MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Linki

 

Napisali o książce
Jacek Antczak:
"W Radwanicach najlepiej idą romanse"

zobacz stronę www Jacka Antczaka

Spotkanie autorskie w Jeleniej Górze

     Około dwudziestu osób przyszło 14 stycznia 2005 r. na spotkanie w Jeleniogórskim Centrum Kultury z Jackiem Antczakiem, dziennikarzem "Słowa Polskiego – Gazety Wrocławskiej". Gość opowiadał o swojej książce "W Radwanicach najlepiej idą romanse" – zbiorze reportaży o interesujących ludziach, wydarzeniach i zjawiskach Dolnego Śląska. Wśród publiczności wyróżniali się młodzi redaktorzy z Gimnazjum nr 1, którzy wydają pismo "Mizol".

     Jacek Antczak pytany był nie tylko o swoje reportaże, ale także o to, jak zostaje się dziennikarzem i co w naszym zawodzie jest najważniejsze. (KOS)

"Słowo Polskie • Gazeta Wrocławska", 17 I 2005


Podczas promocji Jacek Antczak rozdawał "michałki" – cukierki, 
które pełnią ważną rolę w jednym z jego reportaży.

Fot. Robert Ignaciak (SP•GW)


Reporter z sąsiedztwa

     Jacek Antczak, nasz kolega ze "Słowa Polskiego•Gazety Wrocławskiej", wydał swoją pierwszą książkę - zbiór reportaży "W Radwanicach najlepiej idą romanse".

     Mariusz Szczygieł, redaktor "Dużego Formatu", napisał we wstępie: "Sądzę, że ludzie dlatego mu wszystko mówią, bo przypomina im kolegę ze szkoły, takiego, który da odpisać zadanie i zawsze pożyczy najcenniejszą dla chłopaka rzecz - piłkę do nogi".

     Najstarszy z zamieszczonych w książce reportaży to tekst o wizycie na Dolnym Śląsku Michaela Jacksona. - Widziałem go osiem sekund, a powstał z tego cały reportaż - wspomina autor.

     Całość podzielił na trzy rozdziały. W pierwszym: "Erotyczne kursy pana Jana, czyli przepisy na ludzi" zawarł portrety i sylwetki swoich bohaterów. Bardzo wielu wrocławian znajdzie tutaj siebie - mówi. 

     Druga część "Została tylko Natasza, czyli miejsca i zdarzenia do oswojenia" to reportaże o ludziach i miejscach na Dolnym Śląsku. W trzeciej - "Przy Stalingradzkiej za barem Solorza, czyli we Wrocławiu dziś i przedtem" znalazły się teksty o ulicy Świdnickiej, dawnych hipisach, mrówkowcu przy Drukarskiej, życiu na Dworcu Głównym, wrocławskich neonach.

     Jacek studiował kulturoznawstwo i polonistykę. Odłożywszy na bok magisterkę o Hannie Krall, zajął się pisaniem. Zaczynał w 1993 roku od stażu w naszej "Gazecie".

     Zdobył m.in. nagrodę SDP za reportaż o powodzi w Kłodzku. - To było tak: w poniedziałek zalało Kłodzko, tekst pisałem w nocy ze środy na czwartek, w piątek
ukazał się w gazecie, a w sobotę woda była we Wrocławiu wspomina Jacek. [Był już wtedy dziennikarzem "Słowa Polskiego" - przyp. red. Witryny].

     W Telewizji Wrocław był asystentem reżysera, pracował jako reporter w Radiu Kolor, a w "Słowie Polskim" szefował działowi kultury. Zanim Jacek został dziennikarzem, występował w zespole piosenki autorskiej Wolny Wybór. Koncertowali po całej Polsce, na początku lat 90. wydali dwie kasety: "Ballady i piosenki", "Prośba o rozmowę". Sama Agnieszka Osiecka pochwaliła ich piosenki. - To moja największa nagroda - mówi Jacek.

MIS
("Gazeta Wyborcza - Wrocław"
2 XII 2004, dodatek "Dobre Książki"
)

• Spotkanie z autorem 4 grudnia o godz. 16 w pubie Gumowa Róża we Wrocławiu, ul. Wita Stwosza 32.


