MENU:

Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli 
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki 
Gratulujemy 
Linki

 

Mój dziennikarski tryptyk
Referat wygłoszony w Instytucie Śląskim w Opolu, 14 kwietnia 2004 roku

     Przemiły p. Leonard Paszek w imieniu własnym i p. dr Marii Kalczyńskiej zaprosił mnie pisemnie - z okazji obecnej konferencji na temat polskojęzycznej prasy za granicą - do Opola, bym wygłosił referat, czy może raczej podzielił się refleksją, na temat mojej dziennikarskiej peregrynacji przez życie.

     Nie zastanawiałem się długo. Zaproszenie z wdzięcznością przyjąłem. Taka okazja, by powspominać, a jednocześnie wyrzucić z siebie to, co się w człowieku przez długie lata gromadziło - pomyślałem. Sięgnąłem po pióro - i głęboko się zadumałem.

     Występuję przed wydawcami, prasoznawcami, ludźmi pióra, kolegami. Nieodparcie nasuwa się pytanie: czy działalność dziennikarska powinna być wyłącznie przedmiotem badań prasoznawczych? Przebiegłem myślą swój dziennikarski życiorys. Z pewnością podobny jest do losów kolegów po piórze, którzy w latach osiemdziesiątych, po prasowej służbie w PRL-owskich publikatorach, wyjechali z Polski.

     My chyba jednak bardziej pasujemy do oceny przez historyków sztuki! Mój życiorys przynajmniej wyraźnie układa się w tryptyk, tworzy barwne dzieło sztuki czasowo-przestrzennej, którego każdy fragment pochodzi z innej epoki.

     Mówiąc obrazowo: lata spędzone w Polsce do ósmej dekady ubiegłego wieku, gdy mowa o stylu dziennikarskiego życia, to barwny, ale pokrętny Barok, mocno czerwony w tle, bo - wiadomo - komuna. Pierwsze emigracyjne dziesięciolecie - chudy Gotyk z przewagą bieli, bo niepewność jutra, lęki egzystencjalne, strach o bliskich pozostawionych w Polsce. I w końcu, od rozpadu komunizmu - i co z tym się wiąże, zagwarantowania autentycznej wolności słowa wypowiadanego i pisanego, jak i możliwości ponownej współpracy z mediami krajowymi, Renesans - odrodzenie człowieka w barwach biało-czerwonych, której to symboliki nie muszę już chyba wyjaśniać.

     Dziennikarski Barok życia w PRL-u! Temu okresowi poświęcić chcę najwięcej miejsca w mych wspomnieniach. Za PRL-u zostałem przecież dziennikarzem i w tym schizofrenicznym, ale barwnym okresie, upłynęła moja młodość.

     Czterdzieści pięć lat minęło od chwili, gdy napisałem swój pierwszy artykuł. Ukazał się w "Słowie Powszechnym", wydawanym w Warszawie ogólnopolskim dzienniku Stowarzyszenia PAX, organizacji zrzeszającej wtedy tzw. katolików postępowych, czyli bardziej wpatrzonych w Karola Marksa, niż słuchających prymasa Stefana Wyszyńskiego. Artykuł nosił tytuł "Ambona i młodzi". Miał on być według mnie miażdżącą krytyką głoszonych dla dzieci i młodzieży kazań, a właściwie krytyką niektórych księży, nie zawsze dostatecznie serio traktujących swych młodych słuchaczy i przez to plecących często na ambonie przysłowiowe duby smalone. Gromki śmiech moich kolegów, a we mnie uczucie zażenowania, budziły oratorskie perełki w rodzaju: "ptaszki w zimie umierają nie tylko z głodu, ale i dlatego, że nie mają co jeść", lub szokująca hagiografów informacja, że "odbędzie się msza przed ołtarzem świętego Antoniego Paderewskiego". Do tego działo się to w Warszawie, w kościele na Żoliborzu, skupiającym stołeczną inteligencję. A przecież w tym samym okresie wspaniałe, literackie kazania, wygłaszał w owej świątyni ksiądz Jan Twardowski. Było się więc na kim wzorować.

