MENU:
Strona główna
Aktualności
Działalność
Statut
Władze
Członkowie
Zmarli
Archiwum
Pobierz
Forum
Książki
Gratulujemy
Linki
|
|
Pro domo sua –
WTEDY…
czyli opowiadanie całkowicie subiektywne, poświęcone 80-leciu
Polskiego Radia
To, co się wydarzyło w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego
wieku, zadecydowało o dalszym toku mego życia. Tak powstała trwała
cezura czasowa, którą określam przysłówkiem WTEDY.
WTEDY byłam
bardzo młoda i średnio mądra. Dzisiaj jestem bardzo stara i nieco mądrzejsza.
Pomiędzy WTEDY i dzisiaj
istnieje łącznik: POLSKIE
RADIO. Jakaż jest moc owego łącznika, że pomimo upływu kilkudziesięciu
lat wciąż istnieje. To już nie łącznik, to bakcyl. Raz połknięty, nie
popuści. Dalej rozrabia. Najlepszym tego dowodem jest właśnie moje niniejsze
pisanie.
* * *
Zgłosiłam się na konkurs, który ogłosiło Radio Bydgoszcz. Tam wówczas
mieszkałam. I tak pewnego dnia siedziałam wraz z innymi osobami w
obszernym holu bydgoskiej rozgłośni czekając aż mnie poproszą na przesłuchanie.
Otworzyły się drzwi pod świecącym napisem
„CISZA”, wyszedł elegancki pan z chłopakiem o spoconym
obliczu i czerwonych uszach. – O matko, co tutaj robią z ludźmi!
– wystraszyłam się. Chłopak padł na wolny fotel. Pan otworzył
gruby notes, odczytał moje nazwisko i poprowadził mnie za rękę tam, skąd
wyszedł.
Jak się później dowiedziałam, było to studio słuchowiskowe. Miało
jedyne podłużne okno z podwójnymi szybami i zasuniętą z drugiej strony
firanką. Elegancki pan wskazał na stolik z ustawionym mikrofonem i krzesłem
obok. Zrozumiałam, że mam tam zająć miejsce.
Chciałam coś powiedzieć, lecz nakazał mi być cicho. Po chwili, nie
wiedzieć skąd, dał się słyszeć witający mnie po imieniu męski głos
z pytaniem, czy mam jakąś wadę wymowy. Odpowiedziałam, że oczywiście
nie. Ooo… Głos najwidoczniej ucieszył się. Wyjaśnił, że jedna
pani jąkała się dziś w konkursie na lektora (sic!) radiowego. Tym słowom
zawtórował za firanką kilkuosobowy chichot. Dałam wyraz swej dezaprobaty
na brak u ludzi krytycznej samooceny, ale równocześnie delikatnie podkreśliłam,
że jąkanie jest chorobą, którą można i trzeba leczyć. Nie należy się
z niej naigrawać. Elegancki pan na krzesełku pod ścianą złapał się za
głowę. Miało to pewno znaczyć: „Co ty, kobieto, gadasz ! Pouczasz
jurorów?!”
Firanka w studyjnym oknie poruszyła się. Domyśliłam się, że za nią
siedzą jurorzy. Aha – pomyślałam – chcą zobaczyć, kto tu ma
odwagę wymądrzać się. „Dziewczyno – włączył się ten sam
głos, co uprzednio – czy pani jeszcze chodzi do szkoły?”
Czułam, jak bierze mnie złość. Nie dość, że mówi do mnie z ukrycia i
nie przedstawia się, to jeszcze prawi złośliwości.
„Proszę państwa, jestem dorosłą kobietą i mam dwoje
dzieci…” Zza firanki przerwano mi: „Ale głos ma pani
nastolatki”. Nie pozostałam dłużna: „No to mamy zmyłkę i
jest jeden zero dla mnie”. Chór zza firanki: „Brawo!”. Głos:
„Dobra, dobra, bierzmy się do roboty. Jureczku, wytłumacz pani, co
ma robić”.
Elegancki pan Jurek poderwał się ze swego miejsca pod ścianą.
„Pani Alicjo, rozmawiał z panią przewodniczący jury
konkursowego” – wypowiedział te słowa z wielkim namaszczeniem.
Po czym wskazując na kartki, leżące na stoliku, objaśnił, że mam
odczytać te dwa teksty a vista. Jedną prostą informację i fragment
opowiadania z odpowiednią do treści interpretacją. Następnie miałam całą
stronę przeróżnych nazw, imion własnych i skrótów w językach obcych.