Nie zabili i nie uciekł, czyli jest lepiej niż gorzej

W czasach, kiedy autora zbioru reportaży “W Radwanicach najlepiej idą romanse” nie było na świecie, a był niezbyt rozgarnięty towarzysz Wiesław, usłyszałem nieco polityczną, ale dowcipną definicję uśmiechu. Otóż uśmiech (w odróżnieniu od śmiechu, który stanowi kategorię raczej akustyczną) może być: ironiczeskij, sardoniczeskij i internacjonalnyj. Dwa pierwsze różnią się od siebie jedynie stopniem niechęci, wywodzącej się wprost z poczucia wyższości nad domniemanym durniem i prostakiem, a skrywanej za maską tzw. dobrego wychowania, ten trzeci zaś wyraża życzliwość dla czegoś czy kogoś sympatycznego i autentycznego, budzącego nie tylko emocje, ale i poważne refleksje. Tak więc internacjonalnyj łączy się z sierioznym, tworząc razem po prostu normalność.

Jacek Antczak, tworząc swoje reportaże, chyba miał właśnie taki uśmiech. Jeśli nie na twarzy, to gdzieś w środku – duszy, sercu, głowie, z pewnością nie na wątrobie i śledzionie, bo tam mają siedlisko uśmiechy zawistników i głupców.

Reportaż to bodaj najtrudniejszy gatunek dziennikarstwa, wymagający przede wszystkim dociekliwości, umiejętności "otworzenia" rozmówców, obiektywizmu w ocenie ich relacji, dostrzegania szczegółów budujących nie tylko swoistą "scenografię" opisywanego wydarzenia, ale i atmosferę wokół niego, wreszcie przynajmniej zręcznego, jeżeli nie utalentowanego pióra. Toteż wielu dziennikarzy twierdzi, że reportaż, jeśli ma być porządny, to musi być długi – przynajmniej dziesięć stron maszynopisu. Tych dziesięć stron bierze się stąd, że jest to absolutne maksimum tego, co normalna gazeta może przełknąć bez większej szkody dla reszty jej zawartości.

Tymczasem Antczak jakby o tym nie wiedział. Jego reportaże są krótkie, skrojone oszczędnie i wydawałoby się – z pośledniejszego materiału. Nie pisze o mafii, politykach i korupcji, aferach w sporcie i służbie zdrowia, przekrętach w paliwach, przekupnych urzędnikach, głupich policjantach, dyspozycyjnych sędziach i prokuratorach, nie wyrusza na wojny, nawet nie wyjeżdża w odległe krainy w poszukiwaniu śladów polskości, tropiąc w książkach telefonicznych nazwiska kończące się na -ski. Unika tematów pitawalowych – zabójstw, morderstw, patologii skrajnej i niezrozumiałej, których opisy wprawiają w osłupienie czytelników. W jego tekstach nikt nie zabija i nikt nie ucieka, a obszar, po którym się porusza, to najczęściej banalne wydarzenia czy sprawy zwykłych ludzi, dziejące się we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku. Nie popisuje się erudycją, która zwykle towarzyszy nieskromności, a jego bohaterowie mówią takim językiem, jakim posługują się na co dzień. I co najważniejsze – są po prostu dobrzy, a przynajmniej nie można się w nich dopatrzyć zła. Stąd moje podejrzenie, że Jacek Antczak jest człowiekiem życzliwym swoim bliźnim.

W kilku z blisko czterdziestu reportaży czytelnik znajduje najrozmaitsze, również nie całkiem poważne rzeczy, np. że jest we Wrocławiu taksówkarz, który napisał książkę o swoim życiu erotycznym – i nie jest to bynajmniej wyciskający łzy romans; jak się zostaje iluzjonistą i co w ogóle z iluzji wynika; że Wrocław był niegdyś miastem światła (może nie tak jak Paryż, ale jednak); jak na autostradzie bito rekord świata w szybkości przy pomocy polskiego fiata 125; co sobie mieszkańcy Lubiąża i okolic obiecywali po wizycie Michaela Jacksona i jak chłopaki z Wierzbna dźwigają ciężary, a licealna profesorka polskiego kocha artystę Bogusia Lindę.

