W tamtym czasie akcje protestacyjne i strajki, wybuchające w różnych częściach kraju, tak spowszedniały, że spadły z pierwszych stron gazet. Wiadomość o strajku ponad 38-tysięcznej załogi przemysłu miedziowego, największego polskiego przedsiębiorstwa, zelektryzowała więc redakcje, krajowe i zagraniczne. Doniesienia o strajku pojawiły się na czołówkach gazet, otwierały radiowo-telewizyjne serwisy informacyjne. W biurze prasowym KGHM nastały sądne godziny i dni. Dziennikarze dopytywali o szczegóły, powoływali się na koleżeństwo po fachu i wieloletnią znajomość: „stary, załatw mi wywiad, najlepiej z prezesem, ozłocę!”
Jako były dziennikarz, doskonale brać żurnalistyczną rozumiałem. Ale jako szef wydziału polityki informacyjnej i rzecznik zarządu KGHM musiałem myśleć i działać kategoriami interesów firmy. Dziennikarze zadawali dziesiątki pytań, a wśród nich najważniejsze: O co tak naprawdę związkowcom poszło? I naciskali. Panowała przecież powszechna opinia, że, gdzie jak gdzie, ale „na miedzi”, na co, jak na co, ale na zarobki i przywileje socjalne nie ma co narzekać.
Odpowiedź nie do końca szczera
Odpowiedź mieliśmy prostą. Strajkowano o pieniądze i nowe przywileje socjalne. To, co mówiliśmy nie było jednak do końca szczere. I być nie mogło, bo sprawa miała drugie dno. W istocie szło o coś znacznie ważniejszego, niż o grubość górniczo-hutniczych portfeli. Ale o tym nie można było głośno mówić, zwłaszcza oficjalnie. Prawda podważyłaby legalność strajku. A tego chcieli uniknąć i związkowcy, i zarząd firmy.
Aby tło i motywy strajku detalicznie objaśnić musimy cofnąć się do roku 1991, kiedy przedsiębiorstwo państwowe Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi przekształcono w jednoosobową spółkę skarbu państwa KGHM Polska Miedź S.A. Przemysł miedziowy nie był już anonimowym mieniem państwowym, czyli niczyim, a stał się realną własnością Ministerstwa Przekształceń Własnościowych, które objęło sto procent akcji KGHM. Młodego czytelnika informuję i objaśniam, że MPW, powołane w 1990 roku, zajmowało się prywatyzacją przedsiębiorstw państwowych. Resort działał do 1996 roku, kiedy, w wyniku reformy centrum, został zastąpiony przez Ministerstwo Skarbu Państwa, a za PiS-u przez Ministerstwo Zasobów Państwowych, pod komendą Jacka Sasina. Tego od wyborów kopertowych, które się nie odbyły, a kosztowały podatnika 70 milionów złotych.
Kiedy w KGHM wybuchł strajk, szefem Ministerstwa Przekształceń Własnościowych był Janusz Lewandowski. Przed narodzinami jego resortu, jak Polska długa i szeroka, toczyła się publiczna debata o prywatyzacji. Rozmawiano w gabinetach polityków i dyrektorów firm, w studiach radiowych i telewizyjnych, dyskutowano na łamach gazet, przy kawiarnianych stolikach, w autobusach, w drodze do i z pracy. Prywatyzacja rozpalała umysły i rozgrzewała społeczne emocje.
Polskiej transformacji plusy i minusy
Apostołowie transformacji gospodarczej i piewcy programu Balcerowicza, sięgali do klasyków. Przywoływali twierdzenia Emanuela S. Savasa, który nauczał, że władze państwowe, decydując się na rozpoczęcie procesu prywatyzacji, kierują się licznymi, istotnymi korzyściami dla gospodarki narodowej. A więc: zmniejszeniem roli państwa w gospodarce, stworzeniem efektywnego i elastycznego sektora prywatnego, zmniejszeniem wydatków rządowych, poprzez rezygnację z subwencjonowania nierentownych przedsiębiorstw państwowych, zwiększeniem wpływów budżetowych ze sprzedaży przedsiębiorstw i z płaconych następnie podatków, wzrostem efektywności przedsiębiorstw, podniesieniem jakości dóbr i usług, zwiększeniem wrażliwości gospodarki na decyzje konsumentów, przyciąganiem nowych inwestycji, wspieraniem nowych przedsięwzięć, sprostaniem oczekiwaniom zagranicznych kredytodawców. Ufff…
Cele i korzyści były jasne, zrozumiałe i nikt o zdrowych zmysłach zasadniczo przeciwko prywatyzacji nie protestował. Chociaż nie brakowało i sceptyków, którzy ostrzegali przed zagrożeniami.