Należało je podać w oryginalnym brzmieniu. Z informacją nie miałam
problemu, na tekście literackim trochę się wyżyłam. Przeleciałam jak
burza przez takie różne nazwy jak Herald Tribune, Times, Paris Soir,
Moulin Rouge (zaliczałam te dwa języki na studiach). Nie wiedzieć czemu
potknęłam się na szczepionce BCG. Odczytałam ten skrót w polskiej
fonetyce. Coś mnie zaćmiło.
Był jeszcze jeden tekst publicystyczny. Pan Jurek poradził mi uważnie,
wolniej czytać, bo tam są pułapki. Nic więcej nie powiedział. Dopiero
kiedy skończyłam, wyjaśnił, że wyłapane przeze mnie dwa błędy
gramatyczne i jedno przekłamanie są przez jurorów najwyżej punktowane. Błędów
gramatycznych nie pamiętam, ale zapamiętałam owo przekłamanie. Napisano
Jean de Gaulle zamiast Charles de Gaulle.
W sumie konkurs nie był zbyt trudny. Jednak wiele osób nie wytrzymało
napięcia i przez to popełniało błędy. Jak na każdym egzaminie.
W jakiś czas potem dowiedziałam się, że do konkursu stanęło ponad sto
osób. Przez sito przeszły dwie. Jedną z nich byłam WTEDY
ja.
*
* *
Mój dobry mężu. Nie wiedziałeś, jakiej biedy sobie napytasz. WTEDY nawet nie przypuszczałeś, że w niedalekiej przyszłości będziesz
miał w domu jedną czwartą żony, tyle samo matki twoich dzieci, ćwiartkę
kobiety z piórem i jedną ćwiartkę kobiety z mikrofonem. Dotychczas byłam
jedną i całościową osobą płci żeńskiej, twego życia partnerką.
W Bydgoskiej Rozgłośni Polskiego Radia zaczęłam od terminowania. Mowy
nie było o dostępie do mikrofonu ot tak, od zaraz. Zanim jeszcze człowiek
osiągnął stopień choćby „czeladnika”, sprawdziło się w
praktyce przysłowiowe „podaj, przepisz, schowaj, patrz i słuchaj…”
Zorganizowano także najprawdziwsze szkolenie. Obowiązkowe. Oj, dawano nam
niezły wycisk!
W skład nielicznej grupki przyuczanych weszło nas dwoje z konkursu –
ja z chłopakiem o czerwieniejących uszach – oraz cztery osoby już
dawniej zatrudnione w rozgłośni na stałe. Zostały one wytypowane z grona
pracowników przez etatowego reżysera – a jakże – pod względem
przydatności mikrofonowej. Dodam, że przeszliśmy również krótki kurs
techniczny, jak należy w różnych sytuacjach posługiwać się mikrofonem.
O tym mówił naczelny inżynier rozgłośni. Po okresie nauki i egzaminie
– tak, tak, egzaminie! – otrzymaliśmy KARTĘ MIKROFONOWĄ,
dokument pasujący nas na zawodowych radiowców, z prawem pracy
„z” i „przed” mikrofonem. Ten wspomniany wycisk
bardzo mi się osobiście przydał, gdy pracowałam potem w Polskim Radiu w
Warszawie i we Wrocławiu.
*
* *
WTEDY
praktykowane było zatrudnianie w radiowych regionalnych rozgłośniach
profesjonalistów reżyserów. Z
czasem ta funkcja zniknęła. A szkoda, bo ich wiedza i umiejętności
bardzo się przydawały. Obecnie, o ile się nie mylę, reżyser jest angażowany
do dużych form, do konkretnych programów teatralnych. Reżyser, pan Henryk
A., czuwał nad każdym, kto występował przed mikrofonem. Nie tolerował
afektacji w zapowiedziach i czytanych tekstach. „Granie zostawcie
aktorom, gdy biorą udział w naszych słuchowiskach”. Walczył ze skłonnościami
lektorów do stosowania przydługich pauz, które miały według niektórych
podnosić dramaturgię tekstu. „Specyfika radia polega między innymi
na tym, że nie cierpi ono ciszy. Cisza na antenie rodzi niepokój, że coś
się stało” – mawiał pan Henryk.
Po kilku latach, kiedy już pracowałam w Polskim Radiu Wrocław, tamtejszy
znakomity reżyser, pani Zofia M., także zwalczała – jak to określała
– „podgrywanie tekstu”. – „Nie oznacza to, że
można go oddawać beznamiętnie. Musi być wyinterpretowany, ale nie
nadinterpretowany. Musi mieć także tempo,
ale nie wolno go czytać tępo.