Część tekstów autor poświęca wypędzonym i choć są to smutne opowieści, to i tam optymizm bierze górę. Niemcy wypędzeni z Dolnego Śląska, Polacy wypędzeni z Kresów, Kurdowie wypędzeni z Turcji, wreszcie Polacy wypędzeni z... no właśnie, skąd? Skąd są wypędzeni bezdomni? Czy tylko z domów, w których niegdyś(?) mieszkali? Ze społeczeństwa? Z normalnego życia?

Antczak ma ucho do historii najnowszej i wie, gdzie jej szukać. Na przykład w magazynie kopii filmów kręconych w Polsce przez dobrych pięćdziesiąt powojennych lat i sprowadzanych z tzw. bratnich krajów. Zakurzone, zapomniane, ale z opisami, metryczkami potwierdzającymi liczbę seansów. Większość to ideologiczny chłam (np. sześć filmów o Leninie), ale jest tam również... "Kanał", kroniki filmowe, filmy oświatowe. A na dodatek cudowne opowieści dwóch pozostałych jeszcze (z trzydziestu!) pracowników magazynu, już tylko pilnujących tych "skarbów"...

Albo reportaż o ulicy Świdnickiej i jej mieszkańcach. Kawał historii w pigułce! Domy, sklepy, lokale; nowe domy, nowe sklepy i lokale... Życie... Trochę tylko żal, że autor jakoś zapomniał o miejscu bardzo szczególnym, znanym w całej Polsce i nie tylko, mianowicie nieistniejącym już, niestety, Klubie Dziennikarza. Może mu nie wypadało, bo sam jest dziennikarzem?

I to dobrym. 

Zapowiada ciąg dalszy.

Andrzej Łapieński   i


Jacka wiara w ludzi

     Łatwo wyczytać między wierszami, że reporter Jacek Antczak lubi to, co robi, i robi to, co lubi. Choć dla większości jego kolegów reporterów najciekawszym tworzywem jest ludzki dramat i czarne marginesy życia - on sam, nastawiony do życie entuzjastycznie, szuka i wybiera na bohaterów swoich tekstów trochę takich podobnych mu "zakręconych" wariatów, żyjących w optymistycznej aurze, rozmawia z nimi i potem zapisuje ich losy, poglądy, niezwykłe pasje i zdolności.

     Penetruje ludzi, którzy drążą, czegoś szukają, są otwarci na świat. Przygląda im się z serdecznością, bo reporter Antczak lubi i rozumie swoich bohaterów, a przede wszystkim dobrze im życzy. Pokazuje ich, jakby tymi zapisanymi linijkami chciał krzyczeć: "warto coś robić", "warto żyć, żeby coś robić".

     Należy do dziennikarzy, o których koledzy mówią, że mają lekkie pióro. Oznacza to nie tylko swobodę językową i umiejętność opowiadania, ale oryginalne sposoby budowania samej narracji. Zdaje sobie sprawę, jak ważne są zdania otwierające poszczególne historie oraz pointy budujące dramaturgię. Sam tytuł książki oraz tytuły poszczególnych rozdziałów, oprócz funkcji reprezentacyjnych i kusząco-zachęcających do lektury, są przede wszystkim tytułami konkretnych reportaży, jakby stojących na straży tej książki i jej porządku. Jacek budował swoją książkę w sposób przemyślany. Przecież wystarczy, że tytuł tomu: "W Radwanicach najlepiej idą romanse" rozszerzymy o informację, że Radwanice to gmina rządzona przez kobiety i zaraz podejrzewamy autora, że tę książkę chce podsunąć kobietom. Statystycznie ma rację, kobiety rzeczywiście czytają o wiele więcej niż mężczyźni.

     Autor podzielił swoją książkę na trzy nieprzypadkowe części. Zawartość pierwszej, zatytułowanej: "Erotyczne kursy pana Jana", dopowiada podtytuł - "Przepisy na ludzi", bo można tam znaleźć naukowca, który nieznanego dotąd chrząszcza nazwał na cześć koszykarza wrocławskiego Śląska Pomphus zielinskii, nauczycielkę zafascynowaną Bogusławem Lindą czy księdza zajmującego się mordercami.

     W drugim rozdziale zatytułowanym "Została tylko Natasza, czyli miejsca i zdarzenia do oswojenia" Jacek przypomina wielką wodę, która zalała południową Polskę, a jednymi z pierwszych ofiar powodzi byli mieszkańcy Kłodzka, ale relacjonuje też historię związaną z niemieckim filmem o wypędzonych z Dolnego Śląska, który obejrzeli mieszkańcy Kopańca, niewielkiej wioski pod Jelenią Górą. To jeden z najlepszych reportaży Antczaka.