Oni mieli swoją wyliczankę. W krajach średnio lub słabo rozwiniętych, takich jak Polska, która wbrew twierdzeniom gierkowskiej propagandy, nie była „dziesiątą potęgą gospodarczą świata”, szybka prywatyzacja nie dawała równych szans rodzimemu przemysłowi. W przetargach prywatyzacyjnych uprzywilejowaną pozycję posiadały bogate koncerny z krajów wysoko uprzemysłowionych, które w każdym przypadku, przebijały miejscowych konkurentów atrakcyjnością oferty.
Prywatyzacja mogła powodować znikanie z rynku rodzimych marek, zmienianych na nazwy nowych, zagranicznych właścicieli. Nieuchronną konsekwencją prywatyzacji była redukcja przerostów zatrudnienia w przedsiębiorstwach państwowych. Podkreślano, że prywatyzacja na dużą skalę (a w Polsce była ona ogromna) może spowodować dominację dużych światowych koncernów w znacznych częściach i obszarach gospodarki. I że zamiast spodziewanego dobrobytu, może ona przynieść zubożenie i bezrobocie, doprowadzić do bogacenia się najbogatszych kosztem biedniejszych, stwarzać warunki dla nowoczesnego, kapitalistycznego wyzysku. Praktyka dowiodła, że rację mieli i jedni, i drudzy.
Eksperci ostrzegali, że w niektórych sektorach gospodarki prywatyzacja może poważnie zagrozić bezpieczeństwu kraju. Szczególnie w branżach surowcowych i sektorze produkcji energii. Takie informacje wywoływały zrozumiały niepokój w KGHM, który był przecież nie tylko znaczącym przedsiębiorstwem surowcowym, ale zajmował pozycję naturalnego monopolisty na europejskim rynku miedzi.
Moja koncepcja jest lepsza niż twoja
Dyskusje na temat metod prywatyzacji, jakie rozgorzały w KGHM, miały więc twarde podstawy, a obawy wydawały się uzasadnione. Różnice zdań przybierały często formę zajadłych sporów, a głosiciele konkretnych opcji i koncepcji, bronili każdej z nich, jak niepodległości. Nagle okazało się, że mamy tabuny „ekspertów” od prywatyzacji, a niektóre ich pomysły ocierają się o granice absurdu.
Na łamach „Polskiej Miedzi” staraliśmy się uporządkować debatę prywatyzacyjną, objaśniać specyfikę metod i obnażać pojawiające się w debacie publicznej nonsensy, które mieszały ludziom w głowach i mogły okazać się dla firmy niebezpieczne.
W jednej z moich licznych publikacji „Na co komu jedność”, która ukazała się w nr 2/1991 „PM”, rozebrałem na drobne dwa dominujące nurty reformatorskie. Nurt „reformacji oświeconej” głosił, że proces zmian należy prowadzić w sposób wyważony i najbardziej racjonalny, to znaczy taki, który pozwoli osiągnąć maksimum korzyści wszystkim członkom miedziowej wspólnoty, przy minimalnych kosztach całej operacji.
Nurt „reformacji nawiedzonej” uważał, że KGHM trzeba „zdemonopolizować”, co miałoby polegać na rozmontowaniu przedsiębiorstwa i pełnym usamodzielnieniu tworzących go zakładów. Miałyby one zacząć działać wedle praw rynkowych i po czasie „suwerennie” zdecydować o ewentualnym połączeniu się w grupę, czyli stworzyć „nowy KGHM”. Apostołowie tej utopii nie byli zbyt liczni, ale na tyle hałaśliwi i wpływowi, że zdołali doprowadzić do głębokich podziałów w poglądach na reformowanie KGHM.
Do gry wchodzą eksperci
Zarząd firmy uciął w końcu to sejmikowanie, podejmując decyzję o zaangażowaniu doświadczonych, zewnętrznych, konsultantów. Wybór padł na renomowaną amerykańską firmę doradczą AT Kearney. Jej zadanie polegało na dokonaniu oceny struktury organizacyjnej KGHM, przeanalizowaniu metod zarządzania i poziomu efektywności ekonomicznej procesów produkcyjnych. W oparciu o tę analizę eksperci mieli wytyczyć takie kierunki transformacji, które pozwolą przekształcić „stary” KGHM w nowoczesne przedsiębiorstwo surowcowe, zdolne do skutecznego konkurowania na rynku światowym.
Eksperci od Kearney’a przeorali firmę do spodu. Poznali jej mocne i słabe strony. Zdobyli unikatową wiedzę. Taką, za którą wywiadownie gospodarcze żądają królewskich honorariów. Szefowie KGHM, świadomi ryzyka związanego z ewentualnym wyciekiem wrażliwych informacji, utajnili wyniki prac zespołu Kearney’a.
Raport końcowy nie był dla KGHM lekturą przyjemną. Eksperci napisali, że „KGHM jest „ciężką” strukturą organizacyjną”, „cechuje się niską operatywnością i produktywnością”, a „produkcyjna monokultura stanowi poważne zagrożenie dla interesów ekonomicznych całego przemysłu w sytuacji dekoniunktury na rynku miedzi”.
