Wspomnienie o Zdzisławie Swędziole: Graniczna rzeka Styks

Tyle razy spotykaliśmy się ze Zdzichem nad rzekami. We Wrocławiu była nią oczywiście Odra. Gdy odwiedzał  Niemcy, we  Frankfurcie (Hesja) prowadziliśmy często długie rozmowy, spacerując nad Menem. A gdy wielokrotnie  razem przemierzaliśmy trasę Wrocław – Frankfurt n. Menem, mijaliśmy oczywiście graniczną Nysę Łużycką.

I tylko jednej rzeki przez dziesięciolecia naszej znajomości nie tylko nie mijaliśmy, ale i nie wspominali w naszych rozmowach, wręcz wykreśliliśmy ją ze świadomości: Styks, mitologiczna rzeka graniczna, oddzielająca krainę bytów doczesnych od  krainy pośmiertnej, do której – chcąc nie chcąc – od urodzenia dążymy.
Dopiero, możliwe do przewidzenia, choć za wczesne dla bliskich i przyjaciół,  nagłe odpłynięcie Zdzisława Swędzioła łodzią Charona na niewidoczny dla śmiertelników brzeg przypomniało ponownie, że wszyscy nad tą symboliczno-mityczną rzeką stoimy.
Nie mam w kieszeni przygotowanego obola, którym trzeba zapłacić synowi Nocy za przewóz. Stoję jeszcze po tej stronie rzeki, ale choć Cię Zdzichu nie widzę, przypominają mi Ciebie animowane obrazy z przeszłości, krótko zwane wspomnieniem. One pozostaną ze mną aż do czasu, gdy w wiadomym tylko Stwórcy terminie przepłynę te rzeki, które łączą się ze Styksem, a które Ty już za życia przepłynąłeś: Acheront (rzekę boleści) – gdy tak często w ostatnich latach musiałeś zmieniać bezpieczny dom rodzinny na szpitalną salę, Kokytos (rzekę płaczu) – gdy zatroskany myślałeś czasami o nieuchronnym rozstaniu z bliskimi i na końcu Lete (rzekę zapomnienia) – gdy wspomnieniami obejmowałeś tylko  radosne chwile swej życiowej pielgrzymki, w niepamięć puszczając zgotowane przez los i współbraci w ludzkości momenty przykre, a czasem i niebezpieczne. Nikt od nich nie jest wolny, Ty byłeś narażony na nie w sposób szczególny. Jako prawnik, dziennikarz – że tylko te powody wspomnę.
Byłeś człowiekiem o wielostronnych zainteresowaniach, barwną renesansową postacią, która na stałe wpisała się w wizerunek nadodrzańskiej metropolii. Poznaliśmy się w czasie jednego z wyjazdów w tzw. dolnośląski teren w pierwszych latach siódmej dekady ubiegłego wieku. Minąć musiało lat parędziesiąt (!) nim spotkaliśmy się ponownie po drugiej stronie Odry i tak znajomość przerodziła się w przyjaźń, spotkania zaś po obu stronach granicy stały się regułą na całe kolejne dwadzieścia lat. Pamiętasz? Te niezapomniane godziny spędzane na dyskusjach w gronie bliskich nam kolegów i przyjaciół w Klubie Dziennikarza, w dawnym redakcyjnym bufecie przy Podwalu, w„kultowych" lokalach Wrocławia, w pobliżu Twego miejsca zamieszkania, jak również w naszych rodzinnych gronach. Byłeś człowiekiem otwartym na innych i stąd też w gronie Twoim znajdowała się nie tylko palestra czy koledzy po piórze. Ujmowałeś mnie głębokim szacunkiem dla życia rodzinnego, co wyrażało się stałą troską o materialną, ale i tę  prywatną jakość życia najbliższych. Nie wyobrażałeś sobie innego modelu życia.
A gdy spełniły się Twe marzenia o domku z ogródkiem, a jednocześnie stan zdrowia zaczął budzić coraz bardziej uzasadnione obawy, gdy kroki Twe częściej prowadziły do sobóckiego kościoła  niż pod wrocławski Ratusz, raz jeszcze udało nam się spotkać nad Odrą. I wtedy zapytałeś mnie, czy naprawdę wierzę, że istnieje coś po śmierci. Nie zdążyłem Ci na to pytanie odpowiedzieć. Teraz Ty wiesz, my możemy tylko wierzyć.
Wierzę, że kiedyś się spotkamy, ale dziś brak nam tu Ciebie. Czy musiałeś w ten fatalny piątek nosić ze sobą obola dla Charona…?
 
Wojciech W. Zaborowski