     Ostatnią część autor poświęcił Wrocławiowi i jego ciekawym, acz zagmatwanym czasem, historiom. Kto pamięta komputer Odra zajmujący cały parter pawilonu przy ul. Ofiar Oświęcimskich albo kto się zastanawiał nad zadziwiającą karierą estakady pod kolejowymi torami przy ul. Bogusławskiego? 

     W książce zmieściły się 34 reportaże, które powstały w latach 1997-2003 i autor drukował je w "Słowie Polskim". 

Krzysztof Kucharski
"Słowo Polskie - Gazeta Wrocławska"
29 X 2004


Pisanie to szukanie klucza
Z Jackiem Antczakiem rozmawiała Patrycja Gowieńczyk z Laboratorium Reportażu Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego

     Pisząc o Wrocławiu, albo o Dolnym Śląsku skazuję się na kosmopolityczność. Ten region sprzyja wyjściu z lokalności.

     - W Radwanicach najlepiej idą romanse, a we Wrocławiu... reportaże?

     – Nie wiem jak idą we Wrocławiu, ale wiem, którymi ścieżkami włóczą się po całym Dolnym Śląsku. Jako reporter chodzę czasem głównym traktem, ale na tych deptakach spotykam takie historie, na które – mam nadzieję – nikt dotąd nie trafił, lub nie wpadł na to, że to musi być zapisane. Albo zachodzę do takich domów i kamienic, gdzie skrywali się ze swoim życiem zwykli, czyli niesamowici ludzie, bohaterowie reportaży. Często jednak jest tak, że moje reportaże „idą”, a właściwie „biegną” zaciekawione do wyjątkowo rzadko odwiedzanych zakamarków i uliczek w małych miejscowościach, w wioskach, gdzie, czasem, natykają się na ludzi z ich miłościami, pasjami, fascynującymi losami, dziejącymi się tu i teraz, albo kiedyś, tam, bardzo daleko stąd. Niedawno pisząc reportaż o estakadzie, zabawnym, zapomnianym miejscu w samym centrum Wrocławia („Trzęsienie ziemi przy ulicy Przyjemności”) wszedłem do peep-show. Okazało się, że natknąłem się na człowieka, z którym rozmawiałem dwanaście lat wcześniej, bodaj w drugim dniu mojej pracy w dziennikarstwie. Wtedy opisywałem sensację – założenie pierwszego peep-show na Dolnym Śląsku. I teraz, kiedy się spotykaliśmy, jakiś kilometr dalej, okazało się, że to znów jedyny taki lokal w obrębie 300 kilometrów. Tylko dziewczyny pan Andrzej zatrudnił nowe...

     - Idziesz więc przez miasto, przez Dolny Śląsk, i sam wybierasz tematy, obiekty zainteresowania reportażysty...

     – Mam szczęście, bo najpierw po odwaleniu obowiązków redakcyjnych, a potem w ramach tychże obowiązków, pozwalano mi pisać o tych „obiektach”, które napotkałem, o tematach, które mnie zainteresowały. A moja książka jest o Dolnym Śląsku, bo nie jestem przecież korespondentem wojennym ani zagranicznym. Nie lubię pisać o kryminalistach czy pedofilach, a opisywanie afer jest nudne, bo więcej tam cyfr, niż ludzi. Zapewniam jednak, że w określeniu pisanie reportaży o Dolnoślązakach mieści się tak wiele afer uczuciowych, recydywistach życiowych, polityki na.. najniższych szczeblach i wszystkiego, na co składa się życie, że tematów wystarczyłoby dla wielu reporterów na całe lata.

     - Czyli zwykłe życie zwykłych ludzi...