Na tym właśnie polega radiowy kunszt lektorski” – nauczała
pani Zofia. Zapamiętałam na zawsze jedną jej uwagę pod moim adresem:
„Na litość boską, przestań się wdzięczyć i mizdrzyć do słuchaczy.
Nie lubią, gdy z warg spikera spływa sama sacharynowa słodycz. Słuchacz
natychmiast wyczuje twoją sztuczność. Bądź naturalna” –
rugała mnie pani reżyser i miała rację.
Gdy w czasie szkolenia stopniowo poznawałam wszystkie wymogi radiowe, byłam
nieźle przerażona. Kobieto, mówiłam sobie, w coś ty się wpakowała?
Nie lepiej było siedzieć w domu, pilnować dzieci, dbać o kondycję męża
i cieszyć się życiem, zamiast poddawać się przeróżnym intelektualnym
torturom? Także fizycznym, o czym za chwilę.
WTEDY
istniało jeszcze stanowisko
stylistki. Była to niezmiernie ważna funkcja. Przedostatnie sito,
eliminujące z tekstów ewentualne błędy logiczne, gramatyczne czy składniowe.
Przedostatnie, bo ostatnim był jednak lektor. Dzięki stylistce teksty
antenowe były już wolne od poważnych byków. Można powiedzieć, że
wysprzątane na wysoki połysk. Funkcja stylistki nie była lubiana przez
dziennikarzy. Uważali, że ingeruje ona za głęboko w indywidualizm
autorski. Nieraz „świadkowałam” gorącym sporom w tym gronie.
Bydgoska stylistka była polonistką po wyższych studiach. Właściwy człowiek
na właściwym miejscu. Pani ta ponadobowiązkowo tłumaczyła cierpliwie,
szczególnie młodym adeptom radia, na czym polega różnica pomiędzy
pisaniem dla radia a pisaniem do prasy. Przestrzegała więc na przykład
przed długimi okresami cycerońskimi. „Pamiętajcie, że radio
odbiera się uchem, a prasę okiem. W długim, wieloczłonowym zdaniu, zanim
skończy się je słuchać, można zapomnieć, czym się zaczynało. W
prasie można jeszcze raz sobie przeczytać. Piszcie krótkie zdania”
– radziła. Dawała różne bardzo praktyczne rady: „W waszych
tekstach starajcie się unikać zbitek literowych, które następują w słowach
jedne po drugich, na przykład „abym
mogła” lub „strach
chyba ” Można wówczas usłyszeć w odbiorniku radiowym
dziwne słowo „strachyba”. Doświadczony lektor potrafi czysto
rozdzielać takie zbitki. Ale po co?
Doszkalanie przez stylistkę kandydatów na lektorów było słusznie
dalekowzroczne. Praktyka wykazywała, że wielu z nas próbowało potem parać
się piórem, czy to literackim, czy gazetowym. Z niezłym skutkiem. Mnie też
przydało się to doświadczenie w mojej późniejszej, równie długiej
pracy w Telewizji Polskiej.
* * *
Powracam myślami do szkoleń prowadzonych przez reżysera Bydgoskiej Rozgłośni
Polskiego Radia pana Henryka A. Podsłuchajmy.
„Drodzy państwo. Dzisiaj zajmiemy się ćwiczeniami
oddechowymi” – oznajmił reżyser.
„Zechcą panie przestać plotkować” – umilkły Tekla i
Anka.
„Proszę już schować lusterko” – Zosia wsunęła je do
torebki.
„Sznurowadło zdąży pan jeszcze zawiązać” – chłopak
wrócił do przerwanej czynności.
Przyszła kolej na mnie.
„Notes nie będzie dziś pani potrzebny”– i dalej, lekko uśmiechając
się, reżyser polecił nam usiąść w kółeczko na dywanie. Następnie
poinformował, że jego asystent pan Jurek (znany nam już od pierwszego
dnia przesłuchań konkursowych) rozda zaraz książki.
Pomyślałam: „O, będzie czytanko”.
„...i pomoże zainstalować je na waszych brzuszkach” –
wyjaśnił pan Henryk A.
Cała nasza gromadka zbaraniała. Zosia roześmiała się piskliwym
chichotem. Tekla wymamrotała, że się nie zgadza. Anka uznała, iż te
dzieła zaraz pospadają z jej okrągłego brzucha, a chłopakowi znowu
poczerwieniały uszy. Ja zachowałam olimpijski spokój, nie bałam się
kilku kilogramów na łonie.
