MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Duch hrabiego von Forno opanował komputer dziennikarki
Dlaczego on nadal straszy?

     – Coś w tym musi być, że jak człowiek dotknie jakiejś tajemnicy, to wokół niego zaczynają się dziać dziwne rzeczy – śmieje się Joanna Lamparska, nasza redakcyjna koleżanka i autorka przewodnika Niezwykłe miejsca wokół Wrocławia.

Kto zjadł pliki?

     O mały włos, a jej książka w ogóle by się nie ukazała. Powód? Pewnego dnia w tajemniczych okolicznościach z jej komputera zniknęły wszystkie pliki. – A ja ich oczywiście nie skopiowałam – przyznaje autorka. Po wielu próbach odzyskania tajemniczych opowieści o Wrocławiu i jego okolicach niemal straciła nadzieję. W końcu jednak znalazła firmę, która jakimś cudem odzyskała zaginione pliki. Widać duchy uznały, że tajemnice mogą nareszcie ujrzeć światło dzienne.

To von Forno zjadł!

     Jaka siła chciała powstrzymać Lamparską? Naszym zdaniem wiele wskazuje na złośliwego ducha hrabiego von Forno, który w XVII wieku mieszkał w zamku w Leśnicy. Był wyjątkowym draniem, lżył i poniżał swoją służbę. Kiedy zmarł, wszyscy się ucieszyli. Jednak tuż po pogrzebie jego duch zaczął straszyć w parku koło zamku. Jak za życia, pieklił się i klął, a nawet zażądał jedzenia. Pewnego dnia w dawnym gabinecie starosty służące jak zwykle odkurzały meble. Nagle usłyszały trzask. Po chwili świst bata. Przerażone dziewczęta chciały uciekać z pokoju, ale drzwi były zamknięte! Portret przedstawiający magnata z batem na koniu zaczął się ruszać, a dookoła rozlegał się straszny śmiech.

     Dziś trudno ustalić, czy wezwano egzorcystę, czy też problem rozwiązał się sam. Być może po latach Joanna Lamparska znów ożywiła ducha magnata von Forno?

Mariola Szczyrba
Echo Miasta
18 V 2006, nr37 (75)


Ale był huk!

     Tytuł jest niedokładnym, ale wyrazistym cytatem z książki redaktor Joanny Lamparskiej Niezwykłe miejsca wokół Wrocławia. Autorka opowiada w jednym z jej rozdziałów historię pałacu w Piotrowicach, zaczynając od legendy o jego murowanych prapoczątkach wzniesionych przez templariuszy w XII wieku. Zakon został założony w roku 1119 w Ziemi Świętej dla ochrony pielgrzymujących i dalibóg miał niewiele powodów, by ich osłaniać w... Piotrowicach, czyli z odległości ponad dwóch tysięcy kilometrów w linii prostej. No cóż, istniejące tam romańskie sklepienia są dowodem jedynie na to, że w tym czasie i w tym odległym miejscu wznoszono bardziej skomplikowane budowle sposobem wykorzystującym prawa statyki budowlanej w postaci sklepienia łukowego, co przynajmniej od... tysiąca lat potrafiono robić w Rzymie. Choć komandorie tego zakonu rzeczywiście istniały na Dolnym Śląsku, o czym autorka pisze w innym miejscu, przy okazji tropiąc jego legendarny skarb... Tyle tylko, że działo się to sporo czasu później.

     Zostawmy jednak templariuszy Danowi Brownowi, hollywoodzkim filmowcom i historykom. Dzieje Piotrowic, szczególnie ostatnich dziesięcioleci, są bowiem nie mniej ciekawe i tragiczne od historii Ubogich Rycerzy, choć, oczywiście, nie ta skala. Na dodatek stanowią wręcz podręcznikowy przykład głupoty i niepojętej wręcz bezmyślności rządów PRL-u na terenach zwanych Ziemiami Odzyskanymi.

     Do zakończenia wojny wszystko szło, rzec by można, normalnym trybem. Piotrowice były dość zamożną wsią przydworską, w której hodowano szlachetne rasy krów i świń, wyrabiano znakomity miód lipowy, uprawiano nawet winorośl i wytwarzano całkiem niezłe wino. Potężny pałac z ogromną oranżerią, wzniesiony w XVIII wieku pośród wspaniałego parku, dodatkowo otoczonego romantycznym jeziorkiem, był w istocie centrum zarządzania świetnym gospodarstwem. Miał kolejno kilku właścicieli, oczywiście mocno utytułowanych, głównie z hrabiów zu Limburg-Stirum, którzy czerpiąc oczywiste zyski z tego „kombinatu”, zadbali jednak o to, by we wsi powstały szkoły wraz ze świątyniami – katolicką i ewangelicką, a jej mieszkańcy mogli znaleźć zatrudnienie w kopalni torfu, wielkiej cukrowni i gorzelni. Czy uwierzycie Państwo – cytuję za J.L. – że tuż przed wojną w Piotrowicach były dwie... stacje benzynowe, cztery gospody, parę sklepów i... kino?