Konsultanci zalecali, aby obecne wielozakładowe przedsiębiorstwo, przekształcić w holding, czyli w spółkę skupiającą zakłady podstawowego ciągu technologicznego i zaplecza usługowo-technicznego. W model zapewniający pełną suwerenność biznesową każdemu podmiotowi z holdingu i umożliwiający wykorzystanie wszystkich cech wspólnoty, opartej o wspólny, zintegrowany biznesplan i wspólną politykę finansową. Zasugerowali także dywersyfikację portfela produkcyjnego „nowego” KGHM, która pozwoli uelastycznić przemysł miedziowy wobec wyzwań rynku, uodporni go na wahania koniunktury i pozwoli stworzyć nowe miejsca pracy. Także dla ludzi, którzy stracą obecne stanowiska, wskutek reformowania poszczególnych zakładów KGHM.
Summa summarum konsultanci Kearney’a Ameryki nie odkryli. Przedłożyli rozwiązanie stosowane w kapitalistycznych przedsiębiorstwach wielozakładowych, podobnych do KGHM. We wspomnianej wyżej publikacji powołałem się na przykład fińskiego koncernu „Outokumpu”, wytwarzającego około 440 tysięcy ton miedzi elektrolitycznej rocznie, a więc znacznie więcej niż KGHM.
Finowie nie koncentrowali się wyłącznie na produkcji samego kruszcu. Przetwarzali miedź na wiele produktów i inwestowali duże sumy w dalszy rozwój przetwórstwa. Koncern kupował też nowe złoża i kopalnie za granicą, unowocześniał metalurgię (i tak topową, bo technologię wytopu miedzi w piecu zawiesinowym kupiliśmy właśnie od „Outokumpu”), uruchamiał nowe specjalizacje. Kończąc wątek „Outokumpu” podkreśliłem, że właścicielem 51 procent akcji koncernu jest fiński Skarb Państwa, rząd nie ingeruje w zarządzanie firmą, ale jest zainteresowany jej losem. A to wszystko dzieje się w kapitalistycznym kraju, gdzie obowiązują zasady gospodarki rynkowej, a działalność gospodarcza polega na zarabianiu pieniędzy.
W podsumowaniu artykułu stwierdziłem, że roztrząsając warianty transformacji KGHM, czas najwyższy skończyć z wymyślaniem rodzimych cudów na kiju, a sięgnąć po rozwiązania i modele od dziesięcioleci stosowane przez konkurencję. Bo najkrótszą i najtańszą drogą do sukcesów jest skorzystanie z cudzej wiedzy i cudzych doświadczeń.
Odtajnione tajemnice
Kiedy pisałem ten tekst eksperci Kerney’a ukończyli raport. Działała już także spółka „Metraco”, powołana przez zarząd prezesa Sadeckiego, która zastąpiła „Impexmetal” w obrocie produktami polskiej miedzi. „Metraco” miała dostęp do sieci Agencji Reutersa. Dzięki temu mogła śledzić nie tylko bieżące notowania cen na światowym rynku metali, ale i wiadomości o ważnych wydarzeniach w światowym biznesie.
Nie pamiętam co to był za dzień, ale około południa zadzwonił do mnie Janusz Łyszczarz, prezes „Metraco” i poprosił, abym się u niego niezwłocznie pojawił, bo ma sensację! I miał. Okazało się, że serwis Reutersa, powołując się na szefa zespołu ekspertów Kerney’a, (sic!), zamieścił dane wrażliwe o KGHM, pochodzące z raportu !
Z wydrukiem tej wiadomości kopnąłem się najpierw do szefa teamu z pytaniem, jakim to prawem ujawnił agencji informacje objęte klauzulą poufności? Wydawał się zaskoczony. Wieloletnie doświadczenie żurnalisty mówiło mi, że musiał odbyć rozmowę z kimś z agencji, pochwalił się danymi i nie zastrzegł, że nie są do publikacji. No i mleko się wylało.
Kiedy o sprawie dowiedział się „generał” rozpętała się burza. KGHM zagroził Kearney’owi zerwaniem umowy i odmową wypłaty honorarium. Na szali leżała także reputacja tej firmy. Ostatecznie strony osiągnęły porozumienie, ale jego szczegółów nie poznałem.
Ten przykry incydent dał nam do myślenia o zagrożeniach czyhających na otwartym, światowym rynku, gdzie dają o sobie znać także wilcze prawa konkurencji. Był również wyraźnym ostrzeżeniem, że na drodze transformacji polskiego przemysłu miedziowego mogą nas spotkać liczne zagrożenia i przykre niespodzianki. Trzeba więc mieć się na baczności i dmuchać na zimne.
Zmiany frontów i poglądów
W 2023 roku, po 33 latach od startu procesu prywatyzacji, w nieudanym październikowym referendum, Jarosław Kaczyński zapytał Polaków „czy popierają wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli nad strategicznymi sektorami gospodarki?”
Bez pastwienia się nad tym referendalnym kuriozum, warto zastanowić się czy, formułując takie pytanie, Kaczyński miał na myśli także polski przemysł miedziowy? Bez wątpienia o znaczeniu strategicznym. A jeśli tak, to czy wiedział o czymś, o czym nie miała pojęcia opinia publiczna ?
Na początku lat 90, startujący proces prywatyzacji, był źródłem i przedmiotem zawziętych politycznych dyskusji i zaciętych sporów. Jedni uważali, że prywatyzacja to wyprzedaż sreber rodowych, dla innych było to uwalnianie przedsiębiorczości od koteryjnych i etatystycznych praktyk. Kiedy pytano co myślisz o prywatyzacji, to odpowiedź stawiała cię po konkretnej stronie politycznej barykady.
Z czasem poglądy na prywatyzację ewoluowały. „Gazeta Pomorska” z października 1990 roku zamieściła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, wówczas senatora, wyrażoną na spotkaniu z wyborcami w Toruniu, że: „w gospodarce trzeba definitywnie zniszczyć układ nomenklaturowy przez szybką i szokową prywatyzację”.
Dziś Kaczyński diametralnie zmienił front i pogląd. Nie dość, że jego partia, zaraz po przejęciu władzy, zatrzymała wszystkie procesy sprzedaży majątku państwowego, to on sam przez te lata głosił, że „co prywatyzacja, to afera”. Niezmienny w poglądach pozostaje jego antagonista Leszek Balcerowicz. Od lat opowiada się za odpolitycznianiem spółek Skarbu Państwa, poprzez znalezienie dla nich prywatnego inwestora, który będzie się kierował wyłącznie rachunkiem zysków i strat.
Prywatyzacja była w Polsce procesem chaotycznym, spowitym mgłą niewiedzy. Po 33 latach, tak naprawdę, nie wiemy, jaki jest ogólny bilans procesu prywatyzacji. Nie ma dokładnych informacji ilu firmom wyszła ona na dobre, a dla ilu niewiele dało się zrobić. Główny Urząd Statystyczny, rząd czy władze lokalne wciąż nie potrafią dokładnie ustalić, ile zakładów, komu i za ile sprzedano. Niby takie dane są, ale ich jakość daje więcej pola do fantazjowania niż do rzetelnej analizy. Jedno jest pewne: firmie KGHM prywatyzacja wyszła na dobre. Ale sprawy mogły potoczyć się zupełnie inaczej.
Zakulisowe pertraktacje
Mamy rok 1990. W przemyśle miedziowym, dysputa o prywatyzacji toczy się w atmosferze szlacheckiego sejmiku. Tworzą się frakcje i frakcyjki, rośnie zapalczywość, szuka się „zdrajców” i „odszczepieńców”. W kurzu bitewnym ginie rzecz najważniejsza: zdrowy instynkt samozachowawczy i troska o zbiorowe bezpieczeństwo.
W łonie sejmikujących frakcji, panuje niezłomne przekonanie, że o przyszłych losach prywatyzowanego KGHM i jego załóg, będą decydować wyłącznie kierownicze gremia przedsiębiorstwa. W atmosferze ogólnego błogostanu nikt nie zastanawia się nad wypowiedzią kandydującego na urząd prezydenta RP Stanisława Tymińskiego, że „rząd chce sprzedać obcemu kapitałowi najlepsze polskie przedsiębiorstwa za psi grosz”. Wkrótce okaże się, że Tymiński mógł wiedzieć co mówi.
Oto w styczniu 1991 roku nasza redakcja wchodzi w posiadanie niezwykle ważnego dokumentu. Jest to notatka służbowa, datowana na 10 października 1990 roku w Warszawie, podpisana przez Stanisława Wellisza, pracownika Ministerstwa Finansów. Na liście adresatów pięć znanych nazwisk: W. Kuczyński, T. Syryjczyk, K. Lis, S. Kawalec i Z. Piotrowski. To szefowie kluczowych resortów i ważnych urzędów państwowych.
Notatka mówi o „sprawie udziału Asarco w spółce, w którą przekształcono by KGHM”. Z treści wynika, że „1 października odbyło się spotkanie przedstawicieli Asarco z przedstawicielami Ministerstwa Finansów. Asarco reprezentowali Robert Muth, wiceprezes od stosunków z organami rządowymi i od „Public Affairs” i Joseph Bell, a Ministerstwo Finansów dyrektorzy Stefan Kawalec i Stanisław Wellisz.
Treść notatki szokuje. Naczelny postanawia, że musimy nagłośnić tę sprawę. Zadanie spada na mnie. Rozpoczynam dziennikarskie śledztwo. Rzecz jest niezwykle poważna. Żaden błąd nie wchodzi w grę. Inaczej łeb mi urwą.
7 lutego 1991 roku w numerze 7. „Polskiej Miedzi”, na pierwszej stronie, ukazuje się mój artykuł „Intryga czy ignorancja?”. Tekst zajmuje dwie pełne kolumny, a na trzech szpaltach drukujemy in extenso treść ministerialnej notatki.
Wynika z niej, że „przedstawiciele Asarco zgłaszają gotowość objęcia pakietu akcji prywatyzowanego KGHM w granicach 15-20 procent, za które koncern gotów jest zapłacić od 200 do 250 milionów dolarów. Natomiast wartość netto całego KGHM szacują na 1 (jeden) miliard dolarów. (…) Inżynierowie Asarco uważają, że „kombinat jest technicznie dobrze prowadzony, lecz wymaga modernizacji” (…) a te „ulepszenia można by wprowadzić stosunkowo skromnymi środkami”.
Dalej pan Muth wyjaśnia, że „przeprowadził już wstępne rozmowy z dyrekcją kombinatu i radą pracowniczą (…) zarówno dyrekcja, jak i rada ustosunkowały się przychylnie do przekształcenia kombinatu w spółkę akcyjną”. Informuje także, że „Ministerstwo Przemysłu, gdzie rozmawiał z ministrem Syryjczykiem, jak i Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, gdzie jego rozmówcą był wiceminister Lis, również ustosunkowały się przychylnie”. A prezes Agencji Inwestycji Zagranicznych pan Piotrowski „wyraził zdanie, że uzyskanie zgody na udziały w granicach 15-20 procent nie powinno przedstawiać trudności”.
W dalszej części notatki dyrektor Wellisz formułuje stanowisko strony polskiej. Informuje o „obowiązujących procedurach prywatyzacyjnych, które nie pozwalają rządowi na bezpośrednie podpisanie umowy z Asarco. Trzeba będzie ogłosić przetarg, do którego amerykański koncern zostanie zaproszony”.
Dalej obie strony wyrażają zgodny pogląd, że „władze polskie powinny w szybkim tempie zaangażować eksperta do oceny wartości majątku kombinatu, oceniając osobno główne jego elementy”.
Następnie panowie dyskutują o podziale zysku i ryzykach związanych z fluktuacją cen miedzi. Są też zgodni, że „nie jest to wielkim problemem” i „da się rozwiązać w trakcie negocjacji”. Obie strony są także jednomyślne, że „w drodze negocjacji uda się sformułować klauzule zmniejszające potrzebę dokładnej wyceny wartości złóż mineralnych”.
Notatkę zamyka stwierdzenie, że „przedstawiciele Asarco wyrazili nadzieję, że sprawy posuną się dość szybko, by móc przystąpić do konkretnych rokowań już w pierwszych miesiącach 1991 roku”.
Już sam fakt, że taka narada odbyła się na szczeblu rządowym, z udziałem ważnych funkcjonariuszy państwowych, a bez wiedzy i udziału władz KGHM, był niebotycznym skandalem.
Natomiast analiza wątków ujętych w notatce, nie pozostawiała wątpliwości, co do rzeczywistych intencji osób uczestniczących w spotkaniu. W biznesie, małym czy dużym, krajowym czy światowym, obowiązuje żelazna zasada, że jeśli chce się zbyć jakieś dobra w drodze przetargu, to się taki przetarg publicznie ogłasza. A jeśli właściciel dóbr zaprasza na indywidualne rozmowy jednego z przyszłych oferentów, rozmawia z nim o intymnych szczegółach, padają konkretne kwoty i konkretne oczekiwania, to cała taka procedura cuchnie szwindlem na milę pod wiatr.
Kilka miesięcy wcześniej
O tym, że transformacją KGHM interesuje się wielu zagranicznych przedsiębiorców, nie było dla nikogo tajemnicą. Zwłaszcza w roku 1990 wizyty przedstawicieli zachodnich koncernów były w KGHM chlebem powszednim. Każda z nich przebiegała wedle takiego samego klucza: spotkanie i rozmowa z kimś z zarządu, i z rady pracowniczej, czasem wizyta w kopalni lub w hucie. Wymiana podstawowych informacji i rutynowych uprzejmości: było miło, już panom dziękujemy. Zdarzało się, że zapraszano gospodarzy do złożenia rewizyty.
Jeszcze przed Sadeckim, taką rutynową wizytę w KGHM złożyła delegacja Asarco. A w grudniu 1990 roku na ręce Jana Sadeckiego, już dyrektora generalnego, wpłynęło formalne zaproszenie do złożenia rewizyty w amerykańskim koncernie. „Generał”, informując o tym Radę Pracowniczą, stwierdził, że od swego poprzednika uzyskał „niezwykle skromne informacje i nie potrafi niczego konkretnego powiedzieć o uzgodnieniach w sprawie współpracy, jakie miały miejsce podczas pobytu wysłanników Asarco w KGHM”.
W czasie wizyty polskiej delegacji w Asarco, gospodarze starali się olśnić gości nowoczesnością i potęgą swojej korporacji. Wkrótce w KGHM pojawiła się kolejna delegacja Asarco. Tym razem liczna i złożona ze specjalistów różnych branż. Opiekunowie delegacji opowiadali mi, że byli zaskoczeni nie tylko liczebnością i składem ekipy. Zaszokowała ich postawa niektórych członków delegacji, którzy zachowywali się tak, jakby byli właścicielami KGHM. Pytania, jakie zadawali, zalatywały na kilometr głębokim wywiadem gospodarczym. Nadmierne zapędy poznawcze wysłanników Asarco szybko ostudzono, a wizyta zakończyła się przed czasem. Wydawało się, że to definitywny koniec „zalotów” Asarco. W KGHM nikt jednak nie wiedział, że już w październiku 1990 roku, a więc po pierwszej wizycie Amerykanów, w kluczowych polskich resortach rozpoczęło się zakulisowe kupczenie przyszłymi akcjami KGHM Polska Miedź S.A.
Wiceprezes Muth, mówiąc na spotkaniu w ministerstwie, że „zarówno dyrekcja, jak i rada ustosunkowały się przychylnie do przekształcenia kombinatu w spółkę akcyjną”, powiedział prawdę.
W firmie nikt nie kontestował planu transformacji i nie protestował przeciwko prywatyzacji, ale nic ponad to. Muth ściemniał, próbując zrobić wrażenie, że dogadał w KGHM udział Asarco w prywatyzacji koncernu na jakichś extra zasadach.
W artykule „Intryga czy ignorancja?” starałem się odpowiedzieć na pytanie o przyczyny tak głębokiego zainteresowania Asarco prywatyzacją KGHM i o źródło tak wielkiej determinacji?
Dla osób obeznanych z regułami funkcjonowania światowego rynku miedzi sprawa była oczywista. W Europie KGHM był od lat naturalnym monopolistą. O jego uprzywilejowanej pozycji decydowała renta geograficzna. Wprawdzie cena miedzi zależała od notowań na Londyńskiej Giełdzie Metali, ale o konkurencyjności rynkowej dostawcy decydowały koszty logistyki. Producenci spoza Europy, musieli ponieść znacznie wyższe koszty transportu, niż „miejscowy” KGHM. Dlatego koncern Asarco, bez zastosowania cen dumpingowych, nie był w stanie przebić się na rynek europejski ze swoją ofertą.
W pragmatyce biznesowej obowiązuje zasada, że jeśli nie da się wygrać z konkurentem ceną, to trzeba starać się go wykupić. Hipoteza, że Amerykanie postanowili zastosować tę metodę wobec KGHM, wydawała się więc wielce prawdopodobna. Wiceprezes Muth deklarując wolę objęcia przez Asarco 15-20 procentowego pakietu akcji i przejęcia zarządu firmy „na pewien okres”, zakładał nie bez racji, że uda się, w stosunkowo krótkim czasie, przejąć pełną kontrolę nad polskim przemysłem miedziowym i zdobyć pozycję dominującą na rynku europejskim.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby nakreślić wizję dalekosiężnych skutków takiego scenariusza dla KGHM, jego załóg i całego otoczenia. Radykalne porządki, jakie zaprowadziliby amerykańscy właściciele, sprowadziłyby się do redukcji poziomu wydobycia rudy. Zapewne zostałyby zamknięte kopalnie „Lubin”, „Polkowice” i „Sieroszowice”, a zostałaby tylko „Rudna”. Obniżenie wydobycia pociągnęłaby za sobą spadek produkcji miedzi elektrolitycznej. A konsekwencje? Zmieniłaby się sytuacja na rynku. Powstałe niedobory wypełniłaby miedź dostarczana z Asarco, oferowana już po opłacalnej cenie.
Taki scenariusz nie był czysto hipotetyczny. Znajdował potwierdzenie w koncepcji frakcji „separatystów”, która lansowała model dezintegracji firmy. Na gruzach „starego” KGHM miałaby powstać nowa firma, oparta na kopalni „Rudna”, jako najbardziej wydajnej i najbardziej rentownej, i na HM „Głogów”, dysponującej nowoczesną technologią wytopu. Reszta miała się „sama utrzeć w praniu”.
Taka wizja wprost zalatywała przerobieniem Zagłębia Miedziowego na drugi Wałbrzych. I nie była snem pijanego wariata, a całkiem realnym scenariuszem. W KGHM i Zagłębiu Miedziowym działała grupa politycznie wpływowych ludzi, nie tylko lansująca ten wariant „reformy”, ale aktywnie lobbująca za jego wdrożeniem. Pisząc tekst do „Polskiej Miedzi”, postanowiłem nie znęcać się nad jej frontmenami, i nie podałem ich nazwisk do wiadomości publicznej. I tak było wiadomo o kogo chodzi.
Zastanawiałem się natomiast nad pytaniem: czym kierowali się panowie ministrowie, przyjmując do akceptującej wiadomości arogancką propozycję pana Mutha ? Czy byli takimi ignorantami, że nie zdawali sobie sprawy w co się tu gra, czy też świadomie uczestniczyli w polityczno-biznesowej intrydze, która miała zdecydować o przyszłości wielkiej polskiej firmy i losach całego regionu ?
Ignorancja czy intryga
Kiedy rozgrywały się opisywane wydarzenia, Polską rządził gabinet Jana Krzysztofa Bieleckiego. Pan premier zjechał był do KGHM. Pierwsza wizyta szefa rządu wolnej Polski wzbudziła więc zrozumiałe zainteresowanie. W zarządzie KGHM stawił się tłum dziennikarzy. Po rozmowach oficjalnych z zarządem i po wycieczce lustracyjnej, pan premier wziął udział w konferencji prasowej.
Jeśli dobrze pamiętam, to Grzegorz Chmielowski z „Gazety Robotniczej”, zapytał premiera o wrażenia z wizyty w KGHM i o jego ocenę przemysłu miedziowego? Odpowiedź obnażyła zdumiewającą niewiedzę szefa rządu. JKB stwierdził, że zrobiła na nim duże wrażenie potęga przedsiębiorstwa, ponieważ do czasu dzisiejszej wizyty, żył w przekonaniu, że KGHM leży… pod Krakowem i zatrudnia 3,5 tysiąca pracowników (!). Klękajcie narody ! Jeśli tak myślał premier, to jaki poziom wiedzy o przemyśle miedziowym reprezentowali jego doradcy i podwładni…?!
Kolega z zarządu, który uczestniczył w rozmowie premiera z prezesem, zwierzył mi się, że przebiegała w lodowatej atmosferze, a słuchając zadawanych pytań, odniósł nieodparte wrażenie, że szef rządu wyraźnie szuka haków na zarząd. Zupełnie mnie to nie zdziwiło, bo od miesięcy było tajemnicą poliszynela, że Sadecki nie ma w „warszawce” wysokich notowań. Donoszono nam także, że trwają zakulisowe zabiegi, aby na stanowisku prezesa posadzić „swojego, zaufanego” człowieka.
Tak oto, pomimo oficjalnych i solennych zapewnień, że prywatyzacja ma na zawsze wyprowadzić politykę z gospodarki, do KGHM polityka wkraczała tylnymi drzwiami.
Od wizyty premiera upłynęło niewiele miesięcy, kiedy Rada Nadzorcza KGHM odwołała Jana Sadeckiego z funkcji prezesa. Jego miejsce zajął Paweł Ofman.
Chyba już następnego dnia na jego ręce złożyłem dymisję z funkcji szefa wydziału polityki informacyjnej. Zgodziłem się jednak pozostać na stanowisku do końca sierpnia 1992 roku. Czas był gorący i firma nie mogła zostać bez rzecznika. Podjąłem się wprowadzić w szczegóły mego następcę. Tym sposobem załapałem się jeszcze na czas strajku. Do końca sierpnia jednak nie dotrwałem, bo pomiędzy mną, a następcą chemii nie było. Poinformowałem więc prezesa, że jego człowiek wie lepiej i nie potrzebuje mojej pomocy, odchodzę więc przed czasem. Odtąd obserwowałem bieg wydarzeń z dystansu. I na szczęście, nie musiałem już odpowiadać na pytania dziennikarzy, o co poszło strajkującym i ściemniać, że o pieniądze i nowe przywileje socjalne.
Czy było warto
Strajk „na miedzi” był nie tylko najdłuższy i największy w powojennej historii Polski. Był modelowym przykładem odpowiedzialności związkowców i załóg pracowniczych za firmę, i jej majątek. Strajkujący zadbali o porządek i dyscyplinę. Do kopalń zjeżdżały ekipy złożone ze specjalistów, którzy wykonywali jedynie niezbędne prace zabezpieczające wyrobiska górnicze. Hutnicy utrzymywali piece w reżimie jałowym, przy minimalnej dopuszczalnej temperaturze, aby natychmiast po zakończeniu strajku można było wznowić normalną produkcję. Troska, jaką wykazali się strajkujący o swoje stanowiska pracy i o majątek firmy, była imponująca.
Kończące strajk porozumienie osiągnięto po 32 dniach, w nocy z 19 na 20 sierpnia 1992 roku. Strajkujący uzyskali gwarancję, że, w pierwszej kolejności, firma wypłaci pensję socjalną, a po wejściu w życie znowelizowanej tzw. ustawy „popiwkowej”, zostaną wprowadzone nowe tabele płac.
Ze strony rządowej porozumienie podpisali trzej ważni ministrowie: Janusz Lewandowski, szef Ministerstwa Przekształceń Własnościowych, Jacek Kuroń, szef resortu Pracy i Polityki Socjalnej oraz minister finansów Jerzy Osiatyński. Sama rządowa wierchuszka. W tamtym czasie nie była to standardowa praktyka finalizowania sporów zbiorowych. Od porozumień płacowych były zarządy i dyrekcje, a nie ministerstwa. Skąd zatem tercet ważnych ministrów w roli sygnatariuszy płacowo-socjalnego porozumienia?
Ano, stąd, że najważniejszą jego część zawarto poza oficjalnym protokołem. Trzej ministrowie zagwarantowali związkowcom, że dla KGHM zostanie opracowany nowy model prywatyzacji. Taki, który uniemożliwi sprzedaż firmy, bez uwzględnienia stanowiska jej kierownictwa i załogi oraz opinii społeczności regionu. Strajkujący uzyskali zapewnienie, że Skarb Państwa nie wyzbędzie się kontrolnego pakietu akcji KGHM, co uchroni firmę przed przejęciem przez zagraniczne, konkurencyjne koncerny.
Związkowcy, pomni zakulisowych machinacji, prowadzonych w ministerialnych gabinetach, obawiali się, że rezultatem utraty kontroli państwa nad strategicznym przedsiębiorstwem może być jego degradacja do roli mało znaczącej firmy i ruina gospodarcza całego regionu.
Skąd taka strajkowa hybryda
Obawy słuszne, cel szczytny, ale skąd taka strajkowa hybryda? Wyjaśnił to ex post Ryszard Zbrzyzny, przywódca strajku i przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego, mówiąc, że organizatorzy protestu musieli działać zgodnie z prawem. Nie mogli dopuścić do sytuacji, aby władze uznały strajk za nielegalny. A tak by się stało, gdyby za jego przyczynę przyjęto obronę firmy przed „złodziejską” prywatyzacją. Przepisy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych nie przewidywały takiej możliwości.
Zbrzyzny i jego koledzy doskonale wiedzieli, że tylko całkowicie legalna akcja protestacyjna uświadomi rządzącym gospodarcze i społeczne znaczenie przemysłu miedziowego i zmusi władze do poniechania wszelkich prób decydowania o losach KGHM za plecami KGHM. I ten plan się powiódł.
Trwający 32 dni strajk 38-tysięcznej załogi KGHM przeszedł do historii nie tylko jako największa legalna akcja protestacyjna w powojennej Polsce. Zapisał się w zbiorowej pamięci jako modelowy przykład współdziałania związków zawodowych i załogi w obronie strategicznych interesów firmy, jako przejaw zbiorowej troski o los pracowników i ich rodzin, i o bezpieczną przyszłość regionu.
Po 33 latach od tamtych historycznych wydarzeń trudno dywagować co by się stało, gdyby kontrolę nad KGHM przejęli Amerykanie z Asarco, albo inny koncern surowcowy np. australijski Western Mining, który również interesował się naszym przemysłem miedziowym.
Jedno jest pewne: strajk z 1992 roku umożliwił zarządowi prezesa Stanisława Siewierskiego przeprowadzenie po roku 1993 gruntownego procesu restrukturyzacji i prywatyzacji KGHM. To wielkie i skomplikowane przedsięwzięcie transformacyjne wykonali specjaliści z KGHM i naukowcy z polskich uczelni. A sprawność z jaką tego dokonali budziła podziw i szacunek wielu zagranicznych ekspertów.
Udana restrukturyzacja wpłynęła na znaczące obniżenie kosztów produkcji miedzi i uchroniła KGHM przed skutkami największego kryzysu na rynku miedzi w latach 90. XX stulecia. Polski przemysł miedziowy przebrnął przez kryzys suchą stopą, nie wstrzymał i nie ograniczył produkcji, nie wysłał ludzi na zasiłki dla bezrobotnych, jak zrobiono to w Asarco i w innych koncernach na świecie.
Ma w tym swój ważny udział Związek Zawodowy Pracowników Przemysłu Miedziowego, jego lider Ryszard Zbrzyzny, pozostałe centrale związkowe i cała, solidarnie strajkująca załoga KGHM.
Po latach, na Międzynarodowym Kongresie Górnictwa Rud Miedzi, zorganizowanym przez Związek Pracodawców Polska Miedź, Herbert Wirth, ówczesny prezes zarządu KGHM Polska Miedź SA, powiedział (cytat z portalu lubin.naszemiasto.pl): „Pozytywnie oceniam strajk z 1992 roku. – To dobrze, że wtedy firma nie została sprzedana”.
Zarządzający z definicji nie darzą związkowców szczególną sympatią i nienawidzą strajków. I jest to zrozumiałe. Rzadki to więc przypadek, kiedy pracodawca chwali strajk w przedsiębiorstwie, którym zarządza. Nawet jeśli czyni to ex post. Taka opinia prezesa, to szczególne świadectwo wagi i znaczenia ówczesnej decyzji związkowców. Życie dowiodło, że była mądra i dalekowzroczna.
Wersja oryginalna
Janusz Dobrzański
Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety”
w latach 1974 – 1991.