     – Co to znaczy zwykłe życie? Odwrotnie, to niezwykłe historie opowiadane przez niezwykłych ludzi. Kiedy reporterowi naprawdę uda się dotrzeć do swoich bohaterów, otworzyć ich, nie być niecierpliwym, nie sprowadzać ich do „materiału”, autentycznie zainteresować się tym, co mają w sobie, wtedy okaże się, że prawie każdy ma do opowiedzenia ciekawą historię, albo zna kogoś, o kim po prostu będę musiał napisać. Tak, „musiał” – ponieważ reporter „musi” tego chcieć, musi być ciekawy, inaczej, rzeczywiście powie, że to wszystko „takie zwykłe” i nie zapisze tego, co powinien. Poza tym nie skazywałbym reportaży na lokalność. Weźmy pierwszy tekst („zielinskii brzmi w trzcinie”) o naukowcu, który jeździ po świecie i odkrywa nowe gatunki chrząszczy, a jednego z nich nazywa na część słynnego koszykarza. Co to ma wspólnego z Dolnym Śląskiem? Że naukowca znalazłem w maleńkim gabineciku na tutejszym uniwersytecie? Że koszykarz z Wrocławia? Albo historia wielkiej awantury o nazwę „michałki” ("Słodki przedmiot pożądania"). One powstały w Świebodzicach, ale rozgryzając ten reportaż, znajdziesz Wawel z Krakowa, Solidarność z Lublina i... czekoladę z Brazylii, która dociera tu via Holandia. Bardzo wiele bohaterów mojej książki ma historie, że tak się brzydko wyrażę „ogólnopolskie”, czy „międzynarodowe”, co oznacza uniwersalne. Bo pisząc o Wrocławiu, albo o całym Dolnym Śląsku, siłą rzeczy skazujemy się na kosmopolityczność. Jest niby o wrocławianach, ale nagle znajdujemy się 11 września 2001 w Nowym Jorku, albo w 1943 na Syberii, albo nie wychodząc z willi w Przesiece jesteśmy w Niemczech w roku 1915 czy w Kurdystanie w 1980. Ten region, ludzie, którzy tu żyją, sprzyjają wyjściu z lokalności.

     - A konstrukcja tekstów w książce? Czy one różnią się od wersji, które ukazywały się w gazetach? Czy były poprawiane, redagowane...?

     – Oczywiście, zanim trafiły do książki, troszkę je poprawiałem, ale nie naruszałem zasadniczej części ich konstrukcji. Oddają atmosferę chwili i czasu, w którym powstawały. Przy niektórych tekstach umieściłem jednak post scriptum, z krótkim kilkozdaniowym „dalszym ciągiem”. Choć są wyjątki. Pisząc tekst o michałkach, nie wyobrażałem sobie, by nie zobaczyć i nie dowiedzieć się, jak powstają te cukierki. W fabryce „Śnieżka” powiedzieli, że jeszcze tak dociekliwego i ciekawskiego reportera nie widzieli i choć nie miałem badań z sanepidu, postawiłem na swoim i poznałem cykl robienia michałków – od transportowania orzechów z Peru, do owijania cukierków w papierek. Ten opis zawarłem w reportażu, ale redaktor wydania, w którym mój tekst miał się znaleźć, stwierdził: „Jacek, ale z tym produkcyjniakiem to przesadziłeś, skróćmy go, bo tekst się na stronie nie mieści...”. I tak już wywalczyłem sporo, więc z ciężkim sercem zgodziłem się na skróty, ale w książce mój jedyny w życiu, za to słodki, produkcyjniak, powrócił. Dzięki temu teraz każdy, kto przeczyta ten reportaż, wie, jak powstają oryginalne michałki, które w roku sześćdziesiątym którymś wymyśliła Janina Miodek, krewna słynnego profesora Miodka. Inny przykład – pisałem tekst o pewnym domu i jego współczesnych polskich oraz niemieckich właścicielach sprzed wojny („Herr Józef, żyj spokojnie w moim domu”). Przez miesiąc próbowałem się skontaktować z byłą właścicielką mieszkającą za granicą. Ale gazeta nie mogła już czekać. Reportaż poszedł, a po miesiącu nagle dostaję list z odpowiedzią od tej kobiety. Dopiero dopełniony reportaż zasługiwał na zamieszczenie go w książce.

     - Nie korciło Cię, żeby do którejś z historii wrócić, rozszerzyć ją, albo nawet przebudować raz jeszcze cały reportaż?

     – Oczywiście, że korciło i nadal korci. Tylko jak znaleźć na to czas? Choć wiem, że w wielu przypadkach jeszcze nic straconego. Jednak naprawdę chciałem, aby ten zbiór był subiektywną, reporterską historią zdarzeń i miejsc, zapisem, osadzonym w czasie. A głosy, że czytelnicy odczuwają niedosyt, bardzo mnie cieszą, bo w gazecie zawsze słyszę, że to długie teksty.

     - Przez tych ładnych parę lat napisałeś więcej, niż znalazło się w W Radwanicach... Musiałeś zastosować selekcję. Wedle jakiego klucza to robiłeś?

     – Najłatwiej by było wybrać najlepsze reportaże, ale nie chciałem, by to był taki „zbiór”. Książka miała być na tyle, na ile to możliwe, spójna pod względem narracji, konstrukcji, tematów. Chciałem, by czytelnik zauważył, że nie tylko pojedyncze teksty, ale całość opowiada mu jakąś historię. O nim, o jego przyjaciołach, znajomych; o społeczności, w której żyje; o losach Dolnego Śląska, o tym, jacy jesteśmy – my młodzi, starzy, my w średnim wieku. Jacy jesteśmy – my z lewicy i z prawicy, my z komuny i my nowocześni; my znudzeni, zatroskani, ambitni, szczęśliwi i połamani. Jakie mamy wyobrażenie o świecie, jak go widzimy i siebie nawzajem. Mam nadzieję, że udało się to osiągnąć, choćby w części. W zbiorze jest kilka tekstów, do których nie jestem przekonany. Choć tak naprawdę nie jestem do końca przekonany do żadnego. Chyba każdy mógłby być lepszy.

     - Rozmawiamy ciągle o reportażu, reporterskiej pasji... A przecież niektórzy mówią, że reportaż się już skończył?

     – Taką opinię już słyszałem... na początku swojej pracy. To twierdzą chyba nazbyt nowocześni redaktorzy. Myślę, że teraz można mówić wręcz o powrocie do reportażu, o jego nowych możliwościach. Ale ty współpracujesz z Laboratorium Reportażu, więc wiesz najlepiej, że reportaż to multimedialna forma przyszłości, która ma przepiękną przeszłość i wspaniałych mistrzów. A strażnikiem i tradycji i przyszłości jest Marek Miller, który mnie bardzo inspirował, bym wyszedł poza gazetowy, codzienny krąg. Podobnie zresztą jak Mariusz Szczygieł, świetny reporter, pewnie dlatego, że Dolnoślązak...

     - Skoro jesteśmy przy możliwościach, jakie daje reportaż, to co powiesz o autentyczności bohaterów? Nie tak dawno – w USA – było głośno o aferach z fikcyjnymi bohaterami reportaży...

     – Moi są wszyscy autentyczni, mówię pod przysięgą! Kiedy chodziłem po ulicy Świdnickiej i zbierałem materiał na reportaż („Przy Stalingradzkiej, za barem Solorza”) rozmawiałem, żeby nie przesadzić, pewnie z dwustoma osobami. Oczywiście, potem w tekście nie znalazło się ze sto osiemdziesiąt. Ale w jednym miejscu się pomyliłem i przypisałem wypowiedź nie temu, komu trzeba. I gdy tekst ukazał się w gazecie, ten człowiek zadzwonił i zwrócił mi uwagę, że to nie tak, że on mówił coś innego. Ludzie są wrażliwi, a autentyczni bohaterowie zawsze reagują. Paradoksalnie zdarza się, że pretensje mają ci, o których pisze się pozytywnie. W książce już ten pan mówi to, co rzeczywiście mówił mi na Świdnickiej.

     - Piszesz już ładnych parę lat, właśnie wydałeś książkę, a jeszcze nie rozmawialiśmy o tym, jak to się stało, że reportaż cię uwiódł?

     – On mnie uwodzi cały czas, to jest chyba miłość nieuleczalna. A poza uczuciami były studia na kulturoznawstwie, pisanie do studenckich gazet, ale również... poezja. Konkretniej śpiewana. Pisałem teksty, miałem zespół poetycki, z którym zjechałem całą Polskę i który nazwał się Wolny Wybór. Jednak ostatecznie wybrałem dziennikarstwo. Dokładnie było tak, że w czerwcu 1993 zadzwonił kolega, też Jacek, i powiedział: „Słuchaj, w Wyborczej jest miejsce dla ciebie”. W drugim dniu pracy napisałem troszeczkę reporterski portret kowala artysty, który zrobił klucze do bram Wrocławia. Dostałem nagrodę tygodnia, a kawałek ukazał się w magazynie Wyborczej. Tak się zaczęło. Ten kowal, Ryszard Mazur, otworzył mi swoim kluczem drzwi do reportażu. Upraszczając – nie zaczynałem od dziur w ulicy, tylko od razu nieskromnie pasowałem się na „reportera”. I chyba tak już zostanie, bo pierwsza miłość jest zawsze najważniejsza.

     - A po Wyborczej...

     – ...pracowałem trochę we wrocławskiej telewizji, byłem reporterem radia Kolor... W 1996 roku trafiłem do redakcji Słowa Polskiego. Tam z reportażem związałem na poważnie. Pamiętam jeden z pierwszych tekstów w Słowie. Dostałem zadanie, by opisać autostradę – bez konkretów, poza tym, że „to ma być, Jacek, fajny tekst”. Z Wrocławia do Zgorzelca i z powrotem jechaliśmy z fotoreporterem chyba dwanaście godzin, bo zatrzymywałem się co kilometr. W każdym barze, zajeździe, na każdej stacji benzynowej. Rozmawialiśmy z kierowcami, handlarzami, z dziewczynami marznącymi przy drodze i patrolującym autostradę policjantami. Powstał z tego tekst pt. "Życie na kilometrach". O, przypomniałaś mi, że przecież to było prawie dziesięć lat temu. Ciekawe, jak to teraz wygląda. Warto byłoby to skonfrontować, jak dzisiaj wygląda życie na kilometrach, jak idzie moim bohaterom, to już przecież europejska autostrada. Rok później pojechałem w inną stronę – napisałem reportaż o powodzi w Kotlinie Kłodzkiej. Za tekst "W ciągu godziny przekreślone życie" dostałem dwie nagrody i pojawiły się przychylne głosy o tym, co i jak piszę. Wtedy chyba utwierdziłem się w tym, że reportaż to jest to, czym lubię i chcę się zajmować. Bo kiedy jechałem na reportaż, zapominałem o wszystkim. Wtedy zapisuje się to, co się widzi, słyszy, czuje. Nic, poza moimi bohaterami, wtedy się nie liczy. A pozostając w redakcji, się niczego nie wysiedzi. Tam nie ma życia – tam jest redakcja.

     - Czy zawsze tak świetnie się pisze, jak zbiera materiały?

     – „Zbieranie materiałów” uwielbiam, ale pisanie to męka, szukanie klucza, sposobów ujęcia historii – to jest bardzo trudne, żmudne i wyczerpujące. Niezależnie o tematu, którym się zajmuję. Czasem są dni, kiedy nic nie da się napisać, żadnego zdania, słowa do siebie nie pasują, nie oddają tego, co zobaczyłem i chciałbym przekazać czytelnikom. Reportażu nie da się szybko napisać. W godzinkę może powstać co najwyżej niezły news. Najgorsze (a może najlepsze?) jest to, że ja z żadnego tekstu nie jestem do końca zadowolony. Do dziś. Mam chyba zresztą z pisaniem dwa kłopoty. Jedna to rytm pracy w dzienniku – chyba nigdy tak naprawdę nie miałem czasu, by do końca zebrać materiały i napisać reportaż. Poganianie, żeby oddać tekst, zaczyna się, zanim jeszcze zdążę dotrzeć na miejsce... Martwię się też czasami, że właściwie jestem trochę dziennikarskim samoukiem. Wiem, że każdy powinien mieć swój styl i słuchać najlepszych, lecz nie naśladować, ale czasem marzy mi się rozmowa – o konkretnym już tekście – z mistrzami reportażu, których w Polsce nie brakuje. I nie mówię już nawet o arcymistrzach – Hannie Krall czy Ryszardzie Kapuścińskim.

     - Książka już jest, pracujesz dalej w gazecie, ale co dalej? Drugi zbiór reportaży?

     – Wszyscy tak mówią: „To teraz czas na drugi krok”. Cieszę się z książki, ale nie myślę o następnych, chcę napisać po prostu jakiś dobry reportaż, bo wiem, że wiele tematów na mnie czeka. Może pojadę na tę autostradę? Jak myślisz?

(6 lipca 2005)

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław
tel./tel 48-71 341 87 60
sdrp.wroc@interia.pl