     Wojna Piotrowice oszczędziła. W 1945 do pałacu wprowadzili się żołnierze radzieccy i polscy. Gospodarstwo jeszcze przez jakiś czas funkcjonowało, głównie dzięki jeszcze niewysiedlonym niemieckim pracownikom. Kiedy na ich miejsce przybyli polscy osadnicy, rozpoczął się ostatni rozdział historii pałacu.

     Przez lat kilka, cegła po cegle, rozbierał go jeden z nowych mieszkańców wsi. Nieźle się musiał narobić, bo miał... tylko jedną rękę. Cegły szły na sprzedaż. W końcu pałac zniknął. W latach sześćdziesiątych wysadzono resztki obiektu wraz z solidną, oporną wieżą.

     – Jak wysadzali pałac, to wieża tak pięknie poleciała... A jaki był wtedy huk! – wspominają starsi mieszkańcy Piotrowic. Popałacowy teren wyrównały buldożery...

     Gdyby ta historia wydarzyła się tylko w tym jednym miejscu, można by ją od biedy uznać za materiał na czarną komedię, którą by nakręcił ktoś w rodzaju Sylwestra Chęcińskiego. Ale takich pałaców, zamków, dworów, rezydencji mniej czy bardziej świetnych (wraz z zawartością w postaci stylowych mebli, bibliotek, kolekcji dzieł sztuki itp.) były setki, jeśli nie tysiące i odpowiednio wielu „jednorękich” półgłówków, których władza tolerowała, nierzadko sama przykładając już obie ręce do niszczenia tego, co z wyroków Historii dostaliśmy na srebrnej tacy. Churchill powiedział, że ziemie przyznane Polsce po wojnie stanowią dla niej zbyt wielką i tłustą gęś, by mogła ją zjeść. I rzeczywiście, zjeść było nader trudno, mimo ogromnego apetytu... Ale czy alternatywą było jej zostawienie na pożarcie „krukom i wronom”?

     Na szczęście po latach „ziemie odzyskane” stają się z wolna ziemiami odzyskiwanymi. Odzyskiwanymi podwójnie, bo przywracanymi prawdziwej Historii w miejsce propagandowego ględzenia o prastarym dziedzictwie piastowskim oraz ratowaniu i restaurowaniu tego, co ocalało. Joanna Lamparska zdecydowanie woli opowiadać o przywracaniu niż o niszczeniu. O świetnym, podniesionym z ruin Kraskowie, Bagieńcu, podwrocławskim zamku w Leśnicy, Wojnowicach, Prężycach i paru innych, których niestety jest o wiele za mało. Z dociekliwością dokumentalistki opisuje ich dzieje, pięknie wyprawiając się w legendy czy opowieści zasłyszane, zdając potem przesympatyczne sprawozdanie osobiste – byłam, widziałam, pojedźcie tam koniecznie, skręcając z drogi takiej a takiej, potem przez las, dalej przez wieś, a kiedy po dwudziestu kilometrach zatrzymacie samochód, to z niego wysiądźcie i popatrzcie, co jest przed wami... Skarb. Skarb dolnośląski...

     A nawet czasem możecie trafić na niezły hotel z restauracją, podającą wyśmienite danka (tu nazwy i ceny!) w miłej atmosferze...

     Książka jest więc nie tylko fascynującą lekturą, umiejętnie sporządzoną miszkulancją z udokumentowanej historii, horroru (duchy i inne krwawe potępieńce obojga płci), sensacji (skarby niegdysiejsze i najnowsze, ukryte w czasie ostatniej wojny, podziemne korytarze, tajne przejścia, sztuczne groty itp.), wreszcie dziejów najnowszych, ale i fachowym bedekerem po okolicach i obiektach położonych na południowym zachodzie od Wrocławia

     Tekstom towarzyszą ilustracje – ryciny i zdjęcia – stare, nowe i najnowsze. Szkoda tylko, że wyłącznie czarno-białe...

     Dla miłośników Dolnego Śląska – pozycja obowiązkowa.

Andrzej Łapieński

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław, tel./tel 48-71 341 87 60
Konto: nieaktualne o/Wrocław nieaktualne
sdrp.wroc@interia.pl