Wojciech Młynarski, mimo iż był wybitnym, twórcą: literatem, tłumaczem. reżyserem i aktorem w jednej osobie, nazywał siebie skromnie „tekściarzem”.
A jednak jego śpiewane, czy nieraz tylko parlandowane, tak charakterystyczne dla piosenki aktorskiej formy, okreśono nazwą „śpiewanych felietonów”. A dobry felieton jest wyższą formą dziennikarskich umiejętności. Felieton śpiewany – to już małe dzieło sztuki. Dlatego też odejście Wojciecha Młynarskiego to niepowetowana strata dla kultury polskiej, literatury, estrady, teatru, ale i dla naszego dziennikarskiego środowiska.
Wojciech Młynarski (1941 – 2017) za życia stał się legendą. Na jego utworach, bo przecież nie były to wyłącznie piosenki, wychowywały się pokolenia. Już w latach sześćdziesiątych ub. wieku na archaicznych dziś winylowych płytach słuchaliśmy jego pierwszych śpiewanych komentarzy o życiu w ówczesnej Polski, z ironią, ale i sympatią ukazywał obyczaje, przywary i codzienność bytowania rodaków w PRL-u. Do końca życia pozostał też niezrównanym satyryczno-poetyckim komentatorem naszej powojennej rzeczywistości.
Przypadek sprawił, że obaj nosimy to samo imię, obaj kończyliśmy polonistykę i w pewnym okresie naszego życia otarliśmy się o Operetkę Warszawską. Już to zobowiązuje mnie, by uzupełnić tak liczne wspomnienia i komentarze, jakie pojawiły się po śmierci Wojciecha Młynarskiego o parę refleksji. Byłem bowiem zawsze, jak wielu, pod urokiem kunsztu i treściowej zawartości tego, co spod jego pióra pochodziło.
Powstawały zaś nie tylko „śpiewane felietony”, ale również teksty kabaretowe. Wszyscy wspominają studencki klub „Hybrydy”, z którym w początkach swej kariery związany był Wojciech Młynarski. Kto jednak dziś pamięta znakomity, ostry w wymowie kabaret „Owca” Jerzego Dobrowolskiego, prowadzony przez redaktora naczelnego „Szpilek”? Raz w tygodniu w redakcji satyrycznego tygodnika przy pl. Trzech Krzyży w Warszawie prezentował on dla stuosobowej widowni (połowa biletow była zrezerwowana dla pracowników wiadomych służb!) spektakl będący kpiną z ówczesnej rzeczywistości, a wygłaszane przez aktorów monologi w wielu wypadkach były autorstwa młodego wówczas Wojciecha Młynarskiego. Podobnie mało kto pamięta dziś kabaret „U Lopka” prowadzony przez Kazimierz Krukowskiego, gwiazdę przedwojenych kabaretów, wykonawcę i autora tekstów, po powrocie z emigracji w 1956 roku wieloletniego aktora Teatru Syrena przy ul. Litewskiej w Warszawie. Nazwisko Wojciecha Młynarskiego związane jest również z tym kabaretem. Pamiętny kabaret Edwarda Dziewońskiego „Dudek” grający przez dlugie lata w nieistniejącej już kawiarni „Nowy Świat” w Warszawie u zbiegu Nowego Światu i Świętokrzyskiej również bawił gości tekstami Wojciecha Młynarskiego (m.in. „W Polskę idziemy” w wykonaniu Wiesława Gołasa).
Związki Wojciecha Młynarskiego z kabaretami i teatrami muzycznymi (w większości warszawskimi) z natury rzeczy są mniej znane, niż działalność estradowa. Warto jednak o nich pamiętać, bo choć nie tak znane, jak słuchane już przez kolejne pokolenia piosenki, zajmują trwałe miejsce w historii polskiego kabaretu i historii teatru muzycznego. Mam tu na myśli nie znakomite w zamyśle i świetnie wyreżyserowane spektakle Wojciecha Młynarskiego w Teatrze Ateneum na warszawskim Powiślu poświęcone wybitnym postaciom ze świata teatralno-muzyczno-literackiego („Brel”, „Hemar”, „Ordonka”, „Wysocki”), ale pisane przez niego libretta do wodewili, operetek i oper.
Ten dorobek twórcy czeka jeszcze na dokładniejsze opracowanie. Większego rozgłosu, dzięki radiowym przekazom, doczekała się operetka „Butterfly – cha – cha”, powstała w 1968 roku, do której zabawne libretto oparte… na operze G. Pucciniego „Madama Butterfly” napisał Wojciech Młynarski, a muzykę skomponował Marek Sart. Również wodewile, opery, czy raczej śpiewogry z zarania dziejów polskiego teatru – czasów Wojciecha Bogusławskiego (m.in. „Henryk VI na łowach”) doczekały się renowacji i aktualizacji pod piórem mistrza słowa, jakim niewątpliwie był Wojciech Młynarski.
Za dyrekcji Stanisławy Stanisławskiej w czerwcu 1973 roku Operetka Warszawska wystawiła dzieło Jacquesa Offenbacha „Życie paryskie” („La Vie Parisienne“). Libretto na motywach farsy Ludvica Meilhaca i Henry Halevy`ego napisał Wojciech Młynarski. Oglądałem ten spektakl wielokrotnie, choć z librettem w wersji pisanej mogłem zapoznać się dopiero w trakcie mego krótkiego okresu pełnienia w tym teatrze funkcji kierownika literackiego za dyrekcji Ryszarda Pietruskiego. To trzecie już libretto w języku polskim nie tylko zachwyca od strony językowej, ale też pozwala wnikliwemu i wrażliwemu widzowi lepiej zrozumieć fenomen Młynarskiego. „Niech mnie porwie w zachwycie, i marzenia me wszystkie spełni życie, to życie paryskie!”
Nie o Paryż chodzi i nie o „światowe życie”! W każdym utworze Wojciecha Młynarskiego można się doszukać tego zachwytu nad urodą życia. Gdyby tak udało się spełnić marzenia nad Wisłą i Odrą, gdzie „światowe życie” to była „niedziela na Głównym” i neon mlecznego baru? Młynarski nie był naiwny. Zmienił się ustrój, nie człowiek. Ludzkie ułomności rządzących i rządzonych sprawiają, że, jak pisał „niejedną jeszcze paranoję przyjdzie nam przeżyć…”
Dlatego też pointa piosenki brzmi, jak testament: „Róbmy swoje!”- by spełniły się nasze marzenia i by można było w pełni zachwycić się życiem. Po prostu: róbmy swoje!
Wojciech W. Zaborowski