     Wspominam o tym, bo dziennikarstwo moje zrodziło się m.in. z buntu, chęci naprawy tego, co było chore, nieprawidłowe. Za wspomniany wyżej bunt dostałem wtedy pierwsze honorarium, 150 zł. Chodziłem dumny jak paw, budząc podziw szkolnych koleżanek, niechętne spojrzenia kolegów, rozbawienie u księży prefektów, którzy zaczęli mnie zachęcać, bym kiedyś sam zaczął wygłaszać kazania, to przekonam się, jakie to proste. Nie skorzystałem z tej porady. Bałem się, że pod amboną może stanąć jakiś nowy Zaborowski...

     Ów sprzeciw na niespójność głoszonych teorii z praktyką, na lekceważenie człowieka, na wzajemne utrudnianie sobie życia, był widoczny i w późniejszych moich tekstach. Gdy w 1970 roku podjąłem we Wrocławiu współpracę z popołudniówką "Wieczór Wrocławia", z radością pisałem ironiczno-krytyczne minifelietoniki do rubryki w dziale miejskim "Kwiatki nad Odrą". Obok owego nurtu krytyki, która w owych czasach dotyczyć mogła przejawów życia codziennego, ale nigdy podstaw ideowo-ekonomicznych, był to przecież początek lat 70., lata budowy "drugiej Polski" Edwarda Gierka, drugą przyczyną sięgnięcia po pióro była chęć ukazania innym tego, co mnie fascynowało, co wydawało się godne prezentacji na szerszym forum. Mam na myśli wydarzenia kulturalne i ludzi owe wydarzenia tworzących. Wrocław, prężny, młody ośrodek kultury, jak i cały Dolny Śląsk, stanowiły tu wdzięczne pole do popisu. Chcąc jednak w ówczesnych warunkach realizować swe marzenia, chcąc pracować w prasie, musiało się pójść na kompromis. Szczodrze trzeba było serwować czytelnikom informacyjne plewy sporządzane przez ideowych sponsorów gazet, wydziały propagandy PZPR, faktycznych właścicieli koncernu RSW "Prasa-Książka-Ruch". Po cichu każdy z nas liczył, że i tak nikt tego nie będzie czytał, a jeśli nawet, to zdrowy rozsądek pomoże w oddzieleniu plew od ziarna.

     "Pan chce u nas pracować - powiedział mi otwarcie zastępca naczelnego wrocławskiej popołudniówki, przesympatyczny red. Henryk Jonek - musi więc pan wiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, że cała prasa jest partyjna, nawet jeśli nie jest to zaznaczone w podtytule gazety; po drugie, iż przeciętna wieku życia dziennikarza wynosi 42 lata!" Partyjna, nie partyjna - pomyślałem - i tak chcę pisać o kulturze, a lat miałem dopiero dwadzieścia kilka.
Tak zaczął się mój flirt z prasą. A potem zawarłem małżeństwo z rozsądku. Na wiele lat, aż do 1978 roku, stałem się etatowym dziennikarzem "Słowa Polskiego", wychodzącego we Wrocławiu, najstarszego dziennika dolnośląskiego. Przyznać trzeba, że świetny publicysta, ówczesny redaktor naczelny Zygmunt Paprotny, dbał, by młodzi dziennikarze poznali wydawniczo-redakcyjne tajniki od kuchni. Praktyka w drukarni, dyżury w nocnej redakcji, praca w działach informacyjnych (terenowym i miejskim), nim doszedłem do upragnionej pozycji publicysty w dziale kultury, nauki i oświaty - wszystko to stanowiło dobrą szkołę dziennikarskiego rzemiosła. Do tego słynący z poczucia humoru, otwarty na nasze problemy, zastępca naczelnego red. Romuald Gomerski, późniejszy wieloletni naczelny tej gazety, życzliwie, acz bezlitośnie adiustował teksty, z uśmiechem wskazując co mniej rozgarniętym wolontariuszom kosz na śmieci, z krótkim komentarzem: "samoobsługa!"

     Wspominam obu szefów, bo byli to dla mnie, mimo iż mianowani z partyjnym błogosławieństwem, ostatni prawdziwi dziennikarze - redaktorzy na tych stanowiskach.

     Ranga zawodu dziennikarza spadała. Po latach, jak się okazało, mimo zmiany ustroju, padały też i gazety wykupywane przez zagraniczne koncerny prasowe i często później likwidowane. Refleksja na temat przyczyn tego zjawiska wykracza, na szczęście, poza ramy mego wystąpienia, byłaby też smutna, niepasująca do charakteru dzisiejszej uroczystości. Lepiej przeto przejdę do wyjaśnienia, czemu ów PRL-owski okres pracy kojarzy mi się z "barokiem". Figury barokowe, choć fascynujące, estetyczne, były powykręcane w przedziwny sposób, w sumie nie za bardzo naturalne. "Każdy święty ma swoje wykręty" - stąd właśnie pochodzi to przysłowie. Podobnie i my, dziennikarze lat tamtych, byliśmy powykręcani, nie fizycznie, rzecz jasna, ale duchowo, psychicznie. Trzeba było nieraz dobrze lawirować, by nie narazić się tzw. górze. Pamiętam, jak mój kolega z tygodnika "Wiadomości", z którą to gazetą współpracowałem, red. Kazimierz Koszutski, poeta, jednocześnie dziennikarz radiowy i kierownik literacki Opery Wrocławskiej, cieszył się, że wyprowadził w pole cenzora, gdy pisząc na zakazany przez cenzurę temat o wstrzymaniu budowy "Panoramy Racławickiej", użył eufemistycznie zamiast nazwy "panorama" terminu "okrąglak niedaleko pl. Dzierżyńskiego". I zakazany tekst ukazał się drukiem. Cenzor przeoczył! Takie były nasze ówczesne drobne radości. Ale wpadki mieli nawet prawomyślni, partyjni koledzy, cieszący się ideowym zaufaniem szefów. Długo nie zapomnę miny II sekretarza POP naszej gazety, gdy po powrocie z uroczystości pogrzebowych kard. Bolesława Kominka, na które został wysłany jako "swój" człowiek, dowiedział się, że popełnił w tekście karygodne przestępstwo, nazywając kard. Stefana Wyszyńskiego "prymasem Polski". Partyjni bonzowie dozwalali jedynie pisać o "przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski"; prymasem był dla nich pierwszy sekretarz!

     Świadomość bezsilności w sprawach zasadniczych, codzienny stres, powodowały, że tym chętniej zaglądało się do klubów: Dziennikarza, Prawnika, Lekarza, Związków Twórczych, Pałacyku, które wydawały się upragnionym azylem. Zbawczy, znany wszystkim napój sprawiał, że wnet zapominało się o troskach i kłopotach, a grono kolegów chętnie włączało się do dyskusji na aktualne tematy. Słuchaliśmy z zainteresowaniem interesujących refleksji starszych kolegów. Jak się okazało - nie tylko my! 50 anonimowych kart wstępu do Klubu Dziennikarza wysyłano corocznie do Komendy Wojewódzkiej MO, przy której działała też Służba Bezpieczeństwa. To właśnie dlatego większość z nas nigdy nie była tak trzeźwa, jak po wypiciu. Trzeba było uważać nie na nogi, a na język. Ale przychodziliśmy, bo nigdzie nie było tak "bezpiecznie", jak w Klubie Dziennikarza. Alkohol, dancingi, spotkania przy kawie robiły swoje i nasi "obserwatorzy" z czasem czuli się w klubie bardziej prywatnie niż służbowo, otwierając nieraz przed nami swe mroczne, tajemnicze wnętrze. "Myśli pan, że to dla was stworzyliśmy ten klub?" - zagadnęło mnie razu pewnego z dobrotliwym uśmiechem na ustach nieznane mi bliżej indywiduum przy barze. "Otworzyliśmy go, by mieć was wszystkich w jednym miejscu, a nie ganiać po całym mieście. Ale pan jest w porządku. Pan może pisać, co pan chce, bo pisze pan o kulturze. Panie, jakie to ma znaczenie dla ustroju - żadne! Czy się panu przedstawienie podobało, czy nie, czy wystawa była interesująca, czy jakiś tam śpiewak nie chrypiał... Kultura nie ma znaczenia. Pani Misiu, dwie wódki!" Wypiliśmy. Po raz pierwszy chyba opuszczałem klub na słaniających się z wrażenia nogach. Byłem uczciwym dziennikarzem, bo zajmowałem się sprawami nieistotnymi dla państwa. Kultura się nie liczyła. Ale właśnie dlatego jako dziennikarz mogłem czuć się panem, nie sługą. I pomyśleć, wyjaśnił mi to esbek! Barok? Barok! Z czerwienią w tle.

     W styczniu 1981 roku zaczął się dla mnie Gotyk. Mając w kieszeni 150 dolarów przyznanych przez SDP i 100 NRD-owskich marek jechałem przez Berlin Zachodni do RFN, by odwiedzić kolegę, byłego dziennikarza "Expressu Wieczornego", Mieczysława Martulę, brata znanego satyryka Józefa Prutkowskiego. Właściwym celem podróży miał być Wiedeń, jako że otwierałem przewód doktorski na Wydziale Dziennikarskim UW u doc. Stanisława Lato na temat polonijnej prasy w Austrii.

     Mietka poznałem parę lat wcześniej, gdy pracując w Warszawie w dzienniku CRZZ "Głos Pracy", wybrałem się na urlop do Bułgarii. Wygrzewaliśmy nasze blade ciała na złotych piaskach i paplaliśmy na tematy aktualne i przeszłe. Martula był już w Niemczech od 1968 roku, przyjechał zaraz po słynnych "wydarzeniach marcowych". Byłego sekretarza redakcji "Expressu Wieczornego" ciekawiło codzienne życie kolegów w kraju. Przypadliśmy sobie do serca. Zaśmiewał się serdecznie, gdy opowiadałem mu, jak to zaniepokojony sytuacją w związkach zawodowych naczelny naszej gazety red. Wiesław Rogowski zwrócił się na nadzwyczajnym zebraniu z wyrazem troski na obliczu do zespołu, by ten wymyślił jakieś chwytliwe hasło, które pomogłoby w lepszym kolportowaniu gazety wśród zbuntowanych już zespołów robotniczych. A był to rok 1980 i brygady robotnicze miały zupełnie co innego w głowie niż czytanie podległej partii związkowej gazety. Przy stole zapanowała cisza i wtedy z niewinną miną podpowiedziałem jedyne hasło, które mogło chwycić: "Chcesz mieć głos - przerwij pracę!" Zapadła cisza. I na szczęście dla mnie na tej ciszy się skończyło. Po "nowych drogach" nadchodziły już "nowe czasy". Rozbawiony Mietek Martula przy pożegnaniu zaprosił mnie do siebie, gdybym przypadkiem kiedyś znalazł się w Niemczech. Pomogłem przypadkowi i tak pewnego styczniowego dnia 1981 roku znalazłem się w pociągu wiozącym mnie do Frankfurtu nad Menem.

     Już w czasie podróży mogłem się domyślić, że finansowej kariery to ja na Zachodzie nie zrobię. 100 wschodnich marek wymieniłem w Berlinie Zachodnim po kursie 5:1 na 20 właściwych. Wsiadłem szczęśliwy do pociągu mającego mnie dowieźć na Zachód. Odprężony poszedłem coś przekąsić do wagonu restauracyjnego... NRD-owskiej "Mitropy", jak się okazało przy płaceniu rachunku. Tyle że ja już nie miałem honekerowskiej waluty i rachunek wynoszący 20 marek musiałem zapłacić markami zachodnimi. W stosunku 1:1! Zapłaciłem. I do niewiary w Marksa doszła niewiara w kapitał.

    Pozostanie w Niemczech zawdzięczam dwóm ludziom. Wspomnianemu Mietkowi Martuli, który dobrotliwie wstrzymywał mnie przed wyjazdem do Wiednia. "Tam i do Polski zawsze zdążysz - poczekaj u mnie, załatwimy przedłużenie pobytu w Niemczech, zobaczymy, co się tam w Polsce będzie działo" - powiadał. Rada była dobra, ale do ostatecznej decyzji namówił mnie mój imiennik, ogłaszając 13 grudnia, że skończył się w Polsce czas dobrobytu i pokoju.

     Odtąd przez dziesięć lat żyłem krajem poza jego granicami, bez możliwości przyjazdu do Polski. To nasłuchiwanie radia, wzruszenie na dworcu na widok wagonu kolejowego z napisem PKP. I ciągła troska o bliskich w kraju. Samotność emigranta, niepewność jutra, poczucie osaczenia i nieufność do obcych, choć swoich, bo językiem polskim władających. Chudy, ascetyczny portfel też idealnie do owego gotyku pasował. Rozpaczliwe usiłowania, by utrzymać się w zawodzie. I wszędzie to samo: za darmo - chętnie, w najlepszym razie niezobowiązująca współpraca, ale, jak to było w Polsce, etat? Prawda, udało mi się parę tekstów napisać dla rozgłośni polskiej RWE. "Rozumie Pan, że nie możemy przyjąć do nas nikogo, kto ma rodzinę utrzymującą kontakty z krajem" - powiedział mi otwarcie w czasie prywatnej rozmowy dyrektor rozgłośni, red. Jan M. Mierzanowski. Mam się rozwieść z żoną, to lepiej poczekam, aż sama odejdzie - pomyślałem. I nie czekałem nawet długo, tyle że wtedy już w rozgłośni nie było wolnych etatów! Podobnie z " Deutschlandfunk": mam warować każdego dnia pod telefonem do 10 rano, gdy będą coś chcieli, to zadzwonią, uprzejmie proponował dr Karl Hartmann. A jak nie zadzwonią? A przecież żyć muszę niezależnie od ich telefonów.

     Chudy, bardzo chudy był ten dziesięcioletni okres Gotyku! Życie przypominało chwilami groteskę. Amatorom rzemieślnikom płacono, bo inaczej nie kiwnęliby przysłowiowym palcem, fachowiec inteligent, a już szczególnie humanista, powinien robić wszystko za darmo, bo jako człek światły naczytał się kiedyś o etosie pracy, obowiązku wobec ludzkości, pracy organicznej, pracy u podstaw itd., itp., powinien więc pracować i nie pytać o pieniądze. Powinien żyć, jak przedziwne monstrum, skrzyżowanie dobrej pani z doktorem Judymem, a na koniec umrzeć z godnością, o emeryturę nie pytając.

     Prawda, na emigracji zawsze Polak mógł liczyć na pomoc polskiego księdza i Żydów polskiego pochodzenia. Żyd zarabiał na pracy Polaka, ale też i płacił, ksiądz pomagał duchowo, pośredniczył w kontaktach, często organizował nawet dorywcze prace. W ten sposób i ja dzięki pomocy ks. kan. płka Kazimierza Latawca z Mannheim, głównego kapelana wojsk amerykańskich w RFN, trafiłem do tygodnika "Ostatnie Wiadomości". Przez dziesięciolecia wydawano go w języku polskim dla żołnierzy oddziałów wartowniczych, w których od czasu wojny służyli Polacy, i jak obiecał komendant, wychodzić miał tak długo, jak długo przynajmniej 2% składu osobowego oddziału rozumieć będzie polską mowę. Małe to były pieniądze, ale z serca płacone, jako że w budżecie pisma nie było funduszu honoraryjnego. Zarówno szef redakcji w randze rotmistrza red. Józef Bartnicki, jak i późniejsza naczelna redaktor gazety Małgorzata Stensik, byli na etacie armii amerykańskiej. Ksiądz pułkownik drukował swoje katechezy w ramach obowiązków duszpasterskich. Tuż przy redakcji na terenie jednostki mieściła się też drukarnia z paroma przedpotopowymi linotypami. 

     W porównaniu ze wspomnieniami z Legnicy, fascynujące było, że każdy mógł tu swobodnie wejść na teren wojskowy i nikt nie pytał o żadne przepustki. "Jak się pan tu dostał?" - zagadnął mnie przy pierwszym spotkaniu naczelny. - "Normalnie, przez bramę". "A, to tak samo może pan i wyjść" - skwitował obojętnie.

     Do wspomnianego gotyku finansowego dochodził strach. Bo jak mam nazwać uczucie, które mną owładnęło, gdy wieczorową porą na jednej z głównych ulic Frankfurtu nad Menem podszedł do mnie nagle jakiś drab i łapiąc mnie za klapę marynarki, wyciągnął z niej odznakę "Słowa Polskiego", mówiąc przy tym: "Nie życzymy sobie, by pan tu to nosił". I zniknął. Do dziś nie wiem, kim byli owi "my"! No, ale gdy usłyszałem później, co spotykało innych kolegów - to i tak życzenie nieznajomego należało jeszcze do skromnych.

     Miejscem spotkań, giełdą pracy, skrytką pocztową i bazarem, na którym handlowano czym się dało, stały się w owych pierwszych latach osiemdziesiątych polskie lokale i polski kościół, ściślej teren przykościelny. Tu można było spotkać wszystkich: tych, którzy przyszli, by posłuchać, czy gdzieś nie można zarobić, i tych, którym płacono w Polsce, by za granicą podsłuchiwali. I tych również, którzy podsłuchiwali podsłuchujących, czyli policję niemiecką, bacznie obserwującą środowiska cudzoziemskie. Mnie interesowały bardziej oficjalne kontakty, niż wiadomości sprzed kruchty, zawarłem przeto miłą znajomość z nowym proboszczem polskiej parafii ks. drem Kazimierzem Kosickim. To właśnie z nim udało mi się zrealizować projekt, o którym bezskutecznie wspominałem poprzednikowi, byłemu więźniowi z Dachau, ks. prałatowi Piotrowi Wawrzyniakowi - powołanie do życia gazetki parafialnej. Tak powstały pierwsze dwa numery "Wspólnoty". Pisemko istnieje do dziś, choć pod zmienionym nieco tytułem i w innym składzie redakcyjnym.

     Gotyk trwał. Frankfurcki "Przegląd Tygodnia", miesięcznik, który miał stać się tygodnikiem, ale nigdy się nim nie stał, pod kierownictwem Wiesława Bicza wysysał za darmo nasze dziennikarskie umiejętności. Właściwie, mówiąc "nasze", mógłbym to nieskromnie ograniczyć do siebie. Byłem w owym piśmie i felietonistą, i komentatorem, i reporterem, i recenzentem, i nawet aforystą i fraszkopisarzem. Najpierw płacono mi, jako od lat zrzeszonemu w związku dziennikarzy, groszowe honorarium, potem stwierdzono, że nie ma wyjątków i mogę dalej pisać, ale za darmo. Zarobić mógł tylko szef. Reszta - amatorzy po raz pierwszy parający się piórem, nawet nie protestowali. Ale muszę im oddać, moim byłym kolegom, w pierwszym rzędzie dr Urszuli Wierzbickiej, świetnej felietonistce, która przez pewien czas pełniła funkcję etatowego redaktora naczelnego, że starali się, byli wrażliwi, pracowali za darmo i nie ich winą było, że zamiast możliwości rozwoju talentu, doczekali się zwinięcia żagli przez wydawcę. 

     Czyż muszę coś więcej dodać? Lata mijały. Nadal byłem dziennikarzem. Po Wiesławie Biczu dawno dziennikarsko-wydawniczy ślad zaginął. Pozostały roczniki "Przeglądu Tygodnia", a we mnie pamięć o ironicznej uwadze opłacanego przez wydawcę "naczelnego" pod moim adresem skierowanej: "No, a co też tam napisał nasz "profesjonalista?" Ciekawe, czemu nie pytał - za ile?

     Barwną racą wolności powitał nas przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Znów mogłem pisać po latach korespondencje do wrocławskiego "Słowa Polskiego". Goszczę z tekstami na szpaltach gazet gminnych wrocławskiej agencji wydawniczej, której szefem jest red. dr Lesław Miller. Przestałem być banitą, stałem się mile widzianym rodakiem, gdy przekraczam granicę w Zgorzelcu lub Kunowicach. Uśmiechać się do nas zaczęli i zapraszać na spotkania do konsulatu w Kolonii ci, którzy przez lata nie zauważali naszego istnienia. Stałem się znów dla oficjałów biało-czerwony, choć nigdy nim nie przestawałem być. To oni się zmienili, nie ja. Więcej - oni odeszli, ja zostałem.

     Od lat współpracuję z ukazującym się w Dortmundzie "Samym Życiem". Mógłbym powiedzieć, że współżyję z nim, jako że pisanie tekstów dla tego organu sprawia mi autentyczną radość. Jest jednocześnie moralnym obowiązkiem - jak długo pisać potrafię, bo cenię profil tego pisma i swym piórem staram się służyć w miarę mych umiejętności czytelnikom i redakcji.

     Biało-czerwony okres w mym dziennikarskim życiu. Cieszę się, że go doczekałem. Podwójnie cieszę się, że mogę o tym mówić w Opolu, mieście mej studenckiej młodości, mieście, w którym zawsze czuję się młody, w którym nawet w jesieni życia spotykam wiosnę.

     Dziękuję za zaproszenie. Dziękuję Państwu za trud wysłuchania.

Dr Wojciech W. Zaborowski
Frankfurt nad Menem


Spotkanie polonijnych i polskojęzycznych wydawców... - Joanna Dębska

______________________________
Stowarzyszenie Dziennikarzy RP - Dolny Śląsk
Podwale 62, 50-010 Wrocław
tel./tel 48-71 341 87 60
sdrp.wroc@interia.pl