Tymczasem asystent powyciągał ze stojącego obok kosza opasłe tomiska i
poukładał je koło nas. Reżyser zaś dalej objaśniał, iż mamy przyjąć
pozycje horyzontalne, leżąc na plecach. Następnie inkunabuły te zostaną
ulokowane właśnie na nas. Na znak przez niego dany musimy nabrać dużo
powietrza i odliczać do dziesięciu. Od szeptu aż do krzyku przy liczbie
10. Wówczas przynajmniej część książek powinna nam się zsunąć z
brzuchów. Będzie to oznaczało, że przepony nasze pracują. Uprzedził
surowo, że będziemy uważnie obserwowani, czy ktoś nie oszukuje i ręcznie
nie zsuwa książek.
Zrobiło się trochę zamieszania, bo koleżanki, jak to kobiety, nieco
marudziły, a już najbardziej chudziutka Tekla. W końcu zbiorowy krzyk
został wykonany i to nie raz. Z powodzeniem. Reżyser był zadowolony, a my
umęczeni.
Pan Henryk A. dużą wagę przywiązywał do prawidłowego oddechu, aby go
wystarczało na dłuższe zdania tekstu. Takie wdechy i wydechy ćwiczyliśmy
także bez obciążenia książkami. Nauczyliśmy się czytać nie tylko
wdychając, ale i wydychając powietrze. Ponadto reżyser pokazał nam, jak
należy układać wargi, aby nie słychać było na antenie wciągania
powietrza przez czytającego. Od tamtej pory moje uszy stały się bardziej
wyczulone na świsty oraz powiewy dające o sobie znać w mikrofonie,
wydobywające się z gardła różnych, bądź co bądź zawodowych, spikerów.
Czy obecnie nikt nie zwraca im na to uwagi? A to jest przecież dla słuchaczy
denerwujące. WTEDY takie efekty
były nie do pomyślenia.
Osobny rozdział w naszym szkoleniu zajmowała dykcja. W tym pan Henryk A.
był bezlitosny. Wymyślał takie przerażające powiedzenia, że
sztandarowy polski CHRZĄSZCZ BRZMI W TRZCINIE, wypowiadany wyraźnie i na
czas, z sekundnikiem w ręku, był małym piwkiem dykcyjnym.
*
* *
Kolejne zajęcia praktyczne odbywały się na żywo w spikerni. Asystowaliśmy
w czasie emisji programu zawodowemu spikerowi. Doświadczonemu, z wieloletnią
praktyką. Siedziałam cichutko tuż obok niego. Obserwowałam i słuchałam,
jak pracuje. Raz przydarzyło mi się nieszczęście. Poczułam, jak zbiera
mi się na kaszel. Rozpaczliwie próbowałam go tłumić. Mój maestro o
imieniu Włodzimierz zauważył, że jego praktykantka ma wytrzeszcz oczu i
dusi się. Coś tam na stole przycisnął i głośno powiedział: „Kasłaj”.
Natychmiast skorzystałam z pozwolenia. Widoczny przez wewnętrzne okno współpracujący
z nami dyżurny technik akceptująco pokiwał głową. Znaczyło to, że
wszystko w porządku. Użyty przez Włodka awaryjny przycisk, który zamyka
mikrofon, zadziałał prawidłowo. Całe szczęście, że w spikerniach
instalowano powszechnie takie urządzenia.
Nadeszła kiedyś wspaniała chwila, gdy spiker pozwolił mi zapowiedzieć
jedną, jedyną audycję. Najwspanialszy dzień w moim radiowym życiu był
ten, w którym samodzielnie poprowadziłam cały program. Musiałam jednak długo
czekać na tę chwilę.
Słuchając radia, a słucham bardzo dużo, czasami odnoszę wrażenie, że
młody narybek radiowy nie zawsze prezentuje dobre przeszkolenie
warsztatowe. Może przełożeni za wcześnie puszczają go na głębokie
wody lub za małą wagę przywiązuje się do szkolenia, nie wiem. Może się
czepiam… Niemniej dzisiejsze radio cechuje wielki postęp techniczny,
ogromna operatywność, drążenie spraw trudnych i wreszcie popularyzowanie
tego, o czym warto wiedzieć i co jest godne naśladownictwa. A o to przede
wszystkim chodzi.
Dziękuję tym, którzy wytrwali aż do tej strony w lekturze mych
subiektywnych wspomnień na 80-lecie Polskiego Radia.
Alicja
Wierzbicka
emerytowana wieloletnia dziennikarka Polskiego Radia
(a także Telewizji Polskiej)
W sumie blisko pół wieku. Och!
Wrocław,
kwiecień 2005
|