MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Słowo Polskie ma 60 lat!

     Dzień tego jubileuszu to 27 sierpnia. Tego dnia w roku 1945 ukazał się pierwszy numer Pioniera – dziennika, który 1 listopada 1946 roku zmienił tytuł na Słowo Polskie.

     Pierwszym redaktorem naczelnym był Jerzy Drewnowski. Przyjechał w lipcu 1945 z zadaniem: wydać codzienną gazetę. Wydał. Na początku w Legnicy, bo tam mieściła się siedziba władz wojewódzkich. Pionier to był pierwszy dziennik nie tylko na Dolnym Śląsku, ale na całych ziemiach odzyskanych.

     Skąd tytuł gazety? Bo czasy były pionierskie. Jechały na te ziemie transporty osadników. Nie wiedzieli, co ich tu czeka. Codzienne, drukowane polskie słowo miało ich utwierdzić w przekonaniu, że są u siebie, że tu pozostaną.

     Kiedy rok później kończyły się czasy wielkiej improwizacji, redakcja uznała, że czas zmienić tytuł pisma. Jak miała się nazywać gazeta, zadecydowali czytelnicy. Postanowili: Słowo Polskie. Lwowiacy pamiętali, że przed wojną, we Lwowie, była gazeta pod takim tytułem, a dla wszystkich, niezależnie od tego, skąd pochodzili, polskie słowo na tych ziemiach było czymś wzruszającym, było potwierdzeniem, że są tu na dobre.

     Wszyscy wiemy, ile burz przyszło nam przeżyć przez te 60 lat. Wszystkim wydarzeniom, dobrym i złym, towarzyszyło Słowo – dziś Słowo Polskie • Gazeta Wrocławska – i relacjonowało je na swoich łamach. Tak było i tak jest. I z pewnością tak będzie.

Michał Żywień
Dziennikarz Słowa Polskiego od roku 1945


Dziennik z tradycją

     Słowo Polskie zaczęło swój żywot we Lwowie, pierwszy numer ukazał się w wigilię Bożego Narodzenia 1895 roku. Gazeta szybko zdobywała czytelników. Jej nakład w 1902 r. przekroczył 10 tysięcy, trzy lata później osiągnął 20 tysięcy stając się pierwszym tak wysokonakładowym dziennikiem galicyjskim. Było to w dużej mierze zasługą silnego zespołu redakcyjnego, m. in. Jana Kasprowicza w dziale literackim, Kornela Makuszyńskiego w dziale plastyki i teatru, Zygmunta Janiszewskiego – jednego z pierwszych dziennikarzy sportowych w Polsce, wspomaganego gronem mniej lub więcej stałych współpracowników, wśród nich m. in. Wł. S. Reymonta, H. Sienkiewicza, K. Tetmajera, L. Staffa, J. Żuławskiego, A. Grzymały-Siedleckiego, G. Zapolskiej.

     Słowo miało swój udział w wylansowaniu laureata literackiej nagrody Nobla! Dziennik zaczął druk Chłopów już w 1902 roku! Lwowscy redaktorzy mieli wyjątkowego nosa – wyprzedzili o dwa lata pierwsze wydanie książkowe powieści. Przeczuwano wielki talent pisarza, ale nikt wtedy w redakcji nie przypuszczał, że publikując dzieło “w kawałkach” zaczyna Słowo Polskie jego międzynarodową karierę. Po 22 latach pisarz dostał za Chłopów Nobla i... 116.718 koron szwedzkich. Był to wielki splendor i takież pieniądze – korony stanowiły równowartość ponad ćwierci miliona przedwojennych złotych polskich.

     Pierwszy powojenny numer Słowa Polskiego ukazał się na Dolnym Śląsku 1 listopada 1946 roku. Wcześniej, od 27 sierpnia 1945 roku, gazeta nosiła tytuł Pionier i była pierwszym dziennikiem na ziemiach zachodnich.

     O tym, żeby zmienić tytuł na Słowo Polskie, zdecydowali czytelnicy. Po latach skomentował to Michał Żywień, związany z tą redakcją od początku: – Przed wojną we Lwowie ukazywała się gazeta pod tym tytułem, a znaczny procent ówczesnych wrocławian to byli ludzie ze Lwowa i okolic. Ale był i drugi powód – na ziemiach zachodnich zabrzmiało słowo polskie!

     W powojennej historii przez redakcję przewinęło się wiele dziennikarskich znakomitości. Współpracował ze Słowem jako felietonista Wojciech Dzieduszycki. Pisała Irena Dziedzic, nieznana jeszcze wtedy telewizyjnej publiczności (twórczyni Tele-Echa, pierwszego polskiego talk show, jednego z najbardziej wziętych programów TV czasów PRL). Publikował w Słowie Czesław Nowicki, popularny telewizyjny Wicherek. Sportem zajmował się w Pionierze Jerzy Janicki, ekslwowiak, ojciec radiowej rodziny Matysiaków, autor wielu scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Znakomitością był Wacław Drozdowski, przedwojenny jeszcze dziennikarz IKC (w Słowie był m. in. wieloletnim kierownikiem działu miejskiego). To jemu zawdzięczamy tę anegdotę, zanotowaną w Zapiskach starego reportera: “Zauważyłem kiedyś, że Władysławowi Reymontowi stale wygląda z kieszeni futra mieszczańskie pismo stołeczne Kurier Warszawski, słynące z ogromnej liczby ogłoszeń i nekrologów. Rzecz działa się w Poznaniu w roku 1922. Pytam: – Pan stale czyta Kurier? – Widzi pan, co to znaczy siła przyzwyczajenia – odparł z uśmieszkiem znakomity pisarz. – Czy pan da wiarę, że ja bez nocnika i Kuriera Warszawskiego zasnąć nie mogę?

Cezary Kaszewski

Wspomnienia Słowian


Narodziny pierwszej gazety

     Zaskoczony i mile zdziwiony był ówczesny prezes Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” mjr Jerzy Borejsza, kiedy mu 15 czerwca 1945 r., przy śniadaniu w Hotelu Francuskim w Krakowie, wręczyłem pierwszy egzemplarz Naszego Wrocławia z datą 10 czerwca 1945.

     – Co ze mnie za prezes „Czytelnika”, skoro nawet nie wiem, że tam, na „dalekim zachodzie”, „Czytelnik” wydaje gazetę – śmiał się Borejsza. Ale potem spoważniał. Wziął gazetę do ręki i zaczął ją przeglądać.

     Pierwszy numer polskiej gazety, która ukazała się we Wrocławiu. Tytuł Nasz Wrocław. Data – 10 czerwca 1945. Na pierwszej stronie ogromna odezwa do czytelników. Oto jej fragment:

     Pragniemy, aby to najmłodsze z pism, wydawanych przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik”, jak najszybciej urosło do rozmiarów i roli naszych wielkich bratnich organów w głębi kraju. Oczekujemy Waszej pomocy i współpracy.

Wydawnictwo

     Wydawnictwo! Słowo to brzmi dziś dumnie. Ale wtedy, 15 lat temu, kiedy ów numer pichcił się w bardzo sfatygowanym garncu drukarni przy ul. Wierzbowej, „wydawnictwo” składało się faktycznie z czterech osób: redakcja i drukarnia łącznie.

     Do Wrocławia dostałem się w maju 1945 r. jako zarejestrowany urzędnik Zarządu Miejskiego m. Wrocławia, z mandatem dyrektora placówki „Czytelnika” w kieszeni. Moim zadaniem było stworzenie wydawnictwa „czytelnikowskiego”, wydanie polskiej gazety.

     Dowiedziałem się, że jedyną placówką zdatną do tego celu była drukarnia przy ul. Wierzbowej. Nawiązałem więc kontakt z jej dyrektorem Karolem Garnczarkiem, który, przy pomocy swego krewnego Piotra Garnczarka i kolegi, także drukarza krakowskiego – Andrzeja Jastrzębskiego, stawiał ją na nogi, wy­ciągając z gruzów zasypane linotypy, kaszty z czcionkami, ba – nawet srodze sfatygowaną maszynę rotacyjną.

     Największy jednak kłopot polegał na tym, że drukarnia nie posiadała pisma z polskimi akcentami. Składaczami ręcznymi i maszynowymi byli Niemcy, dotychczasowi pracownicy drukarni, którzy zaraz po kapitulacji zgłosili się do pracy.

     I jak tu wydawać  p o l s k i e  pismo?

     Rozpoczęliśmy wobec tego z dyr. Garnczarkiem wędrówkę po wszystkich drukarniach wrocławskich, leżących – jak całe miasto – w gruzach i dopiero w Drukarni Archidiecezjalnej znaleźliśmy polskie akcenty. Drukowano tu widocznie w okresie niemieckim polskie śpiewniki i modlitewniki.

     Przy Graupenstrasse, którą przemianowaliśmy na ul. Krupniczą, zorganizowaliśmy biuro redakcji i administracji.

     – Krupnicza! Co to za nazwa... Kto wam w ogóle zezwolił na przemianowywanie ulic? – grzmiał ówczesny prezydent Wrocławia dr Drobner, który tej nazwy nie mógł strawić, mimo że była dokładnym tłumaczeniem z niemieckiego. Jak niosła plotka, dr Drobner miał wtedy na pieńku z Oddziałem Związku Literatów w Krakowie, mieszczącym się przy ul. Krupniczej. Stąd ta awersja…

     Ale dr Drobner rychło zapomniał o swojej pretensji, kiedy przyszło mu ustalić nazwę pierwszego polskiego pisma.

     – Nasz Wrocław – zadecydował pierwszy ojciec miasta, chcąc podkreślić przynależność Wrocławia do Macierzy.

     Ale na to, żeby móc wydawać gazetę, trzeba było poza informacjami z miasta zdobywać wiadomości ze świata. Jedynym źródłem wiedzy był nasłuch radiowy. A jedynym dziennikarzem, który pełnił m. in. także obowiązki korektora, był Mieczysław Wionczek.

     Razem z nim skombinowaliśmy „zdobyczny” aparat radiowy. Ponieważ nie posiadaliśmy pieniędzy na opłacenie robotników, trzeba było zakasać własne rękawy, usunąć gruz i uporządkować pomieszczenia. Łączność z miastem i z krajem uzyskaliśmy dzięki telefonowi, który jako tako funkcjonował i miał nie byle jaki numer: 20.

     Pierwsze teksty zredagowaliśmy wspólnie z Wionczkiem. Papier i farbę dostarczył Karol Garnczarek. I dopiero teraz rozpoczęła się najtrudniejsza praca – złożenie tekstów polskich przez zecerów nie mających zielonego pojęcia o polskim języku. W składach roiło się od błędów. Korekta była wtedy najbardziej wyczerpującym zajęciem, albowiem skorygowanie jednego słowa powodowało nowe błędy zecerskie w tym samym wierszu. Nie zapomnę tych nieprzespanych nocy przy świetle łojówek, kiedy ślęczeliśmy nad składami, z których wyławiać trzeba było stada błędów.

     10 czerwca 1945 r. pierwsze drukowane po wojnie we Wrocławiu polskie słowo ujrzało światło dzienne.

     Pamiętam jak dziś, kiedy, z paczką pachnących świeżą farbą drukarską numerów Naszego Wrocławia pod pachą, pobiegłem na róg Świdnickiej i Teatralnej i sprzedawałem pismo nielicznym wtedy Polakom. Cenę za egzemplarz ustaliliśmy na 1 zł. Ale nikt z przechodniów nie miał jeszcze polskich pieniędzy. Wobec tego całą paczkę rozdałem bezpłatnie. Gazeta przyjmowana była z entuzjazmem, a pierwszymi jej czytelnikami byli Polacy powracający do kraju z obozów koncentracyjnych lub z obozów pracy w Niemczech. Przeżywałem wtedy wzniosłą chwilę – kolportowałem legalnie polskie pismo w mieście, które za czasów niemieckich znane było z tępienia wszystkiego, co polskie.

     Mało było czasu na radość. Trzeba było przygotowywać następny numer. Na szczęście zjawił się we Wrocławiu – jakby z nieba spadł – zdolny dziennikarz Tadeusz Tułasiewicz, który dzielnie zabrał się do zbierania informacji miejskich, robienia depesz, korekty, bawiąc się nawet w metrampaża...

     22 czerwca 1945 r. otrzymaliśmy pismo od Pełnomocnika Rządu RP na Dolny Śląsk mgr Stanisława Piaskowskiego, w którym zlecił on naszej delegaturze wydawanie pisma na teren Dolnego Śląska. Tytuł: Gazeta Dolnośląska.

     Będzie to na razie, aż do chwili zmiany mojej decyzji, jedyne pismo o charakterze prasy codziennej na podległym mi terenie – pisze mgr Piaskowski. – Ustalam kolegium redakcyjne w następującym składzie: Mieczysław Wionczek, Bronisław Winnicki, Tadeusz Galiński, Jan Drewnowski oraz przedstawiciel Woj. Urzędu Informacji i Propagandy. Kierownictwo wydawnictwa z ramienia spółdzielni spoczywa w rękach ob. Jana Kowalskiego. Pismo powinno zasadniczo ukazywać się codziennie. Uwzględniając jednak chwilowe trudności natury technicznej, zgadzam się, aby na razie ukazywało się ono w odstępach ty­godniowych, zachowując jednak charakter pisma codziennego. Dążeniem administracji będzie jednak zwiększenie częstotliwości ukazywania się wydawnictwa. Wydawcą jest Spółdzielnia Wydawnicza w Lignicy. [ówczesna nazwa, do marca 1946, Legnicy – przyp. red. Witryny].

     Tego samego dnia odbyło się zebranie organizacyjne kolegium redakcyjnego powołanej do życia Gazety Dolnośląskiej, na którym wybraliśmy: redaktora naczelnego (z siedzibą we Wrocławiu) – red. Mieczysława Wionczka, zastępcę redaktora naczelnego (z siedzibą w Legnicy) – red. Tadeusza Galińskiego (obecnego ministra kultury), redaktora działu politycznego (w Legnicy) – red. Jana Drewnowskiego, redaktora działu informacji – Rocha Rupniewskiego oraz redaktora działu przemysłowo-gospodarczego (w Legnicy) – red. Bronisława Winnickiego. Sekretarzem redakcji został Aleksander Wołowski.

     Mieliśmy więc wydawać gazetę dolnośląską i... kolportować ją na teren całego Dolnego Śląska. Ale czym? Kim? Wtedy, w 1945 r., nie było tu ani PPK „Ruch”, ani pociągów, a nasze wydawnictwo nie tylko nie miało własnego samochodu, ale nie mogło marzyć nawet o własnym motocyklu.

     Przypominam sobie, że po długim referacie wyjaśniającym niewesołą sytuację kolportażową, wojewoda Piaskowski pokręcił głową i powiedział:

     – Jedźcie do Jeleniej Góry i odbierzcie sobie ambulans pocztowy, który znajduje się tam w remoncie w byłych zakładach „Forda”. Tu macie pisemne zezwolenie.

     Słowo się rzekło. Wsiadłem wobec tego do solidnie połamanej „Dekawki”, której podwozie trzymało się na słowo honoru i pogrzałem do Jeleniej Góry po ambulans. Właściwie był gotów... Brakowało mu tylko... opon. W stercie starych rupieci zacząłem wobec tego szukać opon i po kilku godzinach zna­lazłem kilka gumowych weteranów. Z szoferem zmontowaliśmy jako tako koła i ruszyliśmy z powrotem szosą do Wrocławia, ciągnąc ze sobą ambulans.

     Zbliżaliśmy się akurat do Świdnicy, gdy... zabrakło nam benzyny. Oczywiście: noc. Ciemna i... aż nadto spokojna, żeby być spokojnym! Co tu robić?

     Zjechaliśmy z szosy w boczną drogę w lasek i usiłowaliśmy drzemać, byle doczekać rana. Byliśmy tylko we dwójkę – szofer Niemiec i ja z karabinem na kolanach i odbezpieczonym Mauserem. Kiedy zaczęło świtać, wygramoliłem się z „Dekawki” i z pistoletem w garści udałem się w kierunku najbliższego osiedla, żeby zasięgnąć języka, czy aby w pobliżu nie ma jednostek radzieckich, które w benzynowych tarapatach zawsze nam pomagały. Szło przecież tylko o kilkanaście litrów.

     Maszerowałem szosą, na której nie było żywej duszy. Byłem bliski zrezygnowania, gdy nagle, w gęstych krzakach, tuż przy szosie, spostrzegłem wojskową ciężarówkę radziecką. Uszczęśliwiony, podszedłem blisko, lecz ani wewnątrz wozu, ani w szoferce nie było nikogo... Zacząłem strzelać z pistoletu, potem z karabinu. Całymi seriami...

     Po dłuższej chwili zza wozu wyjrzała rozczochrana, pełna siana i słomy, głowa radzieckiego żołnierza.

     – Czewo tam?

     W pierwszej chwili ogarnął mnie lęk, ale potem zacząłem szybko wyjaśniać po rosyjsku, o co chodzi. Żołnierz kiwnął głową, wygramolił się zza pudła wozu i odpowiedział, że wprawdzie wszystkie kanistry ma także puste, ale w baku... jakoś tam wystarczy. Może mi jej odlać. Wyciągnął wąż gumowy, jeden koniec wsadził do baku z benzyną, a drugi w usta. Pociągnął i szybko wsadził do kanistra, który mu podałem. Polała się benzyna. Chyba z 15 litrów. Żołnierz zastrzegł się od razu, że nie chce ani grosza. Nie wiedziałem, jak mu dziękować, nie miałem przy sobie niczego takiego, czym mógłbym mu się zrewanżować. Prosiłem go, żeby przejeżdżając przez Wrocław, zajrzał do mnie do wydawnictwa... Niestety, nigdy więcej już go nie ujrzałem. A szkoda. Ujął mnie ten młody chłopak z zawadiackim spojrzeniem i rozczochraną chyrą na głowie.

     Jeleniogórski ambulans zapoczątkował park samochodowy wydawnictwa. Rozwoziliśmy nim nie tylko gazety, ale i ludzi, jeśli zaszła potrzeba. Ale z tym parkiem samochodowym także nie była taka prosta sprawa. Nasi kierowcy mieli do dyspozycji stare trupy na łysych oponach. Toteż, po każdym powrocie z trasy, administracja płaciła słone sumy na zakup benzyny, części zamiennych, dętek i opon. Jakaś ścisła kontrola konieczności tych wydatków była wprost niemożliwa. Płaciło się każdą sumę, aby tylko wozy były na chodzie.

     W późniejszym okresie, kiedy ruszyły pociągi, trudności kolportażowe ustępowały, gdyż uzgodniliśmy z dyrekcją kolei rozkład jazdy miejscowych pociągów i było po zmartwieniu. Ciężki orzech do zgryzienia stanowiło wówczas zdobycie papieru rotacyjnego. Kto sprytniejszy i miał lepsze osobiste znajomości w fabryce papieru w Głuchołazach, ten szybciej papier zdobywał. Konkurencja była szalona – drukarnie warszawskie, krakowskie...

     Bywało też, że papieru rotacyjnego mieliśmy zaledwie na dwa dni. A co potem? Nie wiadomo.

     Gazeta Dolnośląska rozchodziła się bardzo dobrze. W tym czasie, niezależnie od naszej grupy, kol. Jerzy Drewnowski zaczął wydawać w Legnicy pismo codzienne Pionier.

     W związku z przeniesieniem władz wojewódzkich do Wrocławia przeniosła się także z Legnicy do Wrocławia redakcja Pioniera, osiadając w siedzibie wojewódzkiej delegatury „Czytelnika” przy ul. Krupniczej.


Jubileuszowy dyplom Pioniera z okazji setnego numeru pisma.
Tytuł ten gazeta nosiła do 30 października 1946 roku, kiedy –
po plebiscycie czytelniczym – nadano jej nazwę Słowo Polskie.

     22 grudnia 1945, kiedy redakcja i drukarnia Pioniera w Legnicy obchodziła wydanie 100 numeru, przestała wychodzić Gazeta Dolnośląska we Wrocławiu, gdyż odtąd pismem codziennym Wrocławia został Pionier.

Jan Kowalski
Trudne dni, tom 2
TMW 1961

Jan Kowalski urodził się 24 grudnia 1899 pod Warszawą. Gimnazjum realno-handlowe ukończył w Warszawie, wyższe studia ekonomiczne w Berlinie, po czym przez szereg lat pracował w dziedzinie reklamy na terenie Warszawy aż do wybuchu II wojny światowej. Powstanie przeżył w Warszawie, skąd udało mu się wydostać z najbliższą rodziną. Do końca wojny przebywał w Zakopanem. We Wrocławiu był od maja 1945 r. Przyjechał tu jako delegat Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, zorganizował delegaturę tej spółdzielni oraz wydawał Nasz Wrocław i Gazetę Dolnośląską.. W 1947 r. został delegatem prasowym Spółdzielni Wydawniczej „Wiedza” na okręg dolnośląski, gdzie pracował aż do likwidacji tej placówki, tj. do końca 1948 r. Następnie był głównym inspektorem kontroli Ministerstwa Drobnej Wytwórczości na okręg Dolnego Śląska, gdzie również pracował aż do momentu likwidacji tej placówki, tj. do 1953 r., po czym był dyrektorem wrocławskiej DBOR i rozpoczął pracę w spółdzielczości w charakterze prezesa Spółdzielni Usług i Handlu Sprzętem Motoryzacyjnym.



Kliknij, by powiększyć (250 kB)

Kliknij, by powiększyć (344 kB)
Pierwsza strona lwowskiego Słowa Polskiego z 14 listopada 1897 roku. Gazeta ukazywała się wtedy dwa razy dziennie! Czołowa strona Pioniera. Pod tym tytułem dziennik ukazywał się do 30 października 1946 roku.

Ogłoszenie z 1933 roku o naborze do dziennikarskiej szkoły reporterów Słowa Polskiego.

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław
tel./tel 48-71 341 87 60
sdrp.wroc@interia.pl