MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Wieża

     Mieszkałem w Pałacyku w wieży. Z zewnątrz wygląda to imponująco: dwudzielne okno z neoromańską kolumienką, a pomieszczenie niewiele szersze od wspaniałego okna. Dokładnie 2,70x2,50 m. Ale mieszkać w wieży, epi purgos, znaczyło coś więcej: epi purgos mieszkali bogowie (wprawdzie epi purgos, na dachu, wysiadywały prostytutki – to jednak nie był dach, lecz wieża!).

     Dlaczego udaję Greka?

     Z Czarkiem Żyromskim przyjaźniłem się od pierwszego roku studiów, a często właśnie na lektoracie greki tworzył on swoje pismo, wydawane w jednym egzemplarzu: „Myśli ludzi wielkich, średnich, tudzież psa Fafika i Jana Czopika”. Lektor, wspaniałości człowiek, Kole Simiczijew, Makiedonczyk, nie tylko to tolerował, również za dobrą monetę brał nasze pomyłki, gdy trzeba było odmienić przez przypadki słowo he nenijas – zawsze myliliśmy się i odmienialiśmy he onanijas.

     - Ne onanijas, nenijas – cierpliwie tłumaczył Kole, używając, jak zwykle, językowej mieszanki serbsko-rosyjsko-polskiej.

     Przyznaję, że nie my to wymyśliliśmy, lecz podpowiedział nam mój brat Adam lub Czesio Stasiewicz (byli na jednym roku i przyjaźnili się). Brat był czasem przydatny: na Teatralnej miał mieszkanie w nowym spółdzielczym bloku i chodziliśmy do niego wykąpać się w prawdziwej wannie z ciepłą wodą, a nawet zrobić drobną przepierkę.

     Wróćmy jednak do wieży. Dostępna była tylko dla wtajemniczonych. Nie jest to jakaś tam poetycka metafora, lecz prawdziwa prawda. Drzwi zamykane były na sznurek: wystarczyło go pociągnąć, a otwierały się same. Nie wiem kto to wymyślił, pewnie „złota rączka”, gospodarz klubu Franio Pukas. U dołu drzwi była dziurka, a przez nią przeciągnięty mocny sznureczek od wewnątrz przywiązany do metalowej zapadki tkwiącej w metalowym uchwycie. Pociągnięcie sznurka powodowało podniesienie zapadki i sezam się otwierał.

     Nie raz, nie dwa wchodząc do „mieszkania”, zastawaliśmy wtajemniczoną lub wtajemniczonego. Liczba mnoga nie jest przypadkowa: mój serdeczny przyjaciel z roku (historia sztuki), dobry poeta Olgierd Łotoczko, nie miał kasy na sublokatorkę, więc wprowadził się do mnie. Było to trochę niewygodne. Ja, prawowity właściciel mieszkania, z zameldowaniem wpisanym do dowodu osobistego, miałem prawa największe i wykorzystywałem je: spałem na żelaznym łóżku. Olgierd spał na podłodze; niestety, lubił spać, niejednokrotnie opuszczając poranne zajęcia. Ja, pilny student, żeby wyjść na uczelnię, musiałem go budzić – wówczas on przenosił się do mego łócha, bo bez tej dyslokacji nie mogłem otworzyć drzwi. Otwierały się do środka.

     Kiedyś, w samo południe, wpadliśmy na pomysł: zrobimy półpiętro. Z czego? Na placu Kościuszki, obok domu towarowego PDT, stała tablica ze sklejki – reklama filmu „Krzyżacy”. Ukradliśmy ją. Dla zmyły postanowiliśmy iść w kierunku milicyjnej knajpy i hotelu Savoy. Na środku placu, gdzie dziś jest głaz-pomnik, stał milicjant kierujący ruchem. Na nasz widok wstrzymał pojazdy, żeby klasa robotnicza z potężną dechą mogła bezpiecznie przejść.

     Mieliśmy szczęście: drewniana płyta oparta o framugę drzwi dała się idealnie wkleszczyć w przeciwległą ścianę i odtąd Olgierd miał leże.

     Moje szczęście nie trwało długo. Nie pamiętam w jakich okolicznościach i z czyjego polecenia na trzy dni wprowadziła się do mnie Krystyna, miła, śliczna blondyneczka. Nie mieliśmy dla niej materaca, spała więc ze mną w łóżku. Któż to wiedział, że trzy dni przeciągną się grubo ponad pół roku!

     Jako się rzekło, Krystyna była miła, a jako przekupstwo za mieszkanie jej chłopak Andrzej (z AWF i Pantomimy) przynosił nam rano do łóżka śniadanie. Olgierd nie dostawał.

     Czasami Krystyna sprawiała drobne kłopoty. Gdy z koleżanką z prawa lub z medyka umawiałem się na miłosne uniesienia, Krystyna musiała dostać na bilet do kina.

     Miewała też miłosne załamania, a jedno z nich skończyło się podcięciem żył. Wezwałem na pomoc mieszkającego piętro niżej sąsiada, Czarka Żyromskiego, który po opatrzeniu desperatki skomentował po swojemu:

     – Krysiu, jesteś niezwykle delikatna i precyzyjna. Ciąć żyletką rękę i nie uszkodzić żył!

     – Czarek, ta żyletka naprawdę była tępa!

     Kiedyś w mroźną noc wyskoczyłem na piwo sprzedawane wówczas przez całą dobę na Dworcu Głównym. Tam było tanio. Spotkałem faceta zasmarkanego, z gorączką jak diabli. Nazywał się Bogdan Loebl i twierdził, że jest poetą.

     – Wziąłbym cię do siebie, ale nie mam gdzie cię położyć. Chyba że na strychu, ale tam zimno.

     Z Olgierdem skombinowaliśmy jakiś koc, poduchę i swoje płaszcze ze Studium Wojskowego. No i jakieś tabletki.

     Ktoś doniósł milicji, że w Pałacyku na wieży mieszkają niemeldowani, za co groziła kara aresztu. Krystynę wcięło, ja z Olgierdem na zajęciach. Milicja znalazła Bogdana.

     – Co tu, obywatelu, robicie?

     – Leżę i choruję.

     – Jak się nazywacie?

     – Bogdan Loebl.

     – Dowód osobisty!

     Bogdan przeszukał kieszenie i nie znalazł.

     – Nie wiem, gdzie jest, za to mam gorączkę.

     O, to już było wielce podejrzane: niby obywatel, a bez dowodu!

     – A jakiś inny dowód tożsamości macie?

      Bogdan pogrzebał jeszcze raz w kieszeniach i wyjął wygniecioną legitymację Związku Literatów Polskich.

     Milicjantów zatkało. Zasalutowali i odeszli.

     Tak, literaci ze Związku byli kiedyś w poważaniu, nie to, co dziś.

     Powieść Bogdana „Katarakta” zaczyna się właśnie w wieży, ale pisząc „owłosiona noga Krystyny wystaje spod kołdry” nie miał racji. Krystyna nie miała nadmiernie owłosionych nóg, chyba ja wiem najlepiej!

     Olgierd się uparł, żeby w Pałacyku wystawić „Escurial” Ghelderode’a. Mieliśmy pracować razem nad reżyserią, scenografią i co tam jeszcze. Ja miałem zapędy redaktorskie i chciałem sztukę skrócić o połowę. Olgierd się uparł, że ani linijki. Sztuka trwała trzy i pół godziny.

     Potrzebne były trykotowe rajtuzy, ale w Polsce czegoś takiego nie produkowano. Teatry miały, ale bardzo pocerowane lub podarte. Rajtuzy zrobiły w końcu na miarę Zakłady Dziewiarskie im. Hanki Sawickiej w Legnicy. Po godzinach, za darmo, dla sztuki. Tak.

     Króla grał wtedy już zawodowy aktor – Zenek Koszarek-Młodzianowski, smutnego błazna nasz kolega Zbyszek Uramowicz. Grał siebie. Dziś jest biskupem Kościoła Łaski w USA. W 1972 r. Zbyszek przyjechał do mnie, a właściwie wstąpił po drodze.

     – Na czym, Zbyszku, ten wasz kościół polega?

     – Właśnie jedziemy do Kapsztadu, żeby to ustalić. Ale wierni płacą!

     Dwa zdarzenia pamiętam z premiery, bo na niej się skończyło.

     Nasz kochany profesor, Marian Morelowski, kierownik katedry historii sztuki, wyszedł w trakcie przedstawienia, mrucząc:

     – Polacy nie po to są, by ich zanudzać na śmierć. Dość mieli innych śmierci.

     Pamiętam też epizod, który widzów ożywił. Smarkaty wtedy Alek Rozenfeld wyrwał mikrofon jakiejś radiowej dziennikarce, wskoczył na scenę i nagrywał dialog Króla z Błaznem. Dosięgnąłem jego spodni i powoli zacząłem go ze sceny ściągać. On się bronił, usiłując kopnąć mnie piętą w rękę. Taniec był niezwykły, niepowtarzalny.

     Epi purgos odbywały się spotkania poetyckie, bardzo ostre w krytycznym wyrazie i jeszcze ostrzejsze w „bełtach” – najtańszy był polski wermut, on królował. Gdy moje wiersze królowały, tańczyłem radośnie na gzymsach Pałacyku – w pokoju nie było miejsca. Salomea Kapuścińska (nasza koleżanka z roku i uznana już poetka) udawała, że mdleje i cienko wołała:

     – Och! Kaź – Kaź, och! Kaź – Kaź!

     A Kaź tańczył.

     Wstęp na wieżę mieli tylko wybitni poeci i pisarze, do których zaliczaliśmy też Jurka Lukierskiego. Lukier bardzo szybko zrobił doktorat z fizyki teoretycznej, a jego praca wygrała międzynarodowy konkurs – roczne stypendium w Stanach.

     Jurek przyszedł się pochwalić wyjazdem. Poskarżył się też, że ma poprute w kroku dżinsy, ale jednak dżinsy! Wtedy to było COŚ. Nie miał natomiast marynarki. Na drzwiach wisiała moja stara flauszowa marynarka, ruda, w białą kratę.

     – Spróbuj!

     Spróbował. Trochę przyciasna i przykrótka, ale marynarka!

     Po powrocie ze Stanów skarżył mi się, że przez nią miał same kłopoty. Na „Batorym” wykupiono mu klasę ekstra, służba jednak przeganiała tego obdartusa na dolny pokład. Gdy poznał powód, walnął marynarkę w ocean.

     Apeluję do podwodnych archeologów: ruda marynarka jest moja, nie z Atlantydy.

     W 2003 roku w maju spotkałem Jurka na wernisażu w Galerii OPUS.

     – Piszesz?

     Profesor polskiego i amerykańskich uniwersytetów spojrzał na mnie jakby zażenowany:

     – Aha! – i pokiwał głową.

     Jak każdy staruszek, lubię gawędzić przy piwie, nie cierpię pisania. Jednak krótko, za krótko, wspomnę o Dyskusyjnym Klubie Filmowym, on bowiem był dziurą w „żelaznej kurtynie”. DKF-y spełniły niezwykle ważną, niedocenioną rolę w kształtowaniu niepowtarzalnego środowiska intelektualnego Wrocławia. Filmy dostawaliśmy z ambasad, poza cenzurą, nawet surowo zabronione filmy znakomitego reżysera węgierskiego Miklósa Jancsó („Gwiazdy na czapkach”), klasykę westernową, filmy radzieckie z lat 1918-1929, np. Dżigi Wiertowa „Człowiek z kamerą” – starszy, choć duchem pokrewny z „Psem andaluzyjskim” spółki Buñuel-Dali.

     Ojcem DKF-u był Czesio Stasiewicz z trzema przybocznymi: Czarkiem Żyromskim, Romkiem Pająkiem i mną (dopiero później dołączył przybysz z Częstochowy – Rysio Uklański, filmowy koneser). Problem polegał na tym, że żelazną skrzynię z taśmami trzeba było odebrać z Dworca Głównego, tramwajem zawieźć na Politechnikę i po projekcji, w nocy, odesłać. Funkcję pełniliśmy rotacyjnie: jeden transportował, drugi sprawdzał karnety, trzeci pomagał Czesiowi prowadzić dyskusję. Panowała równość, więc w funkcjach pomagaliśmy sobie.

     Tylko we Wrocławiu spotkałem „życzliwą konkurencję”, bez wzajemnego podsrywania. Nisze wynajdowaliśmy sobie sami: Czarek Żyromski, „wieczny drugi”, nigdy nie chciał szefowskich miejsc, Olgierd Łotoczko, za wszelką cenę pierwszy (dlatego spróbował jako pierwszy przepłynąć górny Ganges, niestety – z tragicznym skutkiem), Czesio Stasiewicz z ciągle uśmiechniętą gębą, otwarty na wszystko i na wszystkich. A ja? Chciałem być „dobry”. I jestem. Dlatego (wreszcie) kończę starym wierszem, wyróżnionym sto lat temu w Pałacyku na Turnieju Jednego Wiersza:

Lubię jak mi się smętek snuje po kieliszkach

jak mi z dymu układa nieznajome twarze

jak mi odbicie kłamie na blacie stolika

butelki straszą mrok błyskiem przy kontuarze

 

Pociągi płyną szare

wyprane wspomnienia

gwizdy lokomotywy

przygłuchy pamięci

 

Na ścianie twarz-ikona

niedopici święci.

 

Zaraz wyciągnie rękę

miedziak brzęknie tępo

 

...wspomóżcie pogorzeeelca...

 

Kazimierz Rainczak

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl