. Jakieś 8 lat później, pracując w „Trybunie Ludu”, spotykałam ich autora. „Proces stulecia” dawno dobiegł końca, lecz Marian Podkowiński nadal tkwił mocno w dziennikarskim zainteresowaniu sprawami Niemiec. Przebywał w nich długo jako stały korespondent, z tematyką niemiecką był znakomicie obeznany. Poznawał inne kraje europejskie, wyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych. I pisał. Był niesamowicie pracowity. W ślad za bieżącą publicystyką przychodziły książki. Wymieńmy kilka tytułów: „IV Rzesza rośnie”, „W cieniu norymberskiej Temidy”, „Pierścień kardynała”, „Między Odrą a Renem”… Przedwojenny absolwent prawa Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz od 25. roku życia, podczas okupacji działacz konspiracyjnego podziemia, w Powstaniu Warszawskim żołnierz batalionu „Baszta” – stał się znakomitym świadkiem wielu ważnych powojennych wydarzeń politycznych. Nie ominęła go jednak zawiść ludzka; jej skutkiem stało się nieoczekiwane zwolnienie z „Trybuny Ludu” bez podania przyczyn po wielu latach pracy! Ale Podkowiński nie użalał się nad sobą. Spotkaliśmy się w tygodniku „Perspektywy”, gdzie spędziłam siedemnaście lat pracy – były to najlepsze lata mojego dziennikarskiego żywota. Tu również pracował Marian. Doczekał się chwili, w której redakcja „Trybuny Ludu” z przeprosinami zaoferowała mu powrót do pracy. Ale nie chciał. Miał swoją działkę w „Perspektywach”. Pisywał gdzie indziej, wydawał książki. Był znakomitym kolegą: pogodny, życzliwy dla innych, dowcipny, z cechującym go zawsze poczuciem humoru. Pamiętam jedne z wakacji w Międzynarodowym Domu Dziennikarza w bułgarskich Złotych Piaskach – spędzenie ich z Marianem i nieodżałowaną jego żoną panią Ireną było wielką przyjemnością. Podróżować mu było coraz trudniej. Wiek i szwankujące zdrowie dawały znać o sobie. Ale namówiony przez wydawcę prywatnego Marian Podkowiński, wciąż pracując społecznie, przystępuje do napisania jeszcze jednej książki – „W kręgu Hitlera”. Nie miał na nią ochoty. – Kto to teraz będzie czytał? – powątpiewał, uległ jednak naleganiom prywatnego wydawcy. Ku zdumieniu autora, 10-tysięczny nakład książki, w której powodzenie początkowo nie wierzył, rozszedł się szybko i całkowicie. Po raz ostatni spotkałam Mariana na jubileuszu 80-lecia Zygmunta Broniarka, kolegi i przyjaciela, wiosną ubiegłego roku. Kontaktowałam się z nim telefonicznie. Ostatni raz, składając mu życzenia urodzinowe 19 kwietnia bieżącego roku, wiedziałam, że zwyczajowe „sto lat” brzmi banalnie. Marian kończył lat 97 – i zachował pełnię władz umysłowych, choć szwankowały siły fizyczne. Odszedł „ostatni norymberczyk” – świadek największego „procesu stulecia” XX wieku. Odszedł znakomity dziennikarz, dobry kolega, serdeczny przyjaciel. Zostało po nim pół setki książek, wspomnienia i wielki żal. Monika
Warneńska